„Przez moją pewność siebie zgubiłyśmy się w górach. Pewnie wezwałybyśmy TOPR, ale spadły nam telefony”

kobieta, która zgubiła się w górach fot. Adobe Stock, Andriy Blokhin
Maria mi zaufała, a ja... Zadufana w sobie popełniałam błąd za błędem i zgubiłyśmy się w górskim lesie. Straciłyśmy telefony. Nikt nas nie będzie szukał, bo nikt nie wiedział, gdzie się wybieramy. Jeżeli nie odnajdziemy szlaku, jeżeli przyjdzie nam spędzić noc w górach… to możemy nie przeżyć.
/ 18.06.2021 10:49
kobieta, która zgubiła się w górach fot. Adobe Stock, Andriy Blokhin

To miała być wspaniała przygoda. Wybrałam się z moją przyjaciółką Marią w góry. Ale nie na jakiś zwyczajny, banalny spacerek szlakiem turystycznym. Wymyśliłam coś lepszego. Wyprawę do drewnianej chatki stojącej na górskiej polanie. Prawdziwi taternicy nazywają takie chatki „szałasami”. Parę lat wcześniej byłam ze znajomymi z Zakopca w szałasie leżącym na Polanie Dudowej i bardzo chciałam zabrać tam Marię. Wydawało mi się, że dobrze pamiętam drogę: najpierw szło się przez Dolinę Chochołowską, potem schodziło się ze szlaku i skręcało w prawo, następnie trzeba było przejść przez strumień, przez las… a dalej już była polana.

– Na pewno trafisz? – upewniała się po raz setny Maria. To świetna dziewczyna, ale trochę strachliwa.
– Jasne – uspokajałam ją. – Trafię z zamkniętymi oczami!

Maria nigdy wcześniej nie była w Tatrach, więc musiałam pomóc jej w przygotowaniach do wyprawy

Zmusiłam ją, żeby wzięła porządne zimowe ciuchy, bo w górach bywa różnie, nawet jeśli na nizinach było już wiosennie, i koniecznie kijki. Wyruszyłyśmy z samego rana, z dobrze zaopatrzonymi plecakami: miałyśmy prowiant, świece, zapałki, ubranie na zmianę (bo przewidziałam nocleg w szałasie), komórki i powerbank, żeby móc je podładować. Nic nie powinno nas zaskoczyć. Maszerowałyśmy dziarskim krokiem przez Dolinę Chochołowską.

– Ale w tej szopie na pewno będzie drewno na opał, tak? – dopytywała przyjaciółka.
– W szałasie. Mówi się: w szałasie. Będzie. Tam zawsze jest drewno.
– A potrafisz rozpalić ognisko? – nudziła.
– Słowo harcerza. Podziwiaj widoki.

Posłuchała mnie, bo też było co podziwiać… Po jakichś dwudziestu minutach marszu przekroczyłyśmy strumień, przechodząc przez most.

– Schodzimy ze szlaku – uświadomiłam przyjaciółce, wskazując ręką na las.

Posłała mi niepewny uśmiech. Zawahała się, jakby zamierzała znowu zacząć zanudzać mnie pytaniami, czy to aby na sto procent bezpieczne, ale ostatecznie tylko wzruszyła ramionami i powiedziała:

– No to prowadź.

Weszłyśmy w las. Był naprawdę niesamowity. Otaczały nas smukłe i dumne iglaste drzewa

Rosły tak gęsto, że choć dopiero dochodziło południe, odnosiło się wrażenie, że już zmierzcha. Brnęłyśmy przez śnieg sięgający nam do połowy łydek, zadowolone, że mamy na sobie ocieplane kalosze. Było cudownie. Tak, jakbyśmy nagle znalazły się w jakiejś zaczarowanej krainie: bezludnej, cichej, tajemniczej. Z każdym krokiem robiło się coraz bardziej stromo. Szłyśmy pod górę, głośno sapiąc i śmiejąc się z naszego braku kondycji.

– Nie ostrzegałaś, że to będzie taka wspinaczka! – wypomniała mi Maria.
– Gdybym powiedziała, tobyś się nie zgodziła iść! – odparłam ze śmiechem.

Dopiero po chwili dotarło do mnie, że nie powiedziałam całej prawdy. Nie uprzedzałam jej, że będzie ciężko, bo… bo kiedy poprzednio wędrowałam do szałasu, wcale nie było aż tak bardzo pod górkę.

Droga wyglądała inaczej, ale na razie wolałam nie mówić tego głośno

Czyżbym pomyliła drogę? – zaniepokoiłam się. Nie, po prostu wtedy nie czułam, że jest stromo. Było lato, byłam lżej ubrana, miałam większą krzepę. No i nie brnęłam przez śnieg – przekonywałam samą siebie. Nie pisnęłam ani słówkiem na temat moich chwilowych wątpliwości. Po prostu szłam dalej. A dalej było jeszcze bardziej pod górkę. Przytrzymywałyśmy się pni drzew, żeby było nam się łatwiej wspinać. Wreszcie zrozumiałam bez dwóch zdań, że się pomyliłam – nigdy wcześniej nie zawędrowałam na to górskie zbocze. Zatrzymałam się i stałam.

– Co jest? – zapytała zdziwiona Maria.
– Źle idziemy.
– Co?
– To nie ta droga.
– Powiedz, że żartujesz!
– Chciałabym. Ale nie żartuję.
– Pięknie! Co teraz?
– Zawracamy.

W tej samej sekundzie obie spojrzałyśmy za siebie. Okazało się, że wspięłyśmy się bardzo wysoko. Czekała nas droga powrotna po niemal pionowej – jak się zdawało, patrząc w dół – ścianie zbocza najeżonego drzewami jak poduszeczka do szycia igłami.

– Cóż, na pewno zejdziemy stąd szybciej, niż tutaj wchodziłyśmy – mruknęła dziwnie spokojnie moja przyjaciółka.
– Marycha, idź bardzo powoli, pamiętaj. Przytrzymuj się drzew.
– Jasne, pani przewodniczko górska, wyśmienita zresztą – rzuciła z ironią.

Mogłybyśmy wezwać pomóc... gdybym nie zgubiła naszych komórek

Schodziło nam się całkiem dobrze. Za dobrze. Wystarczyło, że na moment przestałam się koncentrować na ostrożnym i uważnym stawianiu kroków. Jedna chwilka, jeden mały błąd, pośliznęłam się i potoczyłam w dół. Nabierałam pędu. Zdążyłam tylko pomyśleć: „już po mnie”, a potem uderzyłam brzuchem w pień drzewa. Zabolało. Aż mnie zamroczyło. Zwinęłam się w kłębek i cicho jęczałam.

– Sabina, żyjesz? – głos przyjaciółki przywrócił mnie do rzeczywistości.
– Chyba tak – wystękałam.
– To znaczy? Coś sobie zrobiłaś czy nie?
– Nie wiem. Boli mnie brzuch.

Powoli wstałam. Ból mijał. Delikatnie dotykałam okolic talii i żeber, sprawdzając, czy jestem cała. Uff, chyba miałam ogromne szczęście… Ulga nie trwała długo. Gdy się tak macałam, odkryłam, że jednak stało się coś złego, bardzo złego.

– Zgubiłam nerkę – jęknęłam.
– Co?! – zbaraniała tak pokazowo, że musiałam się roześmiać.
– Nie taką nerkę, głupia. Nerkę-torebkę. Z naszymi telefonami.

Wsadziłyśmy oba telefony do jednej nerki. Miałam ją przypiętą do pasa, jako ta bardziej doświadczona. Miałam. Czas przeszły.

– Oż … – Maria pojęła powagę sytuacji. – Nie czułaś, kiedy ci odpadła?
– Nie, to było jak zjazd na zjeżdżalni kamikadze w parku wodnym. Czułam tylko strach, nic więcej.

Zaczęłyśmy rozglądać się za torebką. Na próżno. Nigdzie jej nie było.

– Musimy ją znaleźć. Będziemy iść powoli pod górę, rozglądając się na boki – pouczyłam kumpelę.
– Rozumiesz?
– Znowu pod górę? – jęknęła Maria.
– A wolisz wrócić do domu bez telefonów? Pół biedy abonament, ale…
– Nawet nie kończ!
– No właśnie.

Wspinałyśmy się powoli, przeszukując śnieg w zasięgu wielu metrów. Bez skutku. Całkowicie skupiłam się na wypatrywaniu nerki. Była jaskrawożółta, więc na białym puchu powinna rzucać się w oczy z daleka. Chyba że przysypał ją śnieg, który zjeżdżał razem ze mną ze zbocza…

Po dłuższej chwili poszukiwań zorientowałam się, że nie słyszę Marii

Ani jej kroków, ani jej mamrotania pod nosem, ani ciężkiego sapania. Oderwałam wzrok od ziemi, rozejrzałam się dookoła: nie było jej. Zniknęła! Chryste Panie! Zrobiło mi się gorąco ze zdenerwowania. Przecież jeszcze niedawno tu była! Co się z nią stało? – myślałam spanikowana. I chociaż wiedziałam, że w górach nie powinno się krzyczeć, wrzasnęłam na cały głos:

– Maaariaaaa!!!
– Jestem!

Jej głos dobiegał z niedużej odległości.

– Gdzie jesteś?!
– Tutaj!
– Idę do ciebie!
– Sikam!

Przez chwilę miałam ochotę ją zabić. Autentycznie. Moja mądra przyjaciółka poszła na stronę, nie mówiąc mi ani słowa. Nie pomyślała, jak się poczuję, kiedy ni z tego, ni z owego zniknie mi z oczu. Szłam w jej stronę, mając gdzieś, czy ją zawstydzę, jeżeli nie zdąży naciągnąć majtek i zastanę ją z wypiętym, gołym tyłkiem. Ale ciągle jej nie widziałam.

– Maria!
– Już idę, no!

Zobaczyłam ją. Akurat podciągała portki. Podbiegłam i rozdarłam się:

– Ty kretynko! Mogłyśmy się pogubić! Nie mamy telefonów, musimy się trzymać blisko. Rozumiesz?!
– Ale ja chciałam siku…
– Czy ty w ogóle myślisz?
– Teraz to kiepsko. Mózg mi przemarzł. Dobra, nie krzycz. Wracamy szukać nerki?
– Chyba już jej nie znajdziemy.

W oczach Marii ukazały się łzy. Mnie też było żal mojej drogiej komórki, ale miałyśmy teraz poważniejszy problem niż utrata telefonów i kontaktu ze światem. Wyglądało na to, że zgubiłyśmy się w górach. Musimy poszukać szlaku, musimy na niego wrócić, tylko to się teraz liczyło.

– Marycha, słuchaj. Nie wracamy w tamto miejsce, nie wiem, jak daleko odeszłyśmy. Zejdziemy tędy, jest mniej stromo. Chyba będzie trochę łatwiej.
– Ale przecież tam są nasze ślady. Nie lepiej wrócić po śladach? Trafimy do miejsca, z którego przyszłyśmy.

Przez chwilę rozważałam jej słowa. Niby miała rację. Ale z drugiej strony, przynajmniej teoretycznie, wystarczyło zejść w dół i powinnyśmy dotrzeć do strumienia. Potem kawałek się cofniemy – czyli skręcimy w prawo – i już będzie drewniany mostek, a za nim szlak turystyczny.

– Nie ma sensu. Idziemy prosto w dół – zadecydowałam arbitralnie.

Maria jak zwykle ustąpiła. Wkrótce miałyśmy obie bardzo tego pożałować…

Dość szybko udało nam się zejść ze zbocza. Znalazłyśmy się na płaskim terenie. Tyle że nadal otaczały nas drzewa. Wciąż byłyśmy w lesie, dosłownie i w przenośni. Bałam się już jak cholera, ale nie pokazywałam tego po sobie. Ostatnia rzecz, jakiej w tamtej chwili potrzebowałam, to przyjaciółki wpadającej w popłoch. Robiłam więc dobrą minę do złej gry. Szłam dziarsko przed siebie, jednocześnie gorączkowo bijąc się z myślami. Iść prosto czy już skręcić? Prosto czy skręcić?

– Jestem zmęczona, zatrzymajmy się – poprosiła Maria. – Dobra.

Usiadłyśmy na plecakach, napiłyśmy się wody, zjadłyśmy kilka kanapek. Jedzenie poprawiło mi nastrój, ale nie na długo. Byłam mocno spocona, wilgotne ubranie nieprzyjemnie kleiło mi się do skóry, no i zaczynałam zgrzytać zębami z zimna.

– Nie masz pojęcia, gdzie jesteśmy, prawda? – zapytała nagle Maria.
– Z grubsza wiem – skłamałam.
– Mam dość tej wyprawy. Zacznijmy wzywać pomocy. Na całe gardło.
– Nie.
– Dlaczego? Mogę nawet dostać mandat za zejście ze szlaku, ale chcę do domu!
– A chcesz umrzeć pod tonami śniegu?
– Co?
– Nie chodzi o mandat. W górach nie wolno krzyczeć, bo można wywołać lawinę.

Przyjaciółka zrobiła minę, jakby zaraz miała się rozryczeć. Doskonale rozumiałam jej stan psychiczny, sama byłam w niewiele lepszym, więc nie miałam siły ani cierpliwości, żeby ją pocieszać. Wstałam.

– Chodźmy już – zarządziłam.

Podczas marszu trochę się rozgrzałam. Jednak z każdą upływającą minutą czułam się coraz gorzej. Musiałam to sobie jasno powiedzieć: Maria mi zaufała, a ja wpakowałam nas w straszne kłopoty. Zadufana w sobie popełniałam błąd za błędem i w efekcie zgubiłyśmy się w górskim lesie. Straciłyśmy telefony. Nikt nas nie będzie tu szukał, bo nikomu się nie pochwaliłyśmy, gdzie się wybieramy.

Jeżeli nie odnajdziemy szlaku… jeżeli przyjdzie nam spędzić noc w górach… to możemy tego nie przeżyć. Wychłodzimy się na amen. Taka śmierć nie jest najgorsza. Przynajmniej nie zjedzą nas wilki czy niedźwiedzie. Po prostu zaśniemy i już się nie obudzimy. Całkiem miła śmierć. Skoro żartowałam, najwyraźniej wizja umierania nadal była dla mnie abstrakcją, a nie bliską, realną przyszłością. Wydawała się nieprawdopodobna, przesadzona. Ale i tak do strachu dołączył lęk... Powoli zaczynałam już tracić nadzieję na szczęśliwe zakończenie, kiedy usłyszałam szum strumienia. Przystanęłam.

– Marycha! Słyszysz?!
– Co?
– Strumień! Musi być blisko!

Zerwałyśmy się do biegu i po chwili naszym oczom ukazała się wartko płynąca woda. Tyle że nie było mostu. I ani śladu szlaku, drogi czy choćby sarniej ścieżki. Pomyślałam, że właśnie umarłam. Wołał mnie anioł, stojący u wrót raju Maria zaczęła szlochać. Ja próbowałam się jakoś trzymać. Ktoś musiał nas wydostać z tej pułapki. Za wszelką cenę. A skoro to była moja wina, uratuję Marysię, choćbym miała zaryzykować własne życie.

– Słuchaj mnie! – potrząsnęłam łkającą przyjaciółką. – Ten potok płynie wzdłuż szlaku. Jestem tego pewna. Przejdę na drugą stronę i sprowadzę pomoc.
– Oszalałaś?!
– Przejdę po głazach. Spróbuję.

Popatrzyłam na lodowatą wodę, mknącą korytem strumienia. Pieniła się, rozbijając o kamienie. Szemrała, pluskała, chlupała...

– Nie rób tego, Sabina!

Nie słuchałam jej. Jakbym wpadła w jakiś amok. Oceniałam wielkość głazów wystających ponad powierzchnię wody i ich odległość od siebie. Widziałam, że są mokre. Czy zdołam się na nich utrzymać, czy poślizgnę się na ich zdradziecko gładkiej powierzchni? A potem woda porwie mnie, pochłonie, zamknie w zimnej toni, a ja zasnę, odpłynę, wszystko się skończy, wreszcie odpocznę, przestanę się bać, obwiniać, zapomnę… Postąpiłam krok w stronę strumienia, wabiącego szmerem i pluskiem. Wtedy usłyszałam głos:

– Hej, wy?

Czyżbym umarła i trafiła do nieba?

– Co ty wyprawiasz, kobieto?

Nie umarłam. To nie był anioł, tylko mężczyzna. Podbiegł i złapał mnie za rękę

Nie za dobrze pamiętam, co było potem. Chyba zemdlałam. Ocknęłam się, niesiona przez nieznajomego na plecach. Maria dreptała obok. Facet okazał się taternikiem z prawdziwego zdarzenia. Sprowadził nas na szlak, uratował z opresji i nawet nie krzyczał, że postąpiłyśmy tak głupio. Chyba było po nas widać, że dostałyśmy nauczkę i nigdy więcej nie popełnimy błędu, jakim jest brak respektu przed potęgą gór.

Czytaj także:
Oświadczyłam się mojemu chłopakowi. Wszystko przez ciotkę, która miała 3 mężów
Mama zmarła, gdy miałam 4 latka. Tata kłamał, że nie mam innej rodziny
Syn mojego faceta specjalnie prowokuje awantury, żeby nas skłócić

Redakcja poleca

REKLAMA