Miałem chyba pięć lat, kiedy pierwszy raz zobaczyłem iluzjonistę w akcji. Oczywiście dla małego chłopca nie był to żaden iluzjonista ani tym bardziej prestidigitator, a czarodziej. No bo jak inaczej mógłbym nazwać człowieka, który zamieniał kolorowe chustki w kwiaty, wyciągał z cylindra królika, odgadywał wybraną kartę…
Pamiętam, że byłem zachwycony występem mężczyzny w czarnym fraku, błyszczącej pelerynie i wysokim kapeluszu. Zachwycony do tego stopnia, że kiedy mama kładła mnie wieczorem do łóżka, marzyłem, by jak najszybciej zgasiła światło i sobie poszła, a ja mogłem wtedy wyobrażać sobie, że wykonuję pałeczką tajemnicze ruchy nad kapeluszem i wtedy wyskakują z niego na przykład tańczące wiewiórki…
Pierwsze rozczarowanie przyszło wtedy, gdy okazało się, że tata też potrafi wyjąć z fryzury mamy pięć złotych, które wrzucał mi potem do plastikowej skarbonki.
Czyli tata to też magik? – zastanawiałem się. Ale przecież on był zwyczajnym facetem, pracował jako kierowca w piekarni! Potem mój cioteczny brat Zenek, starszy ode mnie o trzy klasy, na urodzinach ciotki Marty dał pokaz różnych sztuczek i wszyscy bili mu brawo. Ba! Miał prawdziwą błyszczącą pelerynę, a nawet cylinder i tylko granatowo–białe tenisówki kompletnie nie pasowały do tej sztuki. Ale wtedy właśnie pomyślałem, że skoro Zenek może to dlaczego nie ja?
Wypożyczyłem kilka książek typu „ABC czarodzieja” i próbowałem. Ćwiczyłem zręczność rąk, uczyłem się korzystania z rekwizytów, które sam sobie robiłem. Czytałem, ćwiczyłem i szło mi coraz lepiej. Postanowiłem wreszcie pokazać, co potrafię.
– Chciałbym na zakończenie szkoły zrobić pokaz sztuk magicznych, pomożecie mi? – zagadnąłem rodziców.
Tata nie bardzo się w mój benefis angażował, ale mama pomagała mi bardzo. A najważniejsze, że załatwiła mi pelerynę z czerwoną podszewką i błyszczący cylinder, który – o dziwo – nie wpadał mi na uszy.
Szczerze mówiąc – nie miałem tremy. Wiedziałem, że mam dobrze opanowane tricki, które chcę pokazać, ale nie wierzyłem, że wszystko się uda. Chciałem być w centrum zainteresowania, zebrać oklaski i pochwały, tymczasem wszyscy goście, i dorośli, i moi rówieśnicy, bardziej byli zainteresowani ciastkami, tortem i lodami niż moim występem. W końcu jednak przy pomocy rodziców goście zostali usadzeni w ogrodzie, gdzie czekała na mnie zaimprowizowana scena. W stroju iluzjonisty wyglądałem poważnie i dostojnie. Tata włączył wreszcie cichą muzykę, wygłosił zapowiedź i mogłem zaczynać. Asystowała mama.
Początkowo wszystko szło dobrze. Koleżanki i koledzy z zaciekawieniem przyglądali się występowi, czasami wznosili głośne okrzyki, wzdychali i klaskali. Nawet dorośli wymieniali porozumiewawcze spojrzenia i kiwali głowami z aprobatą. Czułem się coraz pewniej i swobodniej, a kolejne punkty programu wychodziły mi znakomicie. Katastrofa przyszła niespodziewanie. Zaczęła się przy prostym numerze z kartami. Talia jakoś dziwnie przykleiła mi się do rąk i kiedy próbowałem nad nią zapanować, karty jak kolorowy ptak wyfrunęły mi z rąk. Głośne „Oooo!” publiczności jeszcze mnie nie speszyło.
Płynnie przeszedłem do numeru ze stalowymi kółkami, które powinny się bezszelestnie rozłączać i łączyć, ale tylko dzwoniły o siebie i za nic nie tworzyły łańcucha.
– Lipa… – mruknął Karol Bielak, ale siedzący obok go uciszyli.
Dość! – krzyknąłem i zgromadzeni zamilkli
Zacząłem się denerwować, więc zabrałem się do numeru, który nie mógł się nie udać: pałeczka magika po stuknięciu w coś twardego zamieniała się w bukiecik kwiatów. Tym razem stukałem w kant stołu na próżno. Rzuciłem ją na stół i wtedy przewróciła się „zaczarowana” świeczka, której nie da się zdmuchnąć, i natychmiast zajęły się od niej kolorowe chustki. Płomień jak kula ognia strzelił w górę i wtedy mama chwyciła dzbanek z niebieskim płynem, w którym miały znikać piłeczki do ping-ponga i ugasiła pożar na stole. Tyle że powstała wtedy wielka chmura ciemnego dymu, która uderzyła prosto we mnie. Zamachałem rękami i zacząłem przeraźliwie kasłać. Nie bardzo widziałem cokolwiek. Obróciłem się gwałtownie i wtedy przydepnąłem sobie pelerynę.
Padłem na ziemię, a wierzgając nogami, przewróciłem mniejszy z dwóch stolik na magiczne sprzęty. Rozległ się śmiech. Potworny, głośny, niepohamowany śmiech. Śmiali się, rechotali wszyscy: i dzieci, i dorośli. Nawet mama, choć próbowała się powstrzymać, chichotała cienkim głosem. Miałem wrażenie, że śmieje się cały świat.
– Dość! – wrzasnąłem z całych sił. – Dość, dość, dooość!!!
I wtedy stało się coś dziwnego: wszyscy zamilkli, choć wydawało się, że mieli ochotę śmiać się nadal. Stali z rozdziawionymi ustami i wytrzeszczonymi oczami, ale milczeli. A ja zdjąłem cylinder i spokojnie powiedziałem:
– Koniec pokazu!
Podeszli wówczas do mnie Karol, Anka Bończak i Darek Pustka. Chciałem im coś powiedzieć, wytłumaczyć, ale nie wiedziałem jak.
– Strasznie marny z ciebie magik, Adam – powiedział pogardliwie Karol. – Wystarczy poprzestawiać ci rekwizyty i zaraz wszystko się wali.
– I wszystkie te sztuczki już widzieliśmy – dorzucił Darek.
– Nigdy nie będziesz prawdziwym czarodziejem – Anka wydęła usta.
– Nigdy! Nic nie potrafisz.
Potem odwrócili się i poszli do stołu ze słodyczami.
Rozpłakałem się. Cicho, bez szlochów i krzyków. Płakałem i zbierałem swoje magiczne przedmioty do wielkiego pudła, które stało ukryte pod stołem. Mama na początku chciała mi pomóc, ale popatrzyła na mnie ze smutkiem i rozmyśliła się.
– Zapraszam na lody – powiedziała donośnie i pogodnie do resztki moich widzów i zagarnęła ich niczym kwoka w stronę letniego bufetu.
Po chwili nikt już nie pamiętał o pokazie magii, a ja chowałem w piwnicy to, co zostało z mojej magicznej klęski.
Kiedy wróciłem do gości, nikt nie mówił już o katastrofie. Po latach dowiedziałem się, że poprosił o to tata. Humoru nie poprawiły mi nawet ulubione czekoladki.
Nazajutrz rano poszedłem do piwnicy i zabrałem z niej pudło mojego wstydu. W kieszeni miałem zapałki i benzynę do zapalniczek, którą zakosiłem z szafki taty. Z komórki wytoczyłem dwukołowy wózek, przyczepiłem do niego karton i ruszyłem nad rzekę.
Było na tyle wcześnie, że nad wodą nie pojawili się jeszcze spacerowicze. Dotarłem do miejsca, gdzie zawsze paliło się ogniska. Zebrałem kilka patyków i ułożyłem w równy stosik. Za podpałkę posłużyła mi stara gazeta. Badyle rozpalały się, a ja siedziałem na trawie wpatrzony w smużki dymu lecące ku niebu pionowymi strużkami.
Kiedy uznałem, że ogień jest wystarczający, wrzuciłem w płomienie pałeczkę z białymi końcami, potem papierowe kwiaty, dwustronny obrazek, sztucznego królika i po kolei wszystkie rekwizyty magika. Na koniec zostawiłem głupie książki do „nauki magii”. Płonęły, zmieniając się w popiół. Pomyślałem, że smugi dymu mogłyby się skręcić, jak sprężynki. I uśmiechnąłem się, kiedy rzeczywiście zwinęły się i zmieniły w siwe spiralki…
– A tak byś potrafił? – odezwał się ktoś zza moich pleców, a dym znad ogniska zaczął układać się w okrągłe obłoczki, jakby Indianie przesyłali sobie informacje. – A może tak? – teraz dym tworzył kółka jak precelki.
Odwróciłem się i zdębiałem. Tuż za mną stał facet wyglądający na kloszarda, nieogolony, długowłosy, w czapce jakie noszą skandynawscy rybacy.
– Nie wiem, nigdy nie próbowałem… – odpowiedziałem lekko przestraszony.
– To na co czekasz? – zapytał facet.
– Aż ognisko wygaśnie?
Spojrzałem w płomienie i wyobraziłem sobie tańczący dym. I dym zatańczył! A potem kazałem mu utworzyć grzyb nad ogniem i ciemny tuman wykonał moje polecenie. Zaśmiałem się i dmuchnąłem – chmura rozwiała się, zniknęła w jednej chwili.
– No… umiem – bąknąłem wreszcie.
– Wspaniale! – dziwny mężczyzna uśmiechał się. – Jesteś prawdziwym czarodziejem. Musisz tylko nauczyć się, jak wykorzystywać swoje zdolności i z czego czerpać siłę. Wtedy będzie jeszcze łatwiej. Spójrz!
Wyjął z kieszeni dużą monetę, położył ją na wierzchu dłoni i ruszając kolejnymi palcami, sprawił, że krążek błyskawicznie przemieszczał się z jednego na drugi. Już chciałem powiedzieć, że to prosta sztuczka, kiedy mężczyzna nagle opuścił dłoń, a moneta… nadal obracała się, zataczając w powietrzu ósemki. Na koniec uniosła się pionowo w górę i zatrzymała na płask. Facet dmuchnął i pieniążek nadleciał nad moją rękę, która opierała się na kolanie.
– Łap! – zawołał, więc spróbowałem ją schwycić.
Nic z tego – moneta niczym owad zwinnie wymykała się moim palcom.
– Postaraj się! Śmiało!
Wyprostowałem się, skupiłem wzrok na krążku i… powoli opadł na moją dłoń. Zacisnąłem palce, żeby nie odleciał. Poczułem chłód metalu.
– Widzisz, to proste. Potrafisz! Nie musisz oszukiwać i uciekać się do tanich sztuczek. Możesz być wielki!
– A pan? Przecież mógłby pan występować, być bogaty…
– Ależ ja jestem bogaty! – zaśmiał się. – Jestem przecież magikiem. Jak ty.
Rozpostarł ręce i przeskoczył nad ogniskiem, wzbijając kłąb dymu. Ale kiedy siwe kłęby się rozwiały – nikogo nie było. Patrzyłem zdumiony w wygasłe już ognisko. Ocknąłem się wreszcie i pomyślałem, że usnąłem i wszystko to mi się przyśniło.
Westchnąłem i zasypałem miejsce po ognisku. Chwyciłem dyszel wózka i ruszyłem do domu. Włożyłem rękę do kieszeni i wtedy moje palce dotknęły dużej, zimnej monety.
Ciągle zapominam, że ludzie znają mnie z telewizji
Patrzyłem na przesuwający się za oknem Pendolino krajobraz, a lewą dłonią automatycznie, niemal bezwiednie, obracałem duży, srebrny austriacki talar.
– Przepraszam bardzo, czy pan się nazywa Adam Kraft?
– Pani mnie zna? Tak, to ja… – potwierdziłem cokolwiek zaskoczony.
– Och, cały świat pana zna! To pan jest przecież tym znanym magikiem, mistrzem świata nawet, prawda?
Ładna brunetka siedząca naprzeciwko patrzyła na mnie z uśmiechem.
– Widziałam w telewizji pański pokaz, a teraz widzę pańskie dłonie i tę słynną monetę… Ma pan cudownie zręczne ręce. I grację ruchów.
– Dziękuję pani, to tylko kwestia wprawy, ćwiczeń. Proszę spróbować, to łatwe – podałem jej talara. – Niech się pani nie obawia, pani Joanno. Najwyżej upadnie…
– A jednak jest pan czarodziejem! Skąd pan zna moje imię?
– To akurat jest bardzo proste – odpowiedziałem i wzrokiem wskazałem na walizkę, z której zwisała oprawiona w skórę wizytówka: Joanna Wirska.
Roześmialiśmy się oboje.
– Proszę spróbować – powtórzyłem.
Ujęła monetę długimi szczupłymi palcami i spróbowała wykonać prostą przekładankę. Talar wyprysnął z jej dłoni. Z ust kobiety wyrwał się cichy okrzyk, który stłumiła drugą dłonią. Odruchowo chwyciłem jej rękę i bez zastanowienia, nie bacząc na skutek, zatrzymałem talara nad podłogą wagonu. Dłoń kobiety była cudownie miękka i ciepła, a ja nie potrafiłem jej puścić. Patrzyłem w błyszczące oczy nieznajomej i czułem coś, czego nigdy wcześniej nie doznałem.
– Jest pan prawdziwym czarodziejem, panie Adamie – powiedziała niemal szeptem. – Potrafi pan w mgnieniu oczarować kobietę, a nawet zawrócić jej w głowie…
– Nie wiedziałem, że to potrafię – odpowiedziałem równie cicho i delikatnie pocałowałem wierzch jej dłoni.
– Chętnie przekonam się, ile pan potrafi. Mam przeczucie, że bardzo by mi się to podobało. Proszę spróbować, to łatwe…
– Bardzo chętnie, pani Joanno. Sądzę, że długo czekałem na taką możliwość… A to? – zapytałem, pokazując wzrokiem wciąż obracającą się w powietrzu monetę.
– Och, to na pewno tylko jakaś sztuczka – Joanna uśmiechnęła się i mrugnęła okiem. – Prawdziwa magia dopiero się zaczyna…
Bez wątpienia miała rację. A ja patrzyłem ciągle w jej oczy, nie zwracając uwagi na konduktora, który przez chwilę gapił się z rozdziawionymi ustami na błyskającą w powietrzu monetę, a potem na palcach oddalił się do przedziału służbowego.
Czytaj także:
„Rodzice mają pretensje, że wyjechałam do USA, by spełnić marzenia. Uważają, że ich zostawiłam na starość”
„Praca w korporacji była moim marzeniem. Nieważne, że czułam się jak chomik w kołowrotku, w końcu miałam życie na poziomie”
„Musiałem wybrać: zostać z ciężarną żoną i być przy narodzinach dziecka lub wyjechać do pracy marzeń”