„Mam 34 lata i jestem życiowym nieudacznikiem. To wina moich rodziców. Dopiero ona pokazała mi, że mogę... żyć inaczej”

Para na plaży fot. Adobe Stock, New Africa
„Rodzina mnie wspierała i mówiła, że mogę być, kim zechcę. Skąd więc u mnie to czarnowidztwo? Skąd poczucie, że szklanka jest zawsze do połowy pusta? Patrząc wstecz, dochodzę do wniosku, że to jednak sprawa wychowania. To ono zaważyło".
/ 19.07.2021 16:19
Para na plaży fot. Adobe Stock, New Africa

Przez niemal trzydzieści lat stosowałem się do zasady, że im mniej nadziei i marzeń, tym mniej rozczarowań. Byłem człowiekiem małej wiary. Głównie nie wierzyłem w siebie. A przecież nie miałem ku temu podstaw.

Rodzina mnie wspierała i mówiła, że mogę być, kim zechcę. Skąd więc u mnie to czarnowidztwo? Skąd poczucie, że szklanka jest zawsze do połowy pusta? Patrząc wstecz, dochodzę do wniosku, że to jednak sprawa wychowania. To ono zaważyło.

Wychowywały mnie dwie kobiety: mama i babcia. Ojciec pracował na Zachodzie i rzadko bywał w domu. Przysyłał pieniądze, ale sam zjawiał się raz na kilka miesięcy. Mama również pracowała, choć wcale nie musiała. Nie chciała jednak siedzieć zamknięta w czterech ścianach, skazana na towarzystwo matki i syna jedynaka.

Czarnowidztwo zaszczepiła mi babcia

Do dziś pamiętam, jak chodziła od okna do okna, ilekroć mama nie wracała punktualnie z pracy, i coraz bardziej niespokojna mruczała:

– A może coś jej się stało? Może miała wypadek? Boże, dopomóż, żeby wróciła cała i zdrowa. Módl się, Konrad.

A potem mama wracała, zastawała mnie całego we łzach i miała pretensje do babci. Tej jednak trudno się dziwić, bo jako dziecko widziała okropieństwa wojny.

Moja mama również nie była bez winy. Niby starała się mnie wspierać we wszystkim, lecz najmniejsza porażka urastała w jej oczach do katastrofy. A na podstawie byle kataru wieszczyła zapalenie płuc.

Jedynie ojciec potrafił z pełnym przekonaniem powiedzieć:

– Nie martw się, młody, będzie dobrze.

No ale on rzadko bywał w domu.

To chyba mój mechanizm obronny

Samo życie również zdawało się potwierdzać tezę, że jeśli coś może się nie udać, to się nie uda.
W liceum startowałem do klasy o profilu ogólnym, a dostałem się do klasy z rozszerzonym niemieckim. Do dziś nie wiem, jakim cudem, bo ani nie zdawałem niemieckiego na egzaminie wstępnym, ani nie potrafiłem i nadal nie potrafię się tym językiem posługiwać. Uciekłem stamtąd po pierwszej, ledwo zdanej klasie.

Do egzaminu na prawo jazdy podchodziłem pięć razy, choć przygotowywałem się solidnie pod okiem taty.
Na wymarzony kierunek na studiach również się nie dostałem. Zabrakło mi jednego punktu. I tak dalej, i tak dalej. Na wieść o kolejnym niepowodzeniu mama tylko uśmiechała się smutno i mówiła: „Uda się następnym razem”, a babcia załamywała ręce i biadoliła:

– No i co teraz?

Tylko ojciec, jeśli akurat był w pobliżu, wzruszał ramionami.

– Trudno – mówił. – To nie koniec świata, jutro też jest dzień.

Z biegiem lat nauczyłem się nie robić sobie zbyt wielkich nadziei, bo jak się nie uda – a nie uda się na pewno – to tylko rozczarowanie będzie większe. Taki swoisty mechanizm obronny. I działał, skoro prawo jazdy w końcu zdobyłem, studia jakieś ukończyłem, znalazłem pracę, a życie jakoś szło do przodu, bez wielkich wzlotów, ale też bez ikarowych upadków.

Pokazała mi, że mogę się zmienić

Na jakiejś imprezie integracyjnej Marta, koleżanka z pracy, która trochę już mnie znała, zapytała wprost:

– Skąd u ciebie ten irytujący pesymizm?

– Zawsze taki byłem, odkąd pamiętam.

Marta sprawiła jednak, że po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, skąd właściwe mi się to wzięło.

– Musisz uwierzyć w siebie – przekonywała. – Musisz myśleć, że się uda, że będzie dobrze, a nie na odwrót. Pozytywne myśli przyciągają pozytywne zdarzenia. Negatywne… sam wiesz.

– Gdyby to było takie proste…

Zmiana myślenia nigdy nie jest prosta. Ale marzenia się spełniają. Najpierw jednak trzeba jakieś mieć i dążyć do ich realizacji. Nie wygra na loterii ten, kto nie kupi losu. Pomyśl o tym – poradziła.

Myślałem. I miałem dylemat, bo choć chciałem, nie potrafiłem się przemóc. Marzenia się spełniają? Tak po prostu? Taaa… A świnie fruwają.

Marta wróciła do tematu kilka dni później podczas przerwy obiadowej.

– Kiedyś byłam choleryczką – zaczęła. – I paliłam jak smok.

– Tak? Nigdy nie widziałem cię z papierosem – nie uwierzyłem.

– To popytaj ludzi. A wiesz, że jeżdżę na rowerze? – zapytała.

– Owszem.

– A wiesz dlaczego?

Pokręciłem głową.

– Kiedyś przeczytałam takie zdanie: „Denerwować się, to mścić się na własnym organizmie za głupotę innych”. Trafiło to do mnie. I przestałam się denerwować, krzyczeć na ludzi. Jasne, że nie z dnia na dzień, tylko stopniowo. A potem, kiedy zapanowałam nad złością, pomyślałam, że skoro moje zdenerwowanie działa destrukcyjnie na moje ciało, to jakie spustoszenie muszą w nim robić papierosy? I rzuciłam palenie. Też nie od razu. Najpierw przestawiłam się na elektroniczne papierosy. Gdy i z nich zrezygnowałam, wsiadłam na rower i zaczęłam jeździć dla zdrowia.

– No, w tych spalinach na pewno jeździ się zdrowo…

– Znowu zaczynasz? – Marta się zaśmiała. – Kiedyś za taki komentarz objechałabym cię z góry na dół. Skoro ja zmieniłam swoje myślenie, to ty też możesz. Poznałam człowieka, który mi w tym pomógł. Jak chcesz, kiedyś zabiorę cię na spotkanie z nim. Ale najpierw pomyśl o tym, co ci powiedziałam.

Myślałem. Trochę wbrew sobie, ale jej słowa chyba uderzyły w jakąś czułą strunę, której istnienia nawet nie podejrzewałem.

Często też myślałem o Marcie, drobnej, ślicznej blondynce. Bardzo często, choć bałem się mieć nadzieję na coś więcej niż kumpelski układ. To byłoby zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. A nawet jeśli, to wcześniej czy później na pewno coś się zepsuje i skończę ze złamanym sercem.

Marta miała moje obawy gdzieś,  ja zaś nie umiałem jej odmówić, gdy zapraszała mnie na wycieczki rowerowe po okolicznych lasach. Spędzaliśmy ze sobą coraz więcej czasu i zacząłem się mimowolnie zarażać jej optymizmem. Czułem się… szczęśliwy, uczucie u mnie raczej rzadkie.

Wreszcie zrobiłem pierwszy krok

Pewnego razu, gdy odpoczywaliśmy na leśnej polanie, Marta powiedziała:

– Jak nabierzesz lepszej kondycji, możemy wybrać się gdzieś dalej.

– Niby gdzie? Jakaś dłuższa wycieczka?

Uśmiechnęła się.

– W zeszłym roku podczas urlopu pojechałam na Hel.

– Rowerem?! – nie mogłem uwierzyć.

– Tak – odparła.

– Nie bałaś się? – spytałem.

– Bałam – przyznała Marta. – Ale pojechałam, wykąpałam się w Bałtyku i wróciłam. Zajęło mi to łącznie tydzień, ale dałam radę. Chodź, wracamy.

– Jeszcze chwilę – poprosiłem.

A potem przełamałem lęk, nachyliłem się i ją pocałowałem. Oddała pocałunek…

Kilka dni później Marta zabrała mnie na jakieś wieczorne spotkanie. W niewielkiej sali stały rzędy krzeseł. Większość miejsc była zajęta, ale Marta zaprowadziła mnie pod samo podium, gdzie czekały na nas siedzenia. Przywitała się z przyjaciółmi i przedstawiła mnie. Wyglądała na podekscytowaną. Moja ciekawość rosła.

Po kilku minutach na podium wszedł mężczyzna i zaczął opowiadać o swojej pasji podróżniczej. Mówił o tym, jak zaczął, bez pieniędzy, jedynie z zapałem i starym plecakiem. Wędrował po Antarktydzie i amazońskiej dżungli. Ale każda droga zaczyna się od decyzji, bo zrobić pierwszy krok. Uparł się, choć inni uważali jego marzenie za mrzonkę.

Dzięki niemu i Marcie poznałem wielu niezwykłych ludzi, którzy pomimo braku rąk malowali, grali na instrumentach, skakali ze spadochronem. Ludzi, którzy nie poddali się rozpaczy, tylko kształtowali swój los od nowa. Żyli pełnią życia, której ja nigdy nie zaznałem, choć byłem zdrowy i w pełni sprawny.

Mój związek z Martą kwitł, a ja nie mogłem uwierzyć we własne szczęście. Nadal nie mogę, choć mija już rok, odkąd jesteśmy razem. Cóż, niełatwo wyzbyć się wieloletnich przyzwyczajeń.

Właśnie jesteśmy w trakcie przygotowań do pierwszej wspólnej wyprawy rowerowej. Na Hel, bo czemu nie? A stamtąd? Może do Szwecji, to rzut beretem.

Założyłem bloga, na którym opisuję nasze rowerowe wyprawy. Zamieszczam zdjęcia i opisuję przygody, jakie nas spotkały. Co dzień przybywa nam czytelników i pozytywnych komentarzy.

Jasne, gdzieś tam z tyłu głowy jakiś cichutki głosik czasem jeszcze mi szepcze, że to się nie może udać, że w końcu coś się schrzani, jak zawsze, a moje rozczarowanie będzie tak wielkie, że przerodzi się w rozpacz bez dna. Tyle że nauczyłem się go uciszać, by móc cieszyć się miłością i szczęściem, póki trwają.

Czytaj także:
„Muszę pozwolić synowi żyć, ale nie umiem. Kiedy wychodzi, zamykam oczy, paznokcie wbijają mi się w dłonie, aż do bólu"
„Rodzice kupili mnie od sąsiadki... jak lalkę. Żyłam w kłamstwie, a myślałam, że w uczciwej i kochającej się rodzinie”
„Uśmiechnął się do mnie tym ciepłym, pewnym siebie uśmiechem... Nogi się pode mną ugięły. Przepadłam. I to na dobre"

Redakcja poleca

REKLAMA