„Przez naiwność straciłam dorobek życia. Miałam piękny dom i szastałam kasą, teraz gniję w kawalerce i liczę każdy grosz”

kobieta, która straciła dorobek życia fot. iStock by Getty Images, Juanmonino
„Wydawać w złotówkach, a zarabiać w euro… Wierzcie mi, to jest dopiero biznes! Można dostać zawrotu głowy. Początkowo byłam zachwycona współpracą z panem Z. Wywiązywał się z umowy rzetelnie i na czas. Nie miałam już co do niego żadnych wątpliwości. Przeciwnie, myślałam o nim jak o wygranej na loterii”.
/ 12.06.2023 17:15
kobieta, która straciła dorobek życia fot. iStock by Getty Images, Juanmonino

Może zacznę od siebie. Jest rok 2013. Mam czterdzieści trzy lata i jestem nauczycielką fizyki sfrustrowaną skromnymi zarobkami oraz nieustannym brakiem pieniędzy. Jednak mimo problemów finansowych jestem kobietą szczęśliwą, od dwudziestu lat w udanym związku z równie mało zarabiającym nauczycielem języka polskiego. Mężczyzną cudownym, mądrym, mówiącym o literaturze najpiękniej na świecie. Mężczyzną, który przed laty tak bardzo zachwycił mnie słowami, że postanowiłam spędzić z nim życie.

Cóż, nadal jestem nim oczarowana i w zasadzie cieszę się z tego, choć niekoniecznie raduje mnie fakt, iż to ja w naszym domu „noszę portki”. Bowiem w zwyczajnym, codziennym życiu mój kochany mąż się nie sprawdził. Jakby to powiedzieć, trochę mnie rozczarował, gdyż jest facetem po prostu niepraktycznym, nieprzywiązującym najmniejszej wagi do materialnych problemów naszej rodziny i do tego jeszcze technicznym analfabetą, dla którego wymiana żarówki w lampie jest wyczynem na miarę medalu olimpijskiego. Tak, ta żarówka to naprawdę szczyt jego możliwości technicznych.

Nikt nie wróżył mi wielkiego sukcesu

W tej sytuacji wydaje się zrozumiałe, że w sprawach, nazwijmy je, przyziemnych zawsze musiałam decydować sama. Zatem jako kobieta praktyczna, mocno stąpająca po ziemi i realnie oceniająca swoje możliwości zdecydowałam pewnego dnia, że mogę i potrafię zrobić coś sensownego dla siebie i dla rodziny. Najbardziej sensowną sprawą wydawało mi się wówczas założenie własnej firmy. Rzecz jasna takiej, która będzie przynosiła krociowe dochody. „Dzięki temu zmienię nasze życie na lepsze” – myślałam. „Ułatwię start życiowy naszym dorastającym synom. I kto wie, może zapewnię sobie i mężowi dostatnią starość?”.

A jaką firmę może założyć fizyk z wieloletnią praktyką pedagogiczną? Krawiecką! Niektórzy z was zapewne uśmiechną się teraz, bo na pierwszy rzut oka pomysł wydaje się absurdalny – fizyk i krawiectwo. Co ma piernik do wiatraka?! Zapewniam was jednak, że aż tak absurdalny to ten mój pomysł wcale nie był, w dodatku mógł się udać.

Podsunęła mi go, zresztą całkiem nieświadomie, moja bezrobotna wówczas sąsiadka, z zawodu krawcowa, która od dawna nigdzie nie mogła znaleźć zatrudnienia. Jej ciągłe narzekania na układy, na polityków, na życie, a po kilku tygodniach bezrobocia już na wszystko sprawiły, że zaczęłam całkiem poważnie zastanawiać się nad założeniem firmy krawieckiej, w której ona byłaby zatrudniona w charakterze mojego jedynego i najważniejszego pracownika.

– Przecież okazja sama wpada mi w ręce – przekonywałam do mojego pomysłu męża. – Dlaczego by nie spróbować? Na początek nic wielkiego, dwuosobowa firma. Sąsiadka siedziałaby przy maszynie i szyła, ja zajęłabym się resztą. Potem zobaczymy.

Sąsiadka, o dziwo, też nie piała z zachwytu, bo z jej punktu widzenia nie wyglądało to zbyt obiecująco.

– Nauczycielka i biznes, akurat! Przecież to sprzeczność – zauważyła z dezaprobatą. – No bo jeśli ktoś wybiera zawód nauczyciela, czyli ciężką pracę za półdarmo, to już w genach musi mieć zakodowaną niechęć do pomnażania majątku – doprecyzowała, patrząc na mnie uważnie.

Zatem sąsiadka podchodziła do całej sprawy sceptycznie, ale też i nie oponowała, bo dla niej moja firma była rodzajem koła ratunkowego. I nie da się ukryć, że ona nie ryzykowała, a ja tak.

Powszechny brak entuzjazmu nie powstrzymał mnie, zaczęłam załatwiać formalności. Żeby sprostać wymaganiom urzędników, musiałam przejść drogę przez mękę. Ale mnie nie da się tak łatwo zniechęcić. Bo ja jestem konsekwentna i uparta, i jak już coś postanowię, to nikt – nawet wredny urzędas, nie odwiedzie mnie od tego zamiaru. Wykonałam więc gigantyczną pracę, żeby zarejestrować firmę. „O, rany!” – stwierdziłam z lekkim niepokojem. „Jeśli można zrobić coś szalonego, to ja właśnie to zrobiłam”.

Teraz należało iść za ciosem i wziąć się do pracy. A właściwie do nauki. Musiałam nauczyć się sztuki zawierania umów, szukania dostawców oferujących niezbyt drogie materiały i odbiorców płacących za moje wyroby uczciwie oraz na czas. Jednym słowem rozpoczęłam działalność gospodarczą, godząc jej prowadzenie z pracą w szkole. W związku z tym mój dzień pracy wydłużył się i w zasadzie trwał całą dobę. Do tego żyłam w ciągłym lęku, czy uda mi się z sukcesem poprowadzić tę działalność i spłacić zaciągnięty kredyt.

Zaczęłam od małych serii, ostrożnie, krok po kroku, bez szaleństwa i chęci szybkiego wzbogacenia się. I na szczęście wszystko szło po mojej myśli. Pojawiły się pierwsze zyski, a ja nabrałam umiarkowanej pewności siebie. Miałam wrażenie, że po tym szaleńczym skoku na głęboką wodę płynę i już nie utonę. To było satysfakcjonujące uczucie. Rynek odbiorców moich wyrobów powoli rozszerzał się, często nie nadążałam z terminową dostawą, zaistniała zatem pilna konieczność rozbudowania firmy.

Należało pomyśleć o kolejnym kredycie na zakup nowych maszyn – tym razem specjalistycznych i zatrudnieniu kolejnych szwaczek. Jednocześnie prowadzenie własnej, niemałej już działalności absorbowało mnie tak bardzo, że zmuszona byłam zrezygnować z pracy w szkole. Zostałam bizneswoman w pełnym wymiarze godzin.

Początkowe zyski uśpiły moją czujność

Z roku na rok powodziło nam się coraz lepiej. W końcu nasze dochody były na tyle stabilne, że zdecydowałam się zaryzykować kolejny kredyt. Postanowiłam mianowicie wybudować dla nas piękny duży dom i opuścić wreszcie to ciasne, niespełna sześćdziesięciometrowe mieszkanie w bloku.

A potem, spędzając nieliczne wolne chwile na tarasie naszego domu, z którego rozciągał się widok na bajeczny ogród, nie mogłam się nadziwić, że to wszystko jest moje. Że można tak pięknie mieszkać. Że można wydawać pieniądze na codzienne potrzeby bez ciągłego liczenia każdej złotówki. Tak, żyło nam się dostatnio. I to dzięki mnie. Dzięki mojej odwadze i determinacji.

Nasi synowie skończyli studia i usamodzielnili się. Firma prosperowała znakomicie. Mąż podziwiał moje nadzwyczajne wyczucie rynku i przedsiębiorczość, a ja czułam się już w biznesie pewnie i na swoim miejscu. Całkiem zapomniałam o chwalebnym powołaniu zaszczepiania wiedzy w młodych umysłach. I wówczas pojawił się pan Z.

Pan Z. był mężczyzną solidnej postury, o szczerym, budzącym zaufanie uśmiechu. Jak się niebawem przekonałam, posiadał niezwykły talent do robienia interesów. Zjawił się w mojej firmie w odpowiednim momencie, z odpowiednimi papierami i zaoferował swoje usługi.

– Marnuje się pani na tym naszym skromnym rynku – czarował. – Mam kontakty z firmami w całej Europie, mogę dla pani sprzedać każdą ilość towaru, jaką pani wyprodukuje – zapewniał. – Płatne oczywiście w euro. Proszę przeanalizować zyski, a przekona się pani, że oboje na tym dobrze zarobimy.

Tak się złożyło, że lada dzień kończyły się umowy z moimi dotychczasowymi kontrahentami, które w porównaniu z tym, co proponował pan Z., otwierały ledwie mizerne perspektywy. Postanowiłam zatem poważnie rozważyć nową ofertę, uprzednio gruntownie wszystko sprawdzając, i jeśli nie będę miała żadnych wątpliwości, być może zdecydować się na nią.

Tak zrobiłam. Sprawdziłam wszystko, poradziłam się prawnika, a potem bez najmniejszych obaw podpisałam z panem Z. umowę. Na razie krótkoterminową i na niewielkie partie towaru.

Wydawać w złotówkach, a zarabiać w euro… Wierzcie mi, to jest dopiero biznes! Można dostać zawrotu głowy. Początkowo byłam zachwycona współpracą z panem Z. Wywiązywał się z umowy rzetelnie i na czas. Nie miałam już co do niego żadnych wątpliwości. Przeciwnie, myślałam o nim jak o wygranej na loterii. Przede wszystkim dlatego, że gwarantował zyski, które umożliwiały mi szybką spłatę wszystkich moich kredytów.

Następna umowa z panem Z. była już długoterminowa i opiewała na duże partie towaru. Często płaciłam moim szwaczkom nadgodziny, bo nie nadążały z zamówionym szyciem, ale co tam… Nawet nadgodziny były dla mnie opłacalne. Wszystko szło znakomicie. Do momentu zapłaty za pierwszą dużą partię.

 – Proszę się nie niepokoić – uspokajał pan Z. – nasz odbiorca ma niewielkie trudności z płynnością finansową, ale to kłopoty przejściowe. Zresztą mam z nim tak skonstruowaną umowę, że zapłaci wszystko, nawet z odsetkami.

Pierwszy raz nie zapłacono mi za towar. W dodatku za tak dużą partię. Zaczęłam przeczuwać jakieś komplikacje. Jak się potem okazało całkiem słusznie. Jednak Pan Z. był przekonujący, znów uśpił moją czujność, toteż pomimo pewnych obaw wyprodukowałam dla niego następną partię towaru, a potem jeszcze następną i następną. Wpakowałam w realizację tych zamówień wszystkie środki i w zasadzie zostałam bez grosza.

Zalegałam moim pracownikom z wypłatami, nie miałam za co nabyć towarów do następnej produkcji i prawie nie miałam za co żyć. Od dawna na moje puste konto nie wpłynął nawet jeden grosz. Pan Z. miał u mnie ogromny dług, mimo to prosił o następną partię towaru zgodnie z zawartą ze mną umową i wciąż uspokajał:

– Przecież jesteśmy poważnymi ludźmi i chyba na tyle mnie pani zna, że powinna mi pani zaufać.

Policjanci jedynie rozłożyli ręce

Poinformowałam go, że zaufanie nie ma tu nic do rzeczy, ponieważ nie mam za co przygotować następnej partii towaru, i że dopóki na moje konto nie wpłyną należne mi pieniądze, jestem zmuszona wstrzymać produkcję. Wówczas pan Z. nagle zniknął. Jakby rozpłynął się w powietrzu. Jakby nigdy nie istniał. Zniknął, a wraz z nim zniknęły moje pieniądze.

Dość długo nie mogłam pogodzić się z myślą, że jestem ofiarą jego oszustwa. Że ta rzekoma działalność gospodarcza pana Z. to tylko inteligentny blef, zwykłe złodziejstwo, bogacenie się kosztem takich osób jak ja. Kiedy to wreszcie do mnie dotarło i oceniłam rozmiar długów, w jakie przez niego wpadłam, byłam zrozpaczona. Uświadomiłam sobie boleśnie, że jemu wystarczyło kilka miesięcy, aby mi zabrać wszystko, na co pracowałam kilka lat.

„Dlaczego nie byłam dość ostrożna?” – wyrzucałam sobie. „Dlaczego aż tak mu zaufałam? Może powinnam dokładniej go sprawdzić?”. Z pewnością tak. Przede wszystkim jednak nie należało dać się omamić wielkim zarobkiem, teraz to wiedziałam. Czułam się jak pożałowania godne nic. I muszę przyznać, że zupełnie nie wiedziałam, co robić.

Okazało się, że nawet policja jest bezradna.

– To bardzo utalentowany oszust – oznajmiono mi na pocieszenie. – Szukamy go od jakiegoś czasu, ale on wydaje się być nieuchwytny. Wszystkie dokumenty, które pani nam tu pokazuje, są sfałszowane, nazwisko też jest nieprawdziwe. I tak jest za każdym razem, gdy otrzymujemy zgłoszenie. Ale zapewniam panią – on w końcu popełni błąd i wpadnie, a my już będziemy na niego czekać.

Do dziś nie wpadł.

Jest rok 2023. Mam pięćdziesiąt trzy lata i jestem bankrutem. Pracuję w szkolnej świetlicy, raczej bez szansy na etat nauczyciela fizyki. Mieszkam z mężem w małej kawalerce w wieżowcu z cuchnącym zsypem i hałasującą windą. Wszystko, czego się dorobiliśmy, przepadło, ponieważ musieliśmy sprzedać każdą rzecz, która miała jakąkolwiek wartość: nasz piękny dom, samochody, maszyny do szycia, moją biżuterię. Oczywiście za cenę poniżej ich wartości, bo czas naglił, gdyż bank groził licytacją naszego majątku za niespłacane kredyty. Byliśmy więc przyparci do muru i ten fakt stanowił dla nabywców wymarzoną okazją. Nazywając rzecz po imieniu – oskubano nas.

Ale i tak cieszyliśmy się, że po spłaceniu długów wystarczyło nam na kawalerkę. Żyjemy skromnie z niewielkiej, nauczycielskiej emerytury męża oraz mojej pensji i staramy się nie myśleć o tym, co nas spotkało. Choć nie jest to łatwe.

Czytaj także:
„Chciałam korepetycji dla córki, a padłam ofiarą oszusta. Gdyby nie bandzior z mojego bloku to bym nie odzyskała kasy”
„Dałam się nabrać oszustowi matrymonialnemu, straciłam ponad 100 tysięcy. Teraz cała wieś wytyka mnie palcami”
„Wnuczka okłamuje mnie i wyciąga ode mnie pieniądze. Udaję, że we wszystko wierzę, bo tylko dzięki temu mam z nią kontakt”

Redakcja poleca

REKLAMA