„Przez lata pomagałam panu Kazimierzowi w prowadzeniu domu i nie zamierzam się z niego wynosić. Nawet po jego śmierci...”

starsza pani, która boi się utraty domu fot. Adobe Stock, Rido
„Przez te lata tak dobrze i spokojnie żyło nam się w tym małym, pięknym domku. I teraz co, koniec? Syn przyjedzie, raz dwa pozbędzie się domu, zabierze pieniądze, a ja? Znowu bezdomna? Znowu bez przyszłości? Nadziei na lepsze jutro? Ta myśl tak mnie przeraziła, że ze strachu ruszyć się nie mogłam. No i wtedy przyszedł mi do głowy ten pomysł”.
/ 30.12.2022 07:15
starsza pani, która boi się utraty domu fot. Adobe Stock, Rido

Kazimierza poznałam cztery lat temu. To był dla mnie bardzo trudny okres. Kilka miesięcy wcześniej znalazłam się na bruku. Głupia uległam namowom syna i synowej i przepisałam na nich gospodarstwo. Uwierzyłam, że wraz ze mną będą na nim pracować, a gdy sił mi zabraknie, zajmą się mną troskliwie. A oni raz dwa wszystko sprzedali i wyjechali gdzieś w świat. Nie obchodziło ich, co się ze mną stanie. Błąkałam się po sąsiadach i znajomych, użalając się nad swoim losem. Nie miałam pojęcia, co ze sobą zrobić, gdzie szukać ratunku. Za niewielką emeryturę nie stać mnie było na wynajęcie mieszkania.

Wertowałam ogłoszenia w gazetach w nadziei, że znajdę może chociaż jakiś lichy pokoik. I wtedy ktoś ze znajomych wspomniał mi o Kazimierzu. Powiedział, że to owdowiały, starszy pan, który poszukuje kogoś do pomocy w domu. W zamian oferuje pokój i niewielką pensję. Co prawda mieszkał w Warszawie, a ja nigdy nie lubiłam dużych miast, ale wtedy byłam gotowa przeprowadzić się nawet do samego piekła, byle moja tułaczka wreszcie się skończyła.

Po latach harówki spotkała mnie nagroda

Zadzwoniłam, pojechałam na rozmowę. Miałam nadzieję, że zostanę przyjęta… Kazimierz mieszkał w niewielkim, ale pięknym domu z ogrodem, w eleganckiej dzielnicy miasta. Jak weszłam do środka, to omal trupem nie padłam. Nigdy wcześniej nie widziałam takich luksusów. Chciałam nawet uciec, bo uważałam, że nie pasuję do takich wnętrz, ale gospodarz mnie zatrzymał.

Pogawędziliśmy sobie przy herbatce. Gdy usłyszał, że przez całe życie mieszkałam na wsi, że prowadzenie domu i ciężka robota to dla mnie nie pierwszyzna, bardzo się ucieszył. Zaprowadził mnie do przestronnego, pięknie urządzonego pokoju na poddaszu i powiedział, że jeśli chcę, to mogę w nim zamieszkać i rozpocząć pracę. Z radości omal go nie wyściskałam.

Wprowadziłam się jeszcze tego samego dnia. Kazimierz okazał się przemiłym człowiekiem. Nigdy nie traktował mnie jak służącą. Raczej jak towarzyszkę życia. A ja dbałam o niego najlepiej, jak umiałam. Krzątałam się po domu, ogrodzie, gotowałam, prałam, pilnowałam, żeby brał leki. Robiłam to wszystko z wielką radością, bo doceniał moje wysiłki. Chwalił kuchnię, porządek, zachwycał się roślinami w ogrodzie które udało mi się odratować. Szczególnie lubił odpoczywać pod rododendronem. Gdy było ciepło, rozstawiał leżak i spędzał w jego cieniu prawie cały dzień. Czytał lub rozwiązywał krzyżówki.

Wieczorem siadaliśmy w salonie, oglądaliśmy razem telewizję lub gawędziliśmy o tym, co się wydarzyło. Czasem opowiadał mi o swoim jedynym synu, Patryku. Żalił się, że chłopak wyjechał wiele lat temu do Australii, że prawie się nie odzywa.

Rzeczywiście, przez te lata zadzwonił może z dziesięć razy. Zamienił z ojcem kilka słów, składał życzenia, jak była okazja, i się rozłączał. Współczułam mu, bo wiedziałam jakie to dla niego przykre i trudne. Mnie też przecież porzucili najbliżsi. Z tym tylko, że on miał własny dom, oszczędności na koncie, wysoką emeryturę. A ja, szkoda gadać…

Rok temu Kazimierza spotkał wielki cios. Zmarł jego serdeczny i jedyny przyjaciel, Stefan. Nie chciałam, żeby jechał na pogrzeb, bo z trudem się już wtedy poruszał i prawie nie wychodził do miasta, ale się uparł. Wrócił bardzo przybity. Usiadł przy stole i długo milczał. Nawet obiadu nie tknął, choć przygotowałam jego ulubione zraziki wołowe.

– No i pożegnałem ostatniego kompana ze starej paczki – odezwał się w końcu. – Wszyscy są już u świętego Piotra. I Janek, i Wacek, Krzysiek, Heniek, Rysiek, Tadek. A teraz Stefan. Tylko ja tu się jeszcze męczę, na tym ziemskim padole. Ale coś mi się wydaje, że to już niedługo potrwa, że wkrótce do nich dołączę.

– Nie opowiadaj mi tu takich bzdur, Kaziu! Masz dopiero 74 lata. Ze dwadzieścia masz jeszcze przed sobą. Pamiętasz, co mówił ostatnio doktor? Że jak na swój wiek, trzymasz się całkiem nieźle – zdenerwowałam się.

– A co on tam wie, konował! Człowiek czuje, gdy nadchodzi jego czas. Kostucha już po mnie idzie.

Nie lubiłam, gdy mówił o śmierci, więc szybko zmieniłam temat. I nie pozwalałam mu do niego wrócić. Chciałam, żeby jak najszybciej otrząsnął się po śmierci przyjaciela. Niestety, mijały kolejne dni, a z Kazimierzem było coraz gorzej. Dosłownie niknął w oczach. Zamknął się w sobie, wychudł, zmizerniał. Ze wszystkich sił starałam się przywrócić mu chęć do życia, ale on już się poddał.

Naprawdę nie widziałam innego wyjścia

Pół roku temu stało się najgorsze. Zmarł we śnie. Wieczorem jeszcze normalnie ze mną rozmawiał. A rankiem już nie żył. Gdy przyszłam obudzić go na śniadanie, był sztywny i zimny. 

Nie wiem, kiedy dokładnie zaświtała mi w głowie myśl, żeby nikomu nie mówić o śmierci Kazimierza, i pochować go w ogrodzie. Chyba po tym, jak już się wypłakałam. Wszak straciłam najlepszego przyjaciela, najbliższą mi osobę, mojego dobroczyńcę. Kiedy już więc otarłam łzy, zrozumiałam, że wraz z jego odejściem stracę wszystko.

Przez te lata tak dobrze i spokojnie żyło nam się w tym małym, pięknym domku. I teraz co, koniec? Syn przyjedzie, raz dwa pozbędzie się domu, zabierze pieniądze, a ja? Znowu bezdomna? Znowu bez przyszłości? Nadziei na lepsze jutro? Ta myśl tak mnie przeraziła, że ze strachu ruszyć się nie mogłam. No i wtedy przyszedł mi do głowy ten pomysł. W pobliżu rododendronu ciągle był zakopany w ziemi zbiornik po starym szambie. Kazimierz powiedział mi o nim, gdy zabrałam się za porządkowanie ogródka. Wystarczyło tylko odgrzebać właz, odsunąć i… Oczywiście bałam się, że cała sprawa się wyda, ale szybko odgoniłam tę myśl.

Syn Kzimierza od dawna się nie odzywał, od śmieci Stefana nikt nas nie odwiedzał, z sąsiadami też nie utrzymywaliśmy bliższych kontaktów, a listonosz przyzwyczaił się do tego, że to ja odbieram co miesiąc emeryturę mojego gospodarza. Istniała więc szansa na to, że uda mi się zachować jego śmierć w tajemnicy. Przynajmniej przez jakiś czas. Pewnie pomyślicie, że jestem potworem, ale ja naprawdę nie widziałam innego wyjścia. Nie chciałam wylądować z dnia na dzień na bruku. Bałam się tego jak chyba niczego na świecie.

Pochowałam Kazimierza w nocy. Wcześniej obmyłam go, ubrałam w najlepszy garnitur, owinęłam ciało w nowiutkie i czyściutkie prześcieradło i zaciągnęłam do szamba. Wcześniej wlałam do środka pięć butelek „domestosa”, żeby zdezynfekować zbiornik. Gdy było już po wszystkim zapaliłam świeczkę, zmówiłam modlitwę i przeprosiłam za to, że nie odprowadziłam go na cmentarz. Nie miałam jednak wyrzutów sumienia. Przecież ładniejszy grób mu uszykowałam. Przestronny, czysty no i pod ukochanym rododendronem. Czułam, że mu się to podoba, że jest zadowolony.

Przez następne dni żyłam w strachu. Bałam się, że syn nagle zadzwoni, że ktoś zacznie wypytywać o Kazimierza. Nawet legendę sobie na ta okazję przygotowałam. Że pojechał do sanatorium. Ale nic się nie działo. Ludzie mijali nasz dom obojętnie, a listonosz jak zwykle wręczył mi emeryturę. Powoli odzyskiwałam spokój, zaczęłam wierzyć, że mój plan się powiedzie, że może uda mi się nawet dożyć w tym domu reszty swoich dni. Ale pewnego dnia strach wrócił.

To było wczesnym popołudniem. Właśnie grabiłam trawę w ogródku, gdy dostrzegłam, że do furki dobija się jakiś mężczyzna. Wytężyłam wzrok i nogi się pode mną ugięły. To był Patryk! Poznałam go, bo Kazimierz trzymał na komodzie jego zdjęcie. Jakoś opanowałam nerwy i podeszłam bliżej.

– O co chodzi?– burknęłam.

– Dzień dobry, przyjechałem z Australii. Chcę zobaczyć się z ojcem. Może mi pani otworzyć? – złapał za klamkę

– Nie mogę! Pan Kazimierz nigdy nie wspominał, że ma syna. A obcych wpuszczać mi nie wolno.

– Ale ja nie jestem obcy! Proszę go zawołać, to powie, kim jestem.

– Nie mogę, bo go nie ma. Wyjechał do sanatorium, do Ciechocinka.

– Jak się nazywa to sanatorium? I kim pani w ogóle jest? – zdenerwował się mężczyzna.

– Nazwy nie znam, bo pan Kazimierz mi się nie tłumaczy. A jestem pomocą domową. Jakby pan był tym, za kogo się pan podaje, toby pan wiedział, że mnie zatrudnił.

– Ale ja naprawdę jestem synem Kazimierza. Niech mi pani wierzy.

W końcu odpuścił i sobie poszedł

Nie zamierzałam odpuścić. Brnęłam w kłamstwo, choć wiedziałam, że to bez sensu.

– Wierzę to ja Bogu. Ludziom nie. Za dużo oszustów wykorzystujących naiwność starszych osób. Ale nie ze mną takie numery. Ja nie jestem naiwna i głupia! Nie wpuszczę pana za próg! I grabiami po plecach przejadę, jakby pan próbował wejść – zrobiłam groźną minę.

– No dobrze, kiedy ojciec wróci?

– Nie mówił dokładnie. Pewnie nie wcześniej niż za trzy tygodnie.

– Ale ja będę w Warszawie tylko przez dwa – jęknął.

– To się pan z nim nie zobaczy. Trzeba było uprzedzić o swojej wizycie. Może by wtedy przełożył wyjazd.

Chciałem mu zrobić niespodziankę… – był szczerze zmartwiony.

– To się panu nie udało. A teraz do widzenia! Niech pan jedzie do Ciechocinka albo przyjdzie, jak pan Kazimierz wróci. Niczego więcej już panu nie powiem– odparłam i zanim zdążył coś odpowiedzieć, odwróciłam się na pięcie i poszłam do domu.

Nie chciałam dłużej dyskutować z Patrykiem. Bałam się, że coś mi się poplącze, i przyłapie mnie na kłamstwie. Trzasnęłam więc drzwiami i zamknęłam się na wszystkie zamki. Przez okno widziałam, że postał jeszcze chwilę i sobie poszedł.

Wizyta syna Kazimierza mnie przeraziła. Uświadomiłam sobie, że jeśli mężczyzna będzie dociekliwy, to tajemnica może się wydać. Starałam się pocieszać, że pewnie nie będzie szukał ojca, że skoro przez tyle lat nie obchodziło go, co się z nim dzieje, to i teraz też da sobie spokój. Odwiedzi starych znajomych, zabawi się i wróci do tej swojej Australii. Ale gdzieś tam w głębi duszy czułam, że będzie inaczej, że mój szczęśliwy czas w małym domku z ogródkiem dobiega końca.

Patrzę, a przy furtce stoją dwaj policjanci…

Moje złe przeczucia, niestety, się sprawdziły. Kilka dni później rankiem przy furtce pojawiło się dwóch policjantów. Machnęli mi przed oczami legitymacjami i wpakowali się do domu, jak do siebie. Wypytali, kim jestem, sprawdzili dokumenty, a potem przeszli do rzeczy. Powiedzieli, że syn pana Kazimierza zgłosił zawiadomienie o jego zaginięciu. I że uważa, że mam z tym coś wspólnego. Bo nie chciałam go wpuścić nawet za furtkę, a na wszystkie pytania o ojca udzielałam pokrętnych odpowiedzi. Choć ze strachu serce waliło mi jak szalone, postanowiłam przejść do ataku.

– A jakie miały być te odpowiedzi? Pierwszy raz człowieka na oczy widziałam! Jaką miałam gwarancję, że to nie oszust albo złodziej? Sami przed takimi w telewizji i prasie ostrzegacie, każecie zachować czujność, nie wpuszczać. No to zachowałam i nie wpuściłam – nastroszyłam się.

– I bardzo słusznie. Cieszymy się, że ktoś sobie bierze do serca nasze rady. Czyli nic pani nie wie o zniknięciu pana Kazimierza?

– Mogę powiedzieć tylko, że wcale nie zniknął. Po prostu wyjechał do sanatorium. Nie mam pojęcia, którego.

– Nie uważa pani, że to trochę dziwne? Gdy ludzie wyjeżdżają, to zwykle zostawiają do siebie jakieś namiary. Adres, numer komórki…

– Może i tak. Ale nie pan Kazimierz. On nie uznaje tych nowoczesnych telefonów. Mówi, że nie będzie chodził przez cały czas na smyczy jak pies. A tłumaczyć mi się, gdzie wyjeżdża, też nie musi. Nie jestem żoną, tylko pomocą domową. Sprzątam, gotuję, piorę i pytań nie zadaję. Nie po to mnie zatrudnił, żebym nos w nieswoje sprawy wściubiała. Jeszcze coś? Muszę podlać kwiaty i trawę w ogrodzie zanim słońce wzejdzie wyżej. Nie chcę, żeby te biedne rośliny zwiędły – wstałam z krzesła.

Policjanci także się podnieśli.

– Na razie to wszystko. Ale proszę nie wyjeżdżać z miasta. Możemy mieć do pani jeszcze jakieś pytania – powiedział jeden z nich.

– Nigdzie się nie wybieram. Zaplanowałam sobie generalne porządki w domu. Chcę, żeby jak pan Kazimierz wróci z leczenia, dom lśnił czystością.

Od wizyty policjantów minęło już kilka dni. A ja nie mogę zaznać spokoju. Nie śpię, na niczym skupić się nie mogę. Przez głowę przelatują mi setki myśli. Szczególnie jedna mnie przeraża. Że lada chwila oni wrócą. I znowu zaczną wypytywać o Kazimierza. Ale już nie tak miło i uprzejmie. Przycisną mnie do muru i wyznam wszystko. Może więc jednak lepiej się spakować i po cichu uciec? Ale dokąd? Na dworzec? Pod most? Chyba więc jednak poczekam, na to, co się stanie. każdy dzień w tym domu to prezent od losu. A potem niech się dzieje, co chce.

Czytaj także:
„Z dnia na dzień straciłam męża, potem pracę i pieniądze. Nie poddałam się i udowodniłam, że starość może być szczęśliwa”
„Wyjechałam do Niemiec zmieniać pampersy emerytom, by zarobić na dom, a mąż zbija bąki”
„Sekta wykorzystała moją samotność po śmierci męża. Tak mnie zmanipulowano, że… przepisałam dom obcym ludziom”

Redakcja poleca

REKLAMA