Proszę wracać do łóżka, pani Mileno – głos pielęgniarki był miły, lecz stanowczy. – O tej porze już nie chodzimy po korytarzu.
– Ale ja tylko do toalety… – usprawiedliwiłam się z niewinną miną.
– Była pani dwadzieścia minut temu – obejrzała się na wielki zegar w holu. – Proszę natychmiast wracać do sali.
– Ale ja muszę! – popatrzyłam błagalnie, modląc się, żeby mi pozwoliła iść do tej nieszczęsnej łazienki.
– No dobrze – westchnęła. – Ma pani dwie minuty. A ja stoję tutaj z zegarkiem w ręku. Rozumiemy się?
Skinęłam grzecznie głową, licząc, ile przysiadów zdążę zrobić w sto dwadzieścia sekund. Okazało się, że moje ciało jest tak wycieńczone, że dałam radę tylko dwadzieścia sześć, czego zresztą i tak omal nie przypłaciłam zemdleniem. Wyszłam, słaniając się na nogach, cała spocona i z czerwoną twarzą, ale zadowolona z siebie. Spaliłam jakieś piętnaście kilokalorii! Sukces!
– Wiedziałam! Ostatni raz mnie pani oszukała! – pielęgniarka aż podniosła głos, kiedy wyszłam z łazienki. – Od tej pory ma pani prawo wchodzić do łazienki co dwie godziny. Nie częściej. Jeśli zachce się pani siusiu przed upływem tego czasu, skorzysta pani z basenu. Wpiszę to do karty. Rozumiemy się?
Myślałam o tym, że teraz ja jestem tą najszczuplejszą
Minęłam ją z poczuciem winy, ale i zwycięstwa. Udało mi się! Pilnowali mnie, żebym obrzydliwie dużo jadła, jednak ja byłam od nich sprytniejsza. I tak znalazłam sposób, żeby zrzucić te ohydne warstwy tłuszczu z mojego ciała. „W nocy się zbudzę i porobię godzinę rowerek na łóżku, też powinnam trochę spalić” – planowałam w duchu.
W nocy jednak nie poćwiczyłam, bo było zamieszanie z powodu Renaty. Renata była po czterdziestce, jak jakieś dziesięć procent pacjentek tej kliniki; osób w moim wieku było nieco więcej, chociaż oczywiście największą grupę tworzyły nastolatki. To właśnie Renata nauczyła mnie ćwiczyć w toalecie i robić „brzuszki” pod kołdrą, tak żeby nikt nie widział.
Nieraz się licytowałyśmy, która wolniej przybiera na wadze i której udaje się skuteczniej wypluwać jedzenie, pomimo dozoru pielęgniarek. Chowałyśmy je pod poduszką albo za łóżkiem. Renata miała tyle samo wzrostu co ja, ale ważyła o sześć kilogramów mniej.
– Metr siedemdziesiąt, trzydzieści dwa kilo – przedstawiła się pierwszego dnia, po czym dodała, że uda wciąż ma tłuste. – Właśnie dlatego ćwiczę w łazience – poinformowała mnie z niezdrowym błyskiem w zapadniętych oczach.
Tamtej nocy Renia miała zapaść. Od dawna działo się z nią coś złego, ale zawsze interweniowali lekarze. Tym razem jednak już jej nie odratowano. Widziałam, jak lekarka okrywa prześcieradłem jej twarz i myślałam tylko o tym, że teraz ja jestem najszczuplejszą kobietą na oddziale. Ale jednak Renia wygrała o całe sześć kilogramów. „Skoro ona mogła, to ja też” – pomyślałam i zaczęłam pod kołdrą unosić nogi i napinać brzuch.
W oczach mojego męża byłam wszechmogąca. Obarczał mnie odpowiedzialnością nie tylko za to, że zepsuł się kran albo wylała pralka, ale również za to, że w rybie z supermarketu jest za dużo ości albo że grad zniszczył mu trawnik. To zawsze była moja wina.
– Panele się rozeszły pod stołem! – usłyszałam kiedyś jego pełen pretensji głos z dużego pokoju. – Szczelina się zrobiła, jak to teraz wygląda?!
– Trudno, mają dziesięć lat, trzeba będzie pewnie wymienić … – odparłam cicho, przewidując, co zaraz nastąpi.
– Czy ty myślisz, kobieto, że to takie proste?! Dla niej to po prostu: „wymienić!” Wiesz, ile ja będę musiał harować na remont podłogi? Trzeba było nie suwać krzesłami i nie tupać chodakami, toby się nie zużyły i nie rozeszły!
Westchnęłam ciężko, słysząc te bzdury. Kiedyś bym się wściekała, tłumaczyła, że nawet nie mam chodaków, a syfon skorodował bo był zwyczajnie stary. Od dawna jednak nie miałam siły się z nim kłócić. I tak zawsze mnie przekrzykiwał.
Przez całe lata wszyscy mi wmawiali, że mam szczęście. Jego rodzina, moja, nawet koleżanki, którym zaimponowało, że Jurek na rocznicę ślubu zabrał mnie do Tajlandii. To jednak było trzynaście lat temu, a teraz na mój widok włączał mu się tryb „oskarżaj, atakuj, poniżaj”. I nim się zorientowałam, już tkwiłam po uszy w toksycznym związku z despotą, którego nadrzędnym celem było sprawienie, by odechciało mi się żyć.
Nie musiałam chodzić do pracy, ale dom miał lśnić
Kiedy za niego wychodziłam, miałam zaledwie dwadzieścia lat i byłam pewna, że wielka miłość trafia się człowiekowi tylko raz w życiu. Naprawdę kochałam Jerzego, więc szybko się pobraliśmy. Pierwszy zimny prysznic przyszedł jakieś trzy miesiące po ślubie.
– Nie musisz przy mnie chodzić do pracy – powiedział mi mój mąż – ale dom za to ma lśnić, rozumiesz? Cały dzień w nim siedzisz, więc może mi powiesz, dlaczego na szklankach są zacieki, a parapet aż się klei od brudu?
Fakt, nie kazał mi iść do pracy, i na początku jeszcze myślałam, że to przejaw jego troski o mnie. On sam pracował bardzo dużo, „żebym nie musiała codziennie o siódmej wyjeżdżać do roboty”, jak mówił. Ale szybko zrozumiałam, że pozostawanie w domu nie ma nic wspólnego z odpoczynkiem. Miałam na głowie nie tylko sprzątanie, gotowanie, zakupy i wielki ogród, ale także wizyty u jego matki, która nalegała, abym codziennie do niej zaglądała. Czuła się samotna i wręcz żądała, żeby ktoś się nią zajmował. Tym kimś teoretycznie mógłby być jej syn, jednak on wolał scedować ten obowiązek na mnie. Oczywiście nie wolno mi było odmówić…
– Czym niby jesteś taka zmęczona? – pytał czasem wieczorem, kiedy zbierało mu się na łóżkowe igraszki. – Przecież nie pracujesz, tylko siedzisz na tyłku.
A ja w końcu przestałam odróżniać, czy naprawdę boli mnie głowa i oczy same mi się zamykają, czy po prostu chcę uniknąć seksu z moim mężem, bo sam ton głosu powodował, że ze stresu zaciskał mi się żołądek.
– To kiedy będę babcią? – pytała niezmiennie jego matka, ze szczególnym upodobaniem zadając to pytanie na głos przy większej liczbie osób. Wtedy jednak Jurek milczał. To była jedyna rzecz, o którą nie mógł mnie obwinić: jego bezpłodność.
Nie, żeby nie próbował. Przez kilka początkowych lat małżeństwa obstawał przy twierdzeniu, że to ja nie mogę „zaskoczyć”, bo coś jest nie tak z moimi jajnikami albo macicą. Dopiero kompleksowe badania jednoznacznie pokazały przyczynę naszej bezdzietności. Ja byłam płodna, on nie. Mój mąż jednak, oczywiście, nikomu się nie przyznał do tego problemu. Wolał, żeby rodzina i znajomi myśleli, że to kwestia naszej, czy może nawet mojej decyzji, że nie mamy dzieci. Zabronił mi mówić komukolwiek prawdę, a między nami ten temat stał się tabu.
Kto by mnie zatrudnił? A tym bardziej pokochał?
Najpierw nie bardzo to do mnie docierało. Wydawało mi się, że może coś się zmieni – naukowcy wynajdą lek na bezpłodność albo stanie się cud i jednak zajdę w ciążę. Potem przyszła depresja. Jerzy mnie znienawidził. Jego zdaniem celowo „rozdmuchiwałam problem”, żeby go wpędzić w poczucie winy.
– Nie wszyscy muszą mieć dzieci – prychał. – My mamy siebie, jesteśmy wolni, możemy używać życia! Z dziećmi czy bez, i tak jesteśmy rodziną, prawda?
Ale ja coraz mniej w to wierzyłam. To nie miłość ani więzy rodzinne trzymały mnie przy Jurku, tylko strach przed samotnością i tym, że sobie nie poradzę. Owszem, często fantazjowałam, że od niego odchodzę, idę do dobrze płatnej pracy, wynajmuję mieszkanie, a potem spotykam mężczyznę, któremu rodzę trójkę ślicznych maluszków. Ale wiedziałam, że to tylko iluzja. Przecież nigdy nie pracowałam, więc gdzie niby miałabym znaleźć zatrudnienie? No i czy ktokolwiek jeszcze by mnie zechciał? Tak czy owak, spędziłam z Jerzym najlepsze lata mojego życia.
– Znowu ci sos nie wyszedł. A pieczeń jest jak podeszwa. Miałaś szczęście, że mnie spotkałaś! Ciekawe, kto jeszcze by chciał taką ofermę jak ty – Jerzy dobrze wiedział, gdzie jest mój czuły punkt, i uwielbiał ranić mnie raz za razem. Nagrodą w tej grze były łzy upokorzenia, które pojawiały się w moich oczach. Nie zastanawiałam się, dlaczego to robi. Z roku na rok to było coraz bardziej oczywiste, że tak się do mnie zwraca. Czasami nachodziła mnie myśl, że mój mąż mnie nienawidzi, a ja nie wiem za co, lecz większość takich sytuacji starałam się po prostu przetrwać…
Miałam już trzydzieści dwa lata, kiedy wpadł na nowy pomysł. Z perspektywy czasu widzę, jak strasznie zniszczone było moje poczucie wartości, że w ogóle mu uwierzyłam, ale tak to właśnie jest z ofiarami przemocy psychicznej. Wierzą bez zastrzeżeń swojemu oprawcy; wierzą też, że tylko przy nim są w stanie przetrwać w tym świecie. To kwestia codziennego prania mózgu i mniej lub bardziej subtelnej manipulacji. A mój mąż miał czarny pas w obu tych sportach.
– Wałki ci się wylewają ze spodni – rzucił z potępieniem któregoś dnia i uszczypnął mnie w brzuch, nieapetycznie wystający znad paska biodrówek. – Mogłabyś o siebie zadbać. Cały dzień siedzisz w domu i żresz, co popadnie, a potem wstyd się z tobą gdzieś pokazać. Wtedy zrozumiałam wreszcie, za co on mnie tak nie znosi. Dlaczego nieustannie mnie obraża i mną pomiata. Byłam po prostu za gruba! Wystarczy schudnąć, a moje problemy się skończą!
– Tu jest twój mielony z kapustką – podsunęłam mężowi obiad dzień później – a na deser placek z rabarbarem.
– A ty co? Nie jesz?
– Nie, przeszłam na dietę – oznajmiłam, licząc w duchu, że w końcu zaskarbię tym sobie jego aprobatę.
– Typowa baba – prychnął tylko, ale przynajmniej mnie nie wyśmiał.
Najgorszy był pierwszy miesiąc. Ciągle chciało mi się jeść. Nie pomagały hektolitry ciepłej wody, które miały niby oszukać głód. Nie byłam syta i mój organizm świetnie o tym wiedział. Miałam zawroty głowy, byłam senna i rozdrażniona, brakowało mi siły, siadła mi kondycja. Ale zrzuciłam aż cztery kilogramy i ogarnęła mnie istna euforia!
– Teraz ważę sześćdziesiąt cztery – pochwaliłam się mamie – a zamierzam zejść do pięćdziesięciu ośmiu! Tyle ważyłam na studniówce!
Wkrótce przestałam odczuwać ten wilczy głód. Żołądek mi się skurczył, organizm przyzwyczaił do niższego poboru energii. Stanęła też moja waga. „Warunkiem schudnięcia są treningi kardio – wyczytałam w jednej z gazeto fitnessie i odchudzaniu.
– Czterdzieści minut intensywnego wysiłku na bieżni lub stepperze pozwala spalić nawet pięćset kalorii!”. No, no, ciekawe... Nie chciałam prosić o pieniądze na karnet do klubu fitness, więc zaczęłam biegać wokół domu. Nie, biegać to za dużo powiedziane. Głodówka mnie osłabiła, więc po kilkudziesięciu metrach miałam mroczki przed oczami. Jednak się nie poddawałam, zmuszałam swoje ciało do morderczego wysiłku. Ze zmęczenia potykałam się o własne nogi, a raz upadłam z silnym bólem w klatce piersiowej i byłam pewna, że to zawał. Ale nie umarłam – i odchudzałam się dalej.
Kiedy osiągnęłam wagę docelową, uznałam, że wciąż ważę zbyt dużo, więc dalej ograniczałam jedzenie. Stosowałam system nagród i kar: jeśli przez cały dzień zjadłam mniej niż sześćset kalorii, w nagrodę mogłam zjeść dziesięć rodzynek. Jeśli przekroczyłam ten limit, następnego dnia piłam tylko wodę.
– Milena? To naprawdę ty? – przypadkowo spotkałam Elkę, koleżankę, z którą siedziałam w ławce w liceum. – Jezu… co ci jest? Masz raka?
Elżbieta zawsze była brutalnie szczera i nie potrafiła utrzymać języka za zębami. Jednak słysząc jej pytanie, roześmiałam się tylko radośnie.
– Nie, po prostu się odchudzam! Straciłam już dziewiętnaście kilo! – pochwaliłam się. – Jeszcze tylko zrzucę na udach i biodrach i będzie okej.
– Mila…? – Elka spojrzała na mnie jakbym właśnie oświadczyła, że skoczę z ósmego pietra z rozpostartymi rękami i polecę do chmur. – Jesteś niezdrowo chuda. Robiłaś badania?
Wtedy ją spławiłam. Jednak akurat przeprowadziła się blisko nas i ciągle na nią wpadałam. Za trzecim razem powiedziała mi to prosto w twarz: – Dziewczyno, ty masz anoreksję. Rozumiesz, co to znaczy?
– Daj spokój – prychnęłam. – Nie mam szesnastu lat, kłopotów w szkole ani nie jestem nieszczęśliwie zakochana. Dorosłe kobiety nie chorują na anoreksję.
– Tak? – zacięła usta i zaczęła grzebać w torebce. – To patrz! Wydrukowałam to już dawno z myślą o tobie. Czytaj!
Przeczytałam artykuł, który mi podała. O anoreksji wśród dojrzałych kobiet. O matkach, żonach i perfekcyjnych paniach domu, które nie wytrzymały presji otoczenia oraz tego, że od dawna nie kontrolują swojego życia, więc zaczęły kontrolować przynajmniej to, co jedzą. Czy raczej to, czego nie jedzą.
– I co? Dalej twierdzisz, że to nie twój problem? – Elka nie była kimś, kto łatwo rezygnuje. – Ile w ogóle ważysz?
– Czterdzieści pięć – powiedziałam z lekką dumą. – Ale zobacz, tutaj mam takie schaby – uszczypnęłam skórę nad biodrami – i muszę to zrzucić…
– A co twój mąż na to? – zapytała, a mnie opuściło dobre samopoczucie.
– Nie wiem – przełknęłam ślinę.
To była prawda. Odkąd ogarnęła mnie obsesja na tle niejedzenia, przestałam przejmować się tym, co mówi Jurek. To też było piękne! Jedyne, co się liczyło, to jak najmniej zjeść, a zrzędliwy mąż, roszczeniowa teściowa czy nużące obowiązki domowe stały się niczym włączony telewizor z wyciszonym dźwiękiem – zauważało się, że coś się dzieje, ale można to było ignorować.
Przestałam już reagować na obelgi Jerzego, a kiedy jednak udało mu się mnie zranić, zamykałam się w sobie i myślałam tylko o jednym: „Jeśli tylko schudnę jeszcze kilka kilogramów, to będę atrakcyjniejsza i wtedy przestanie mnie poniżać”. Potem myślałam: „Jeśli tylko będę mieć szczuplejszą figurę, to przyjmą mnie do dobrej pracy i będę mogła odejść od Jurka”. A jeszcze później: „Jeśli zejdę o jeden rozmiar niżej, to będzie znaczyło, że moje życie ma sens i nie zmarnowałam tych wszystkich lat”.
Wyrzuciłam skierowanie do szpitala. I tak tam trafiłam
W końcu nie było już nic poza obsesją. Cały mój świat sprowadzał się do liczenia kalorii i ważenia się po kilkanaście razy dziennie. Jurek wreszcie zauważył, jak potwornie schudłam, i zaczął krzyczeć, że jestem stuknięta. Nie przejmowałam się tym, ale w końcu musiałam iść do lekarza, bo... zaczęłam łysieć. Tak, włosy wychodziły mi dosłownie garściami, a na czaszce prześwitywała różowa skóra. Uznałam oczywiście, że to problem dermatologiczny.
– Ile ma pani lat? – doktor zapisywał moje dane w karcie. – Wzrost? Waga? Od kiedy pani tak chudnie? Tu jest skierowanie do szpitala. Proszę się zarejestrować, wpiszę panią poza kolejnością.
– Z powodu łysienia? – zdziwiłam się, przestając na moment strzelać palcami, które wyglądały jak szpony czarownicy.
– Nie. Z powodu anoreksji – odpowiedział. – Jest pani bardzo chora i jeśli nie zacznie się pani natychmiast leczyć, choroba przejdzie w fazę terminalną.
– Nie mam anoreksji – odparłam pewnie. – W każdej chwili mogę zacząć jeść.
Spojrzał na mnie ze współczuciem i wyjaśnił, że nawet „normalne” jedzenie nie sprawi, że zniszczenia wywołane chorobą się cofną. Od pół roku nie miałam okresu, praktycznie zanikły mi mięśnie, moje narządy wewnętrzne ledwie funkcjonowały, spadła mi odporność.
Oczywiście go nie posłuchałam i wyrzuciłam skierowanie do szpitala. Trafiłam tam dopiero, kiedy zemdlałam w sklepie. Wezwano pogotowie. Lekarze stwierdzili zapaść krążeniową. Miałam niewydolny układ krążeniowy i oddechowy, do tego zapalenie oskrzeli, którego nie zauważyłam, bo organizm był za słaby, by gorączkować.
Trafiłam do szpitala psychiatrycznego, na oddział dla osób z zaburzeniami odżywiania. Początkowo byłam w izolatce ze względu za zapalenie oskrzeli. Spotykałam tylko pielęgniarki, które stały nade mną, aż zjadłam do końca to, co mi kazały, a jeśli się wykręcałam, zakładały mi kroplówkę. Pilnowały mnie też, żebym leżała po posiłkach i nie wymiotowała w łazience. Zawsze któraś stała pod drzwiami i słuchała odgłosów. Straszne.
Czułam się odczłowieczona, upokorzona, traktowana jak wariatka. A ja przecież nie byłam szalona! Ja tylko przestrzegałam diety! I teraz oni to niszczyli i tuczyli mnie jak maciorę! Psychiatra mówił mi, że powinnam przerobić problemy małżeńskie oraz te z poczuciem wartości. Płakałam, klęłam i wrzeszczałam na wszystkich, żeby mnie wypuścili, ale byli niewzruszeni.
– Stwarza pani zagrożenie dla samej siebie – powiedział psychiatra spokojnie. – Zostanie tu pani przez jakiś czas.
Wiedziałam, czego chcą! Żebym znowu wyglądała jak krowa! Na szczęście po tygodniu przeniesiono mnie na salę ogólną i poznałam inne kobiety, które wiedziały, jak się tutaj zachowywać. Przedstawiały się nie imionami, ale wzrostem i wagą, jakby to je określało.
– Metr siedemdziesiąt, trzydzieści dwa kilo – powiedziała jedna, która wyglądała jak dziecko w zbyt luźnej skórze staruszki. – Zobacz, mam tłuste uda. Właśnie dlatego ćwiczę w łazience…
Ta historia to część mojej psychoterapii. Napisałam ją na polecenie mojego psychiatry. Każda pacjentka musi napisać pracę na temat „Dlaczego się tu znalazłam?”. Jest lato. Wciąż trzymają mnie na oddziale, ale jeśli do końca roku przytyję pięć kilo, dostanę przepustkę na święta. Spędzę je z rodzicami, bo Jurek się ze mną rozwiódł, gdy tu byłam. To chyba jedyna zaleta mojej choroby…
Czytaj także:
Moja narzeczona jeździ na wózku. To dlatego matka nie chce naszego ślubu
Moja żona miała obsesję na punkcie wagi. Nawet w ciąży się głodziła
Nieodpowiedzialny tatuś zostawił dziecko samo przed sklepem. Doszło do tragedii