Kiedy zmarł mój mąż, poczułam się oszukana. Obiecywał mi, że zawsze będziemy razem, a tymczasem zachorował i zostawił mnie samą. Po pogrzebie znajomi i rodzina wprawdzie byli bardzo współczujący, ale powrócili do swoich zajęć.
Śmierć śmiercią, życie musi toczyć się dalej
Moja jedyna córka namawiała mnie, abym pojechała razem z nią za granicę, ale nie zdecydowałam się na to. Jakoś nie potrafiłam znieść myśli, że byłabym wtedy o setki kilometrów od mojego Maćka, od jego grobu… W pierwsze miesiące po śmierci męża bywałam codziennie na cmentarzu. Potrafiłam spędzać tam długie godziny i opowiadać mu o wszystkim, we wszystkim się radzić. Wiele osób dlatego uważało, że zdziwaczałam. Nie potrafili zrozumieć mojego bólu. Pewnie dlatego znajomi powoli się wykruszali – nie umiałam o niczym więcej rozmawiać, jak tylko o Maćku. Wielokrotnie, gdy wspominałam nasze wspólne chwile, nagle wybuchałam płaczem. Ot, chociażby na urodzinach naszej wspólnej znajomej, Małgosi. Kiedy przypomniałam sobie, że jeszcze rok temu siedzieliśmy wspólnie u niej na kanapie…
Ludzi krępowało moje zachowanie. Przyjaciółki wprawdzie początkowo próbowały jakoś odciągnąć moje myśli od zmarłego męża, lecz zniechęciły się, kiedy im się to nie udawało. Zostałam więc sama, lecz prawdę mówiąc, nawet tego nie zauważyłam. Było mi dobrze samej ze sobą. Mogłam robić, co chciałam, na przykład przez cały dzień leżeć w łóżku i czytać. Czasami nawet nie chciało mi się wstać po herbatę do kuchni, tylko tak wegetowałam. Ukrywałam swój stan przed córką. Wmawiałam jej, że wszystko jest w porządku. Zresztą dla mnie przecież faktycznie tak było i zaprzeczyłabym, gdyby ktoś mi powiedział, że ewidentnie jestem chora, skoro zmuszam się do tego, aby odebrać telefon od własnego dziecka i sama z siebie nigdy do niej nie dzwonię.
Pasował mi ten stan
W tamtym okresie sądziłam, że jestem samowystarczalna, że niczego więcej mi nie potrzeba do życia niż moja samotność z wyboru. Materialnie właściwie tak było, bo mój mąż zostawił mnie zabezpieczoną. Kiedyś prowadził własną, niewielką rozlewnię octu, na której dorobił się sporego majątku. Kupiliśmy ładny dom za miastem, z dużym ogrodem, wykształciliśmy córkę, która na studniach poznała Portugalczyka i wyprowadziła się po ślubie do Lizbony. No i zwiedziliśmy kawał świata. Kiedy mąż nie miał już siły robić interesów i sprzedał rozlewnię, sądziliśmy, że właśnie podróże staną się naszym sposobem na życie na stare lata.
Niestety, Maciek zachorował i odszedł, a mnie samej nigdzie nie chciało się podróżować. Problemem stało się dla mnie nawet wychodzenie z domu, a cóż dopiero pakowanie walizek i wsiadanie do samolotu. Tajlandia? Byłam tam z Maćkiem tak niedawno Tak naprawdę to chodziłam tylko utartymi ścieżkami, i tylko wtedy, kiedy naprawdę musiałam. Gdybym lepiej znała się na komputerach i internecie, to pewnie nawet zakupy zamawiałabym z dowozem, a tak musiałam czasami jednak wyjść.
Zawsze wtedy szłam także do banku po pieniądze, bo jakoś bardziej ufam pani w kasie niż bankomatom. Szczególnie po tym, jak jeden z nich kiedyś wciągnął mi kartę…
Tamtego dnia pod bankiem jakaś para rozdawała ulotki
Widywałam ich tam już wcześniej, ale kiedy wyciągali do mnie rękę z papierem, nigdy go nie brałam. Nie interesowało mnie zupełnie, co jest tam napisane. Nie wiem, dlaczego nagle stało się inaczej i wzięłam tę ulotkę. Pewnie i tak bym ją od razu wrzuciła do śmieci bez czytania, gdyby nie to, że w banku była spora kolejka. Stałam w niej coraz bardziej znudzona, aż w końcu zerknęłam na papier, który cały czas ściskałam w ręce.
To była ulotka reklamowa mówiąca o wycieczce do wspaniałego miejsca, jakim jest Tajlandia. I w dodatku za niewielkie pieniądze. Tajlandia… To było jedno z ostatnich miejsc, które zwiedzałam razem z Maćkiem. Gdy sobie to uprzytomniłam, nie miałam już siły wyrzucić ulotki, tylko schowałam ją do torebki. Nie mam pojęcia, czy ci ludzi, którzy mi ją wręczyli, śledzili, co z nią zrobię. To chyba możliwe. Grunt, że kiedy wychodziłam z banku, zaczepili mnie. Byli nienachalni i przyjaźni. W miłych słowach zachęcili mnie, abym wypełniła formularz.
– On pani do niczego nie zobowiązuje. Ale gdyby pani jednak chciała z nami wyjechać, to liczy się data wypełnienia formularza. Lepiej być pierwszym, bo mamy wielu chętnych. Jak pani widzi, cena jest naprawdę atrakcyjna – zachęcała kobieta.
To prawda. Znałam ceny takich wyjazdów i ta była cztero-, a nawet pięciokrotnie niższa. Za równowartość 300 dolarów organizatorzy obiecywali przelot samolotem w obie strony i dziesięć dni atrakcji oraz noclegi w dobrej klasy hotelu i pełne wyżywienie. Dlaczego to w ogóle nie wzbudziło moich podejrzeń? Myślę, że w tym okresie tak do końca nie byłam sobą i wiele rzeczy mnie nie dziwiło albo w ogóle do mnie nie docierało. Możliwe także, że gdyby to nie była Tajlandia, która obudziła we mnie miłe wspomnienia, to już w domu zapomniałabym o sprawie, a przede wszystkim nie wypełniłabym formularza, na którym było nie tylko pytanie o moje imię i nazwisko, ale także adres i numer telefonu. W ten prosty sposób ci ludzie dowiedzieli się o mnie tak wiele!
I już nie odpuścili…
Dwa dni po tym, jak wypełniłam ankietę, odebrałam telefon. Miły kobiecy głos zapytał mnie, jak się czuję, i czy mam zamiar pojechać na tę egzotyczną wycieczkę.
– Powoli zbiera się cała grupa, a ja nie chciałabym, aby dla pani zabrakło miejsca – usłyszałam.
Kobieta stwierdziła jeszcze, że już tam pod bankiem uznała, że jestem porządnym człowiekiem, któremu należy się taka super wycieczka. Nie byłam gotowa na podjęcie decyzji, ale zapewniła mnie, że to nie szkodzi, i ona zarezerwuje mi miejsce, i będzie czekała na mój telefon. Nie czekała. Zadzwoniła sama. Kilka dni później znowu usłyszałam ją w słuchawce. Nie była nachalna, ale dość stanowcza. Stwierdziła, że naprawdę czas mija i powinnam się zdecydować.
Zrobiłam to, jakbym skakała na głęboką wodę. Na numer konta, który był podany na ulotce, przelałam stosowne pieniądze i czekałam na potwierdzenie terminu. W sumie, jak zaznaczyłam, było mi obojętne, kiedy będzie ten wyjazd. Tym sposobem dałam tym ludziom także do zrozumienia, że jestem osobą samotną i bez zobowiązań. Zresztą wybadali mnie pod tym względem już wcześniej, pytając, czy będę chciała kogoś ze sobą zabrać, z rodziny, a może znajomych. Zaprzeczyłam.
Czy się bałam, że ta wycieczka nie dojdzie do skutku?
W końcu dość lekkomyślnie przelałam pieniądze na jakieś konto, nie dbając o umowę. Powiem szczerze, że to akurat by było wtedy moje najmniejsze zmartwienie. Niestety, do tej wycieczki doszło. Kiedy spotkaliśmy się wszyscy na lotnisku, odniosłam wrażenie, że spora grupa tych ludzi się zna. I rzeczywiście, to byli nasi „opiekunowie”, którzy mieli za zadanie zrobić nam podczas tego wyjazdu wodę z mózgu. Przekonać nas, że wspólnota jest najważniejsza, że wspaniale jest żyć wśród przyjaciół, a nawet się im poświęcać. No i wszystkim się z nimi dzielić.
W sumie sama wycieczka nie była zła. Zwiedziliśmy trochę świątyń i innych ciekawych miejsc. Ale także mieliśmy codziennie „wieczorki zapoznawcze”, podczas których rozmawialiśmy o przyjaźni i miłości. I tym, co dla nas w życiu jest ważne. Mówiono nam także o tym, jaką przyjemnością może być poświęcenie dla drugiego człowieka. Wróciłam z Tajlandii jakaś taka uwznioślona. Wydawało mi się, że moi nowi przyjaciele wydobyli ze mnie to, co najlepsze. Usłyszałam, że jestem dobrym i wartościowym człowiekiem, i nabrałam się na to, jak mucha na lep. Złapali mnie…
Cóż, dziś wiem, że gdzieś w głębi duszy czułam się źle z tą swoją samotnością, pewnie dlatego poszło im tak łatwo. Podświadomie tęskniłam do ludzi, bo przecież kiedyś razem z Maćkiem mieliśmy wielu znajomych i prawie w każdy weekend z kimś się spotykaliśmy albo w domu, albo w mieście. Po śmierci męża, kiedy się tak zamknęłam w sobie, ludzie przestali do mnie przyjeżdżać, dzwonić. Teraz znowu zaczęli. Tylko że to byli ci moi nowi przyjaciele…
Nie przeszkadzało mi to
Uważałam, że są bardzo mili i tacy pomocni. Wydawało się, że potrafią słuchać, że cali są nastawieni na mnie. Nie było w tym nic dziwnego, chcieli mnie przecież jak najlepiej poznać, aby potem to wykorzystać. Jednak ja tego nie mogłam wiedzieć. Nawet nic nie przeczuwałam. Cieszyłam się, że znowu ktoś do mnie dzwoni, interesuje się moim życiem, pyta, czy dobrze spałam, i co zjadłam na śniadanie. Niezauważalnie z takich błahych tematów przechodziliśmy na poważniejsze. O sensie życia i o tym, jak się czuję, i czy chcę być pomocna. Być pomocna…
To oznaczało, że powinnam przyjmować pod swój dach rozmaite osoby w potrzebie. Takie, które z różnych powodów straciły domy, rodziny i nie mają się gdzie podziać. Wydawało mi się, że powinnam to robić, powinnam być otwarta i pełna współczucia oraz chęci niesienia pomocy. Nie wiedziałam, że przy okazji wpuszczam także do swojego życia ludzi, którzy będą chcieli mnie coraz bardziej kontrolować. Wcale nie potrzebowali mojej pomocy. Potrzebowali mojego majątku, aby go wykorzystać do własnych celów! Tymczasem jednak byłam ślepa i głucha na ich zamiary. Cieszyłam się za to, że jestem przydatna, i byłam zadowolona, że mój dom zaczyna tętnić życiem jak nigdy.
Ja, która po śmierci męża ceniłam sobie tak bardzo spokój, nagle jakbym znalazła się w oku cyklonu. Ci ludzie stopniowo wypełniali sobą nie tylko kolejne pokoje, ale i moje życie. I jeszcze byłam z tego zadowolona! Pamiętam dobrze dzień, w którym w moim ogrodzie odbyło się coś w rodzaju uroczystego ślubowania, przyjęcia do wspólnoty. Grupa ludzi ubranych na biało, w tym także ja, kojąca muzyka, lampiony rozwieszone na drzewach, a potem przygotowany wspólnie (choć za moje pieniądze) poczęstunek przy wystawionych wśród drzew stołach. Czułam się częścią tego wszystkiego i byłam naprawdę szczęśliwa.
Podpisałam te papiery, nawet ich nie czytając
Nie wiem, kiedy po raz pierwszy padło stwierdzenie, że nie powinnam sama płacić za ten dom, skoro mieszka w nim ze mną tyle osób ze wspólnoty. W sumie widziałam, jak bardzo wzrosły moje rachunki za prąd czy gaz, ale przecież było mnie stać na to, aby je zapłacić. Miałam swoją emeryturę, całe życie przepracowałam jako nauczycielka, ale przede wszystkim pieniądze za firmę męża procentowały złożone na lokatach. Nie narzekałam więc, ciesząc się, że mogę być pomocna. A kiedy moi nowi przyjaciele zaczęli mówić o tym, że to nie w porządku, abym za wszystko sama płaciła, byłam zachwycona ich uczciwością.
Im było w to graj i zaczęli drążyć temat, tak jak kropla drąży kamień, urabiając mnie powoli. Usłyszałam, że gdybym wynajęła im ten dom, to wtedy mogliby pokrywać wszystkie rachunki. A ja, oczywiście, nadal mogłabym w nim mieszkać, tak jak dotychczas. Im dłużej o tym mówili, tym bardziej ich propozycja wydawała mi się słuszna i na wskroś uczciwa. W końcu, pewnego dnia, dałam się zaprowadzić do notariusza. Podpisałam jakieś dokumenty, które mi podsunął.
Zrobiłam to w dobrej wierze, sądząc, że pomagam swoim przyjaciołom. A tymczasem dałam się paskudnie oszukać. Dokument, który podpisałam, nie mówił bowiem wcale o tym, że im tylko wynajmuję część domu… Jakiś czas po stworzeniu dokumentu żyłam w nieświadomości, nadal funkcjonując tak jak przedtem. Aż pewnego dnia zachorowałam. Zaczęło się od zwykłego przeziębienia, ale mimo przyjmowanych leków czułam się bardzo słaba. Przez cały czas leżałam w jakiejś malignie. Ludzie, z którymi mieszkałam, pielęgnowali mnie wprawdzie, lecz ignorowali moje prośby o sprowadzenie lekarza.
Tak sobie teraz myślę, że w sumie na rękę by im było, gdybym umarła. Na szczęście dla mnie była w moim domu jakaś dziewczyna, która całkiem niedawno została wciągnięta do sekty. Z zawodu pielęgniarka, chyba jeszcze nie miała tak do końca wypranego mózgu, bo gdy stwierdziła, że najprawdopodobniej mam ciężkie zapalenie płuc, wezwała karetkę. Nie wiem, jakie potem poniosła konsekwencje, grunt, że ja pojechałam do szpitala, gdzie się w końcu mną należycie zajęli.
Zawiadomili moją córkę o tym, w jakim jestem stanie
Monika natychmiast przyjechała do Polski. Oczywiście pojechała do swojego rodzinnego domu, ale tam zastała zamknięte drzwi i wymienione zamki! Była w szoku, bo się tego zupełnie nie spodziewała. Nadal była pewna, że to mój dom, podobnie jak ja. Niestety, kiedy wezwała policję, z domu wyszedł jeden z członków sekty z aktem notarialnym stwierdzającym, że dokonałam darowizny na rzecz sekty! I że mój dom już do mnie nie należy, a córka w związku z tym nie ma do niego żadnych praw.
– Coś ty zrobiła najlepszego, mamo? – kiedy Monika mi o tym powiedziała, byłam w takim samym szoku, jak ona.
– Tak przecież nie miało być! Mieli tylko płacić rachunki… – mamrotałam.
Dostałam od razu takiej gorączki, że ledwie mnie odratowano. Kiedy wyszłam ze szpitala, nie miałam się już gdzie podziać. Córka zabrała mnie do siebie, do Lizbony, i stamtąd postanowiłyśmy walczyć o odzyskanie naszego domu.
– To nie będzie łatwa sprawa, cofnięcie darowizny – uprzedził mnie adwokat. – Musimy udowodnić, że padła pani ofiarą manipulacji i oszustwa, że nie działała pani jako osoba w pełni władz umysłowych.
Wbrew pozorom okazało się to trudne, bo chociaż na skutek tej sytuacji faktycznie musiałam zacząć się leczyć psychiatrycznie, to przecież żaden lekarz nie był w stanie stwierdzić „do tyłu”, że pół roku wcześniej też byłam nie w pełni władz umysłowych. Wydawało się, że walka w sądzie będzie naprawdę ciężka, nawet mimo tego, że o sekcie zaczęło robić się głośno także w gazetach. Oszukali wielu ludzi, lecz nikt nie potrafił udowodnić, że został nabrany. Ja miałam jednak wiele szczęścia…
Kiedy jeszcze mieszkałam w swoim domu, wśród członków sekty był pewien mężczyzna. Wydawał się zagubiony jeszcze bardziej ode mnie i chyba naprawdę był biedny. Polubiłam go, bo w jakiś sposób przypominał mi zmarłego męża. Pewnego dnia zauważyłam, że ma dziurawe buty, i podarowałam mu wszystkie buty Maćka, a potem także inne ubrania. Był mi bardzo wdzięczny, jednak ja nie liczyłam w związku z tym na nic, na żadną wdzięczność.
Tymczasem pewnego dnia zadzwonił
Zachowałam swój stary numer komórki, mimo że, kiedy zaczęłam wojować z sektą, zdarzało mi się odbierać głuche telefony. Dzwonili także różni moi „przyjaciele”, namawiając mnie na to, abym odstąpiła od sprawy. Kiedy usłyszałam w słuchawce głos Krzysztofa, chciałam się od razu rozłączyć, ale on mi powiedział szybko:
– Byłem z tobą wtedy u notariusza i mogę zaświadczyć, że byłaś w tak złym stanie psychicznym, że nie mogłaś odpowiadać na urzędowe pytania. Ja za ciebie odpowiadałem.
To był argument dla sądu, aby unieważnić akt darowizny! Mój adwokat od razu to wykorzystał, mówiąc, że cała ta sytuacja zakrawa na cud.
– Dlaczego to zrobiłeś? – pytałam potem wiele razy Krzysztofa.
Zawsze odpowiadał tak samo:
– Ty jedna byłaś dla mnie bezinteresownie dobra. Tak z głębi serca.
Odzyskałam swój dom. I zyskałam prawdziwego przyjaciela. Krzysztof nie miał się gdzie podziać, kiedy został wyrzucony z sekty za to, co zrobił. Wiele lat wcześniej pod wpływem „przyjaciół” zerwał bowiem stosunki z rodziną i oddał sekcie wszystkie pieniądze. Przyjęłam go pod swój dach. Nie tylko dlatego, że jestem mu wdzięczna za to, co dla mnie zrobił. Uważam go za wartościowego człowieka.
Teraz oboje pracujemy nad tym, aby odbudował swe więzi z synem. Mam nadzieję, że ten młody człowiek zrozumie, jak bardzo jego ojciec nie był sobą, kiedy odchodził do sekty. Tak jak nie byłam sobą ja, gdy przepisałam na nich swój dom. Byłam wtedy jak we śnie. Śniłam swój koszmar, lecz za nic nie mogłam się obudzić.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”