Poszłam do pośredniaka i usłyszałam dokładnie to, co zawsze: „Bardzo mi przykro, ale nie mamy dla pani żadnej oferty”. Poczułam się totalnie dobita.
– A może jakieś mycie podłóg? Zamiatanie chodników? Pielęgnacja zieleni? – zapytałam, mając nadzieję na pozytywną odpowiedź.
– Niestety – pracowniczka urzędu bezradnie wzruszyła ramionami. – Ale po ukończeniu pięćdziesiątki będzie mogła pani skorzystać z programu pięćdziesiąt plus. Wtedy dostanie pani szansę na odbycie specjalnego stażu – dodała z pocieszającym uśmiechem.
Nie miałam żadnej nadziei
Ledwo skończyłam 48 lat, a perspektywy na przyszłość już dawno się ulotniły. Opuściłam budynek bez cienia nadziei i poszłam do parku obok. Przycupnęłam na drewnianej ławce, wpatrując się tępo w stado gołębi, które dreptały niespiesznie po żwirowej ścieżce.
Przez pół roku szukałam zatrudnienia, ale bez powodzenia. Byłam skłonna przyjąć jakąkolwiek pracę, pod warunkiem, że dam radę ją wykonywać. Mój kręgosłup ciągle mi dokuczał.
Przypomniałam sobie, kiedy problemy zaczęły się na dobre. To było podczas ciąży z naszą drugą pociechą, Ilonką. Po urodzeniu Wojtusia, naszego trzeciego dziecka, sytuacja jedynie się pogorszyła.
– Musi pani unikać dźwigania – powiedziała mi pani doktor.
Nigdy nie sądziłam, że noszenie brzdąca to jakiś wysiłek. W końcu inne mamy bez problemu taszczyły swoje maluchy czy to na rękach, czy na biodrze.
Zlekceważyłam sprawę
Robiłam to, co do mnie należało, póki starczało mi sił. Musiałam dbać o mieszkanie, pilnować pociech, szykować małżonkowi posiłki, sprzątać. Jednym słowem typowa codzienność kobiety, która zdecydowała się na bycie gospodynią domową.
Nigdy nie marudziłam z tego powodu. Sprawiało mi to przyjemność. Byłam zadowolona, że potrafię zapewnić rodzinie przytulną atmosferę, a dzieci wraz z mężem mają miejsce, do którego mogą wracać i w którym ktoś na nich czeka. Świadomie podjęłam taką decyzję. Obecnie jednak miałam poczucie, że nie była słuszna.
W wieku zaledwie osiemnastu lat stanęłam na ślubnym kobiercu. Spodziewałam się dziecka, więc nawet nie dane mi było ukończyć szkoły średnią. Potem na świat przyszła reszta mojej gromadki. Jedno dziecko za drugim.
Przepełniona optymizmem i przekonaniem, że nasza rodzina przetrwa wszystko, pragnęłam otoczyć ją najlepszą opieką, na jaką mnie było stać. Gdyby ktoś wtedy powiedział mi, że wykształcenie się przyda, że powinnam poszukać jakiegoś zajęcia i zadbać o większą samodzielność, z pewnością puściłabym te rady mimo uszu.
Mąż mnie zostawił
Nasze dzieci robiły się coraz starsze. Miałam też wrażenie, że mój małżonek powoli się od nas oddala. Chciałam z nim o tym porozmawiać, ale on zawsze mnie zbywał, mówiąc że wszystko gra. Wymawiał się, że pada ze zmęczenia. Kiedy dzieci wyjechały na studia i zaczęły żyć na własny rachunek, mój ślubny oznajmił mi, że mnie zostawia.
– Przy tobie się duszę – rzucił, pakując swoje graty. – Jesteś taka bezbarwna, kompletnie pozbawiona pasji. Dzieciaki, cztery kąty i nic poza tym… Inne kobiety o siebie dbają, a ty nawet do fryzjera nie pójdziesz.
– Ale ja to wszystko dla was robiłam! – wykrztusiłam przez łzy.
– Dzieciakom będę przesyłał pieniądze, aż skończą studia, a ty sama sobie radź. Zostawiam ci mieszkanie, ale na nic innego nie masz co liczyć – wyrzucił z siebie beznamiętnym głosem. Słowa, które wypowiadał, brzmiały jak z ust kompletnie nieznanej mi osoby.
Przez następnych parę dni tonęłam we łzach. Liczyłam na to, że gdy na weekend zjawią się dzieci, to jakoś mnie podniosą na duchu, okażą mi wsparcie lub chociaż powiedzą parę krzepiących słów na pocieszenie.
Nawet dzieci mnie zawiodły
Okazało się, że o romansie taty wiedziały już od dłuższego czasu. Podobno ciągnęło się to latami, ale mąż zwlekał z podjęciem decyzji o rozstaniu, póki dzieci nie usamodzielnią się i nie dorosną.
– Mamo, zdajemy sobie sprawę, że nie jest ci łatwo, ale wiesz przecież… – Wojtek próbował mnie przekonać. – Czas w końcu znaleźć jakąś pracę.
– Synku, przecież wiesz, że nie mam nawet matury. Nie posiadam żadnych kwalifikacji zawodowych. Gdzie miałabym pracować? – westchnęłam zrezygnowana.
– A może posprzątałabyś gdzieś? – rzucił Mareczek. – Tam nie wymagają wykształcenia. O ile mi wiadomo, przyjmą każdego z ulicy.
Zabolały mnie te słowa. Tak bardzo, że aż się rozpłakałam. Uświadomiłam sobie, że po tych wszystkich latach poświęconych rodzinie i prowadzeniu domu byłam dla nich „każdym z ulicy”.
Czułam się samotna
Stanęłam na życiowym zakręcie, kompletnie zagubiona. Ani wykształcenia, ani szans na zdobycie kwalifikacji, a co dopiero na znalezienie sensownej roboty – o czym boleśnie się przekonałam, kiedy próbowałam szukać zatrudnienia.
Moje pociechy utrzymywały ze mną jedynie sporadyczny kontakt, jakby z przymusu, bo tak wypada. Gdzieś w głębi duszy miałam nadzieję, że docenią te wszystkie lata mojego poświęcenia, że okażą mi odrobinę czułości, a przynajmniej będą mnie szanować. Cóż, grubo się pomyliłam. Najwyraźniej zawiodłam jako matka.
Zwyczajnie się mnie wstydziły
Mój eks wymazał mnie z pamięci. Całe szczęście, że teściowa i teść wspomagali mnie swoimi emeryturami. Gdyby nie to, nawet nie starczyłoby mi na opłaty za ten opustoszały domek, który przypominał kryptę. Panowała w nim taka przygnębiająca atmosfera…
W końcu nadszedł czas, żeby otrzeć łzy i ruszyć dalej. Postanowiłam sama poszukać jakiegoś zajęcia. Liczyłam, że dzięki temu zyskam szacunek dzieci. Ale dokądkolwiek się udałam, ciągle słyszałam tę samą śpiewkę – mój wiek był przeszkodą. Wysyłałam zgłoszenia na oferty z ogłoszeń, ale pracodawcy oczekiwali raczej osób młodych, pełnych zapału i gotowych do poświęceń.
Potrzebowałam pieniędzy
Sytuacja zmusiła mnie do podjęcia radykalnych kroków – postanowiłam sprzedać parę mebli z domu, żeby jakoś związać koniec z końcem. Ciągłe pożyczanie kasy od teściów nie wchodziło w grę. Tak naprawdę te sprzęty i tak mi się specjalnie nie przydawały. Podobnie było ze wszystkimi świątecznymi serwisami, ozdobnymi kubkami, obrusami, talerzami i pościelami, które zbierałam przez tyle czasu…
Robiłam wszystko, co w mojej mocy – regularnie odwiedzałam urząd pracy, przeglądałam ogłoszenia w prasie i sieci, zaglądałam do okolicznych sklepów, gdzie w witrynach pojawiały się informacje o wolnych etatach. Pytałam też ludzi mieszkających w pobliżu oraz starych znajomych. Naprawdę się ucieszyłam, gdy w jednym z punktów handlowych zgodzili się mnie zatrudnić. Co prawda tylko na tygodniowy okres próbny, ale to zawsze coś.
Nikt nie dawał mi szansy
Zostałam przydzielona do młodej ekspedientki, która oprowadzała mnie po sklepie i wszystko tłumaczyła. Miałyśmy później pracować na tej samej zmianie. Przez cały tydzień intensywnie uczyłam się, jak obsługiwać kasę, rozkładać towar na półkach, kontrolować daty przydatności do spożycia i obsługiwać klientów.
Byłam dumna z moich postępów. Ekspedientka, pod okiem której się szkoliłam, twierdziła, że całkiem dobrze mi idzie. Niestety, szefowa miała odmienne zdanie.
– Pani Heleno, faktycznie radzi sobie pani coraz sprawniej, ale sugerowałabym jeszcze jeden tydzień okresu próbnego. Później podejmę ostateczną decyzję. Pasuje to pani?
No i co było robić? Przystałam na to.
To był pech
Tydzień później, jak już następna ekspedientka wróciła z L4, raptem wyszło na jaw, że kierowniczka ostatecznie mnie nie weźmie.
– Bardzo mi przykro, ale nie przyjmę pani do pracy – zakomunikowała, nie podając żadnych powodów.
– A jak to będzie z wypłatą za te ostatnie dwa tygodnie? – zebrałam się na odwagę, by zapytać o należne mi wynagrodzenie. – Sumiennie wykonywałam swoje obowiązki, każdego dnia spędzając w pracy po osiem godzin.
– Chyba sobie pani ze mnie żartuje! – Kierowniczka parsknęła śmiechem. – Gdybym wypłacała pieniądze każdej osobie odbywającej okres próbny, to bym tylko do interesu dokładała.
Pracowałam za darmo
Opuściłam lokal z pustymi rękami. Zmarnowałam czternaście dni, tyrając za nic. Próbowałam znaleźć kolejne zajęcie. Niestety, ciągle trafiałam na ogłoszenia typu „darmowy okres próbny”. Nie byłam już nimi zainteresowana, zależało mi na zarobku, a nie darmowej harówce.
Zdarzało się, że myłam komuś szyby w mieszkaniu, pilnowałam dzieciaka, a kiedyś sąsiadka zwróciła się do mnie z prośbą o wsparcie przy organizacji komunii swojego synka. To wszystko było jednak niewiele, nie dawało się wyżyć bez brania kredytów albo chodzenia do lombardu.
Kiedy myślałam, że wszystko stracone, pojawiło się światełko w tunelu. W naszym miasteczku jedna z placówek zorganizowała szkolenia dla osób starszych, które są bez pracy. Zdecydowałam się wziąć udział i zostałam zakwalifikowana.
Niestety, te kursy nie spełniły moich oczekiwań. Nie zdobyłam tam żadnych umiejętności, które pomogłyby mi w znalezieniu zatrudnienia. Być może ktoś inny skorzystał na nauce tworzenia życiorysu, ale dla mnie to było bezużyteczne. Co niby miałam tam wpisać? Gospodyni domowa? Jakie mam talenty? W czym jestem naprawdę dobra? No cóż, potrafię prać, gotować, sprzątać, dbać o rodzinę i dom… I do czego mnie to doprowadziło? Do samotności, wykluczenia i biedy.
Bałam się o przyszłość
– Cóż to za życie… – westchnęłam, wstając z ławeczki.
– O, pani Helenko! – usłyszałam znajomy głos. – Jak dobrze, że panią spotkałam. – Pani Jola, mieszkająca w sąsiednim bloku, podeszła w moją stronę. – Słyszałam, że rozgląda się pani za zajęciem…
– Owszem, to prawda – odparłam.
– W naszej firmie poszukują pracowników. Nie jest lekko, bo w wysokich temperaturach, ale da radę przetrwać. Niech pani wpadnie po południu, pogada z kierowniczką… – i dała mi namiary, gdzie mam się stawić.
Zatrudnili mnie i w ten sposób wylądowałam w prasowalni. Nie byłam specjalnie zdziwiona, że większość pracownic to kobiety w podobnym wieku i sytuacji życiowej co ja. Fakt, nie mamy podpisanych umów ani dodatkowych benefitów, ale szefowa zawsze punktualnie wypłaca nam pensję co tydzień. Gdy musimy iść do pośredniaka na wizytę, dostajemy wolne. Największy problem jest wtedy, kiedy któraś z nas zachoruje, bo po prostu nie dostaje wtedy wynagrodzenia.
Wreszcie pracuję na siebie
Na razie daję sobie radę i nie potrzebuję już wsparcia od rodziców mojego eks. Muszę tylko dotrwać do pięćdziesiątych urodzin, a później być może uda mi się załapać na ten kurs, który obiecała mi urzędniczka z pośredniaka.
Ostatnio przyszło mi do głowy, żeby poszukać lokatorów do wolnych pokoi w moim mieszkaniu. Myślę o młodych ludziach studiujących na uczelni albo singlach. Mogłabym im przyrządzać posiłki i trochę się nimi zająć. Robiłabym to, co potrafię i co sprawia mi radość, a przy okazji zarobiłabym trochę grosza. Moje pociechy chyba nie będą zachwycone tym pomysłem, ale rzadko do mnie wpadają, więc… to nie ich interes.
Pora wreszcie zadbać o własne potrzeby. Do tej pory poświęcałam się dla najbliższych, a nie doczekałam się nawet słowa wdzięczności.
Halina, 48 lat
Czytaj także:
„Bliscy myśleli, że będę im usługiwać aż do grobowej deski. A ja po cichu spełniałam swoje marzenie”
„Dałem się wkręcić wnukowi w trudny biznes. Wyłożyłem 30 tysięcy i nie wiedziałem, czy jeszcze zobaczę kasę”
„Myślałam, że mój eks zdradzał mnie z przyjaciółką. Zemsta okazała się dla mnie gwoździem do trumny”