„Przez moją głupotę utonął mąż przyjaciółki. Poświęcił się, ratując moją córkę, którą zostawiłam na chwilę samą w wodzie”

kobieta, która oddawała synów babciom na wychowanie fot. Adobe Stock, Djomas
„To była moja wina. Nie powinnam oddalać się od Zosi nawet na sekundę. To przeze mnie Benek musiał rzucić się na ratunek. To przeze mnie zginął. Nigdy sobie tego nie wybaczę i wiem, że Ewa nigdy nie otrząśnie się po tej tragedii”.
/ 30.09.2021 09:05
kobieta, która oddawała synów babciom na wychowanie fot. Adobe Stock, Djomas

Było już zupełnie ciemno, a ja ciągle tkwiłam na plaży. Gapie dawno się rozeszli. Wrócili do swoich hoteli, kwater, namiotów. Ja nie umiałam się ruszyć. Nie miałam pojęcia, co powiedzieć Ewie, jak się zachować.

Wiem, to samolubne, ale jest z nią ciotka Wanda i moja mama…

Pięć godzin temu mąż Ewy, Benek, zniknął w falach Bałtyku. Jego ciała wciąż nie znaleziono, ale nie było już nadziei. Gdyby dopłynął na inną plażę albo podjął go z wody przepływający kuter – już byśmy o tym wiedzieli. Pewnie Ewa ciągle wierzy. Wbrew logice na pewno ciągle ma nadzieję. Wiem, że powinnam być z nią. Ale jak? Mój mąż jest zdrowy i cały. A jej zginął, ratując moją córkę.

Nie mam siostry ani żadnej kuzynki. Za to od zawsze miałam Ewę. Nasze mamy znają się od dziecka. Podobno były nierozłączne już w przedszkolu. W podstawówce obie kochały polaka i nienawidziły matmy. Pani od fizy uwzięła się na nie obie. A jak się zakochały po raz pierwszy – to w tym samym chłopaku. Po kilku dniach dąsów doszły do wniosku, że ich przyjaźń jest ważniejsza i obie dały mu kosza.

Przygody naszych mam znamy z Ewą na pamięć. Wychowałyśmy się na nich, jak niektórzy na Czerwonym Kapturku czy Kubusiu Puchatku. Gdy potem ciotka Wanda (nigdy inaczej do niej nie mówiłam) i moja mama Teresa chodziły na nasze wywiadówki, nie mogły mieć do nas pretensji – zawsze mogłyśmy powiedzieć, że one rozrabiały bardziej. Swoich mężów poznały na wspólnym wyjeździe do Zakopanego. To był kwiecień przed maturą. Obie uznały, że muszą się zrelaksować.

Załatwiły sobie zwolnienia lekarskie na tydzień. Oczywiście wszystko się wydało, gdy wróciły z opalenizną. Skończyło się na rozmowie dyscyplinującej z wychowawczynią. Żadna nie żałowała, bo wróciły zakochane po uszy. Tomasz (potem wuj Tomek) i mój tata (Staszek) też byli kumplami. Obaj studiowali na Politechnice Krakowskiej. Nasze mamy wypatrzyli w Horteksie na Krupówkach. Przysiedli się, zagadnęli, postawili im likier. Wieczorem wszyscy poszli na potańcówkę. Dziewczyny wróciły do domu pewne, że spotkały mężczyzn swojego życia. Pomimo zadurzenia i pisania płomiennych listów do ukochanych, i Wanda, i Teresa zdały maturę. Papiery złożyły na Uniwersytet Jagielloński. Moja mama na polonistykę. Wanda na romanistykę.

Czasem się zastanawiam, czy ich opowieści o tamtych czasach nie są podkoloryzowane

Widziałam indeks mojej mamy. Same piątki i czwórki. Gdyby robiła to wszystko, o czym mówiła, to kiedy miałaby czas na naukę? Te balangi, kluby dyskusyjne, podróże autostopem… Ciotka Wanda po roku pobytu w Krakowie zerwała z Tomkiem. Wrócili do siebie po trzech latach. Gdy się oświadczył – przyjęła go.

– Staszek, ja się tak nie bawię. To nie może być tak, że Wanda ma narzeczonego, a ja wciąż nie – poskarżyła się moja mama.

Trzy dni później też miała pierścionek na palcu. To były szalone lata 70. Przyjaciółki wymyśliły sobie, że wezmą ślub razem. Moja babcia z początku była oburzona. A co powiedzą ludzie? Rodzina? Ale babcia Ewy zawsze była bardziej pragmatyczna.

– Świetny pomysł. Będzie dużo taniej!

Wanda i Teresa zaszły w ciążę w odstępie miesiąca. Ja urodziłam się pierwsza. Trzy tygodnie potem Ewa.

– Zawsze obie wiedziałyśmy, że będziemy miały córki. Nie mogło być inaczej – powtarzała moja mama.

Na wakacje do Jelitkowa obie rodziny po raz pierwszy pojechały, gdy miałyśmy 11 miesięcy. Na zdjęciach z tamtego lata obie wyglądamy jak lalki. Słodkie sukienki, kapelusiki. Pozujemy na karuzeli, w parku i z babkami z piasku na plaży. Przyjeżdżaliśmy tu co roku na dwa tygodnie. Aż w drugiej klasie liceum zadziwiłyśmy z Ewą wszystkich, oznajmiając, że zamiast na wakacje do Jelitkowa jedziemy na obóz wędrowny w Bieszczady… Obie jesteśmy jedynaczkami.

– Po co wam rodzeństwo? I tak bawicie się tylko ze sobą – powtarzała moja mama.

Chodziłyśmy do tego samego przedszkola. Ale gdy miałyśmy iść do podstawówki, rodzice Ewy dostali wymarzone mieszkanie. W innej dzielnicy. Rozstanie było straszne. Gdy nyska z rzeczami rodziny Ewy zniknęła za zakrętem, płakałam tak rozdzierająco, jakbym miała nie zobaczyć przyjaciółki już nigdy. A zobaczyłyśmy się dwa dni później, gdy rodzice pojechali pomagać Wandzie i Tomaszowi w urządzaniu się.

Chwilę później znowu byliśmy wszyscy w Jelitkowie. W szkole widywałyśmy się rzadziej. Każda miała nowe koleżanki. Ale spotykałyśmy się w każdy weekend. Albo gdzieś wszyscy jechaliśmy, albo byliśmy razem w kinie czy wesołym miasteczku. W tajemnicy przed rodzicami zaplanowałyśmy, że pójdziemy do tego samego liceum. Starannie wybrałyśmy takie, które było w połowie drogi między naszymi domami. Padło na jedno z lepszych liceów w Warszawie. Obie musiałyśmy się postarać, ale się udało. Znowu byłyśmy razem.

Wtedy wydawało nam się, że jesteśmy bardzo dorosłe

Zaczęłyśmy kontestować rodzinne wyjazdy. Także ten najważniejszy – wakacyjny nad morze. W pierwszym roku nie udało nam się wykręcić. Ale ostentacyjnie nie wchodziłyśmy na plażę. W dżinsach i bluzkach spędzałyśmy cały dzień na wydmach z książkami. Plaża była naszym zdaniem dla dzieci. W drugiej klasie postanowiłyśmy się do wakacji przygotować lepiej. Zapisałyśmy się do harcerstwa. Nie nasza wina, że ten obóz wypadł akurat w czasie wakacji nad morzem, prawda?!

– Wiesz, jak już tam dotarliśmy, to się okazało, że znowu jest jak w czasach studenckich. Nasza czwórka, bez dzieci. Daliśmy czadu – opowiadała mi, gdy byłam już dorosła, mama.

Do Jelitkowa wróciłyśmy dopiero na studiach. Spędzanie czasu na plaży wtedy już nie wydawało nam się dziecinne. Pojechaliśmy tam całą paczką. Mieszkaliśmy na kempingu. Jako ta starsza, ja pierwsza straciłam cnotę. Ale Ewa nie mogła być gorsza, zrobiła to dzień później. Z Benkiem. Benek był Kaszebą. Urodził się w Kartuzach, do Gdańska przyjechał na studia. Gdy się poznaliśmy, pracował jako ratownik. Wysoki, umięśniony, urodzony atleta. Świetnie nie tylko pływał, ale i jeździł na nartach wodnych, pływał kajakiem. W wodzie czuł się jak ryba.

Wieczorami paliliśmy na plaży ogniska. Kąpaliśmy się na golasa, nie do końca trzeźwi. Morze w tym miejscu wydawało nam się takie przyjazne i bezpieczne. Rok później Ewa przerwała studia i przeprowadziła się do Gdańska. Do Benka. Zamieszkali razem. Moja mama trochę przewracała oczami, ale tylko dla zasady. Wcale nie była staroświecka ani pruderyjna. Odwiedzałam przyjaciółkę tak często, jak tylko się dało.

Aż trzy lata później Benek dostał pracę w Warszawie i wrócili. Ewa dyplomu broniła już w stolicy.

W tym czasie ja byłam kolejny raz zakochana. Okazało się, że tym razem już po raz ostatni. Janka poznałam w Dyskusyjnym Klubie Filmowym. Typ inteligenta w drucianych okularach i wyciągniętym swetrze. Ale jaki wygadany! Zakochałam się w jego głosie, zanim go zobaczyłam. Siedział z tyłu sali i gdy tylko zapaliły się światła, zaczął mówić. Jego chrypliwy baryton przykuł moją uwagę.

Przez kilka tygodni zastanawiałam się, jak zwrócić jego uwagę. W końcu wybrałam najbardziej oczywisty sposób. Podczas dyskusji powiedziałam, że kompletnie nie ma racji. Udało się. Wciąż się przekomarzaliśmy, gdy inni dawno już wyszli z kina. W końcu wyrzucił nas portier. Rozmowę kontynuowaliśmy w kawiarni. Benek i Janek, choć tak różni od siebie, bardzo się polubili. Obaj oświadczyli się nam tego samego dnia – oczywiście na plaży w Jelitkowie.

Ale, inaczej niż nasze mamy, ślub każda z nas chciała mieć własny. Ja byłam druhną Ewy, ona moją. Inaczej być nie mogło. Oba śluby i wesela udały się świetnie. Do dziś w żartach spieramy się, czyje było fajniejsze. Na dzieci postanowiliśmy poczekać. We czwórkę zwiedziliśmy całą Europę i kawałek świata.

Z pomocą rodziców zbudowaliśmy domy. Blisko siebie, ale jednak wybiliśmy sobie z głowy pomysł mieszkania w bliźniaku. Czasem nawet my musimy od siebie odpocząć. Planowałyśmy, że jak już dojrzejemy do macierzyństwa, to chciałybyśmy, tak jak nasze mamy, też urodzić córki. Nawet współczesna medycyna nie zna na to sposobu… Ale się udało!

Jeszcze przed trzydziestką ja urodziłam Zosię, a Ewa trzy miesiące później Marysię. Nasi mężowie, którzy oczywiście woleliby synów, mówią o nas „czarownice”. Obaj oczywiście poza córkami świata nie widzą. Ewa zaszła w ciążę jeszcze raz. Ale coś poszło nie tak. Poroniła w czwartym miesiącu. Nie chciała znać płci dziecka. Ja miałam problemy w czasie pierwszej ciąży. Lekarze odradzili mi kolejną próbę.

Nasze królewny, jak my, wychowywały się razem. Pamiętam, jak raz o mało nie udławiłam się ze śmiechu, gdy jakiemuś chłopcu w parku obie tłumaczyły absolutnie poważnie, że są siostrami, tylko z innej mamy i innego taty. Odkąd pojawiły się dzieci – lato znowu zaczęło oznaczać Jelitkowo. Zosia i Marysia czasem spędzały nad morzem ponad miesiąc. Trochę byliśmy wszyscy razem, trochę zostawali z nimi dziadkowie.

W tym roku dziewczynki skończyły osiem lat. Zrobiły się z nich małe damulki

Po zakończeniu szkoły pojechały do Jelitkowa z babciami i Benkiem. Mąż Ewy pracował od kilku lat na AWF–ie. Też miał długie wakacje. Gdy ja, Ewa i Janek do nich dołączyliśmy, okazało się, że nauczył dziewczynki pływać bez rękawków. Były tak dumne z siebie! Pogoda była łaskawa. Codziennie spędzaliśmy na plaży po kilka godzin. Kąpiele, budowanie zamków. Dziś rano dziewczynki zaczęły marudzić. Że już nie chcą na plażę, że im się znudziło, że chcą do zoo. Nie zapomnę swoich słów już nigdy.

– Dajcie spokój. Pogoda może się skończyć lada dzień i wtedy będzie czas na zoo. Ja jeszcze muszę opalić nogi.

Małe przestały się dąsać jak im obiecałam, że będą mogły mnie zakopać w piasku po szyję. Spakowaliśmy koce, parawany, zabawki, prowiant i nasza karawana ruszyła na plażę. Dzień mijał leniwie. Jak poprzednie. Zjedliśmy obiad u „Pani Obiadkowej” – tak nazwałyśmy z Ewą w dzieciństwie. panią Jadzię. Gotowała domowe obiady dla turystów w Jelitkowie od ponad 30 lat. Zosia i Marysia za jej pierogi z jagodami dałyby się pokroić.

Po obiedzie babcie zabrały dzieci do naszego grajdołka, a ja, Ewa i panowie zatrzymaliśmy się w barze. Wypiliśmy po zimnym piwie. Potem, na plaży, panowie wypili jeszcze po jednym albo dwóch. Nie mam pojęcia, czy to miało znaczenie. Ale szukam wytłumaczenia. Gdy wróciliśmy na plażę, babcie oznajmiły, że wracają odpocząć. Wiedzieliśmy, że tak naprawdę idą na kieliszeczek wina i szarlotkę. Taki ich popołudniowy rytuał.

– Mamo, ja chcę loda – Zosia uczepiła się mojej nogi.

Oczywiście Marysia zaczęła jej wtórować. Spojrzałam na Ewę błagalnie.

– Dobra, pójdę. I tak mam już dość słońca. Śmietankowe w czekoladzie? – Ewa zarzuciła sukienkę i zaczęła szukać klapek.
– Pójdę z tobą, muszę na stronę –Janek też zerwał się z koca.

Parę minut później dziewczynkom zachciało się popływać w dmuchanych kółkach. Benek drzemał z kapeluszem na twarzy. Zebrałam się i poszłam na brzeg. Leciutko wiało. Morze trochę się marszczyło. Ale w wodzie było pełno ludzi, na maszcie na odległej o kilkanaście metrów strzeżonej plaży powiewała biała flaga… Dziewczynki w kolorowych kółkach pływały kilka metrów od brzegu. Zderzały się i śmiały. Nagle Marysia zaczęła płakać.

– Nalałaś mi wody do oka, ciociuuu!

Złapałam ją na ręce i zaniosłam na koc. Na pocieszenie dałam Marysi jagodziankę. Nie patrzyłam na Zosię najwyżej minutę. Gdy spojrzałam na morze – żółte kółko z moją córką było już kilkanaście metrów od brzegu. I ciągle się oddalało.

– Na pomoc! Ratunku! – wrzasnęłam i rzuciłam się w fale.

Choć paraliżował mnie strach, starałam się płynąć. Ale żółty punkt był coraz dalej.

– Dogonię ją, nie martw się! – nagle koło mnie śmignął Benek.

Wiedziałam, że moja rekreacyjna żabka nie może się równać z jego wytrenowanym kraulem. Ale płynęłam dalej. Musiałam coś robić. Przecież to było moje dziecko! Woda zalewała mi oczy, traciłam oddech, płynęłam coraz wolniej. Minęło mnie kilku mężczyzn.

– Jest, jest, ma ją! – usłyszałam krzyk z brzegu.

Zatrzymałam się i spojrzałam. Żółty punkt przestał się oddalać. A po chwili zaczął się zbliżać. Poryczałam się. Moja córeczka. Moje maleństwo. Zaczęłam płynąć do brzegu, cały czas oglądając się za siebie. Resztkami sił dotarłam do miejsca, gdzie miałam grunt. Kółko było już dobrze widać. Zosia machała do mnie wesoło. Jakby w ogóle nie zauważyła, że było o krok od tragedii. Nagle kółko przestało się zbliżać. Na chwilę stanęło i znowu zaczęło odpływać.

– Benek, co jest?! Benek! – zaczęłam wołać. – Panowie, wracajcie, coś jest nie tak! – krzyczałam do mężczyzn, którzy płynęli za Benkiem, a teraz tak jak ja zaczęli wracać.

Wtedy do morza wbiegł Janek.

– Tam był Benek, pchał ją do brzegu. Nie wiem, co się dzieje. Ratuj ją, ratuj ich! – darłam się, bo wiedziałam, że Benkowi coś się musiało stać.

Po chwili do kółka z Zosią dopłynął chłopak i zaczął je holować do brzegu.

– Benek! – słyszałam krzyk Janka.

Widziałam, że i on, i inni mężczyźni nurkują. Ale przez chwilę istniało dla mnie tylko żółte kółko i siedząca w nim dziewczynka. Jeszcze dziesięć sekund, dziewięć, osiem… i tuliłam ją do siebie.

– Nic ci nie jest? Bardzo się bałaś? Przepraszam, nie powinnam cię zostawić, przepraszam!
– Nic mi nie jest, tylko troszkę się wystraszyłam, ale zaraz był koło mnie wujek i robił śmieszne miny. Tylko potem on nagle zniknął pod wodą. Myślałam, że to taka zabawa, ale on już nie wypłynął. Boję się… – Zosia zaczęła płakać.

Spojrzałam na morze. Do miejsca, gdzie zniknął Benek, dopłynęła już motorówka ratowników. Po kilku minutach wrócił Janek. Kaszlał, pluł wodą.

– Anka – wychrypiał. – On przepadł. Jezu… Benek się chyba utopił.
– Benek? Jak Benek mógł się utopić? Sportowiec, ratownik? Daj spokój… Zaraz gdzieś wypłynie, pewnie już jest na plaży, tylko gdzieś dalej.

Nagle zjawiła się Ewa z Marysią.

– Dlaczego Zosia płacze? Gdzie jest Benek? I w ogóle na co ci ludzie się gapią?

Ewa patrzyła raz na mnie, raz na Janka. Żadne z nas nie mogło wydobyć z siebie głosu. Zosia płakała coraz bardziej przejmująco. Marysia też zaczęła.

– Anka, co jest? Powiedz mi. Co się stało? Gdzie jest Benek? Kogo szukają ci ratownicy? No kogo?! Mów! – Ewa zaczęła krzyczeć i rzuciła się na mnie z pięściami.

Janek odciągnął ją i przytulił do siebie.

– Ewa. Tak mi przykro. Benek… Benek nie wypłynął. Szukają go. Musimy czekać.

Kolejne dwie godziny ledwie pamiętam. Ktoś zadzwonił do mojej mamy i ciotki Wandy

Zabrały dzieci do domu. Ewa siedziała na kocu i się trzęsła. Robiło się coraz ciemniej. Ja i Janek siedzieliśmy na piasku kilka metrów dalej. Odkąd opowiedziałam Ewie, co się stało, nie spojrzała na mnie ani razu.

– Odejdź. Proszę. Wiem, że to nie twoja wina, ale nie mogę teraz na ciebie patrzeć.

Zrozumiałam. Wiedziałam, że tak naprawdę jestem winna. To ja zostawiłam Zosię samą w wodzie. Zachowałam się jak idiotka, a kochany Benek zapłacił za moją głupotę życiem. Nigdy sobie tego nie wybaczę, nawet jak Ewa kiedyś to zrobi.

Ewa w końcu pozwoliła się zabrać Jankowi do domu. Zostałam sama. Wróciłam, gdy już świtało. Dzieci spały. Ewa leżała pod kocem na kanapie. Janek, mama i ciotka spojrzeli na mnie pytająco. Pokręciłam głową. Ciotka zaczęła płakać. Chyba dopiero w tamtej chwili zrozumiała, że Benek nie żyje. Ewa wstała z kanapy. Minęła mnie i przytuliła się do mamy. Do Jelitkowa już nigdy nie wrócimy. Tylko tego jestem pewna. Nie wiem, czy nasza przyjaźń przetrwa. Wszystko się zawaliło. Przeze mnie.

Czytaj także:
Pogodziłam się z tym, że trafię do domu seniora. Ale nie mogłam przeboleć, że muszę oddać kota
Nie przyjęli mnie do seminarium, więc udawałem księdza, by nie robić mamie przykrości
Matka złamała mi serce. Najpierw oddała mnie do domu dziecka, a potem okradła w dniu ślubu

Redakcja poleca

REKLAMA