Nigdy bym nie pomyślał, że kiedykolwiek spędzę urlop w klasztorze. Gdyby ktoś mi kiedyś coś takiego zasugerował, z pewnością wyśmiałbym go. Ale los chciał, żebym z bliska zobaczył inne życie. Widocznie musiałem zrozumieć parę spraw.
Jestem typowym polskim katolikiem. To znaczy obchodzę większość świąt, zazwyczaj chodzę w niedzielę do kościoła i staram się pamiętać o przykazaniach. „Staram się”, to dobre określenie, bo nie zawsze mi to wychodzi… No cóż, nie ukrywam, że moje własne szczęście jest dla mnie ważniejsze niż dobro i potrzeby innych. Czy to grzech? Pewnie tak, chociaż w naszym kraju to raczej norma i każdy dostaje za to rozgrzeszenie. No i gdy mam wybierać, czy polepszyć życie sobie czy innym, wybieram siebie.
A raczej wybierałem. Bo właśnie urlop w klasztorze otworzył mi oczy. Zrozumiałem, że nie jestem pępkiem świata. Niby to oczywiste, ale wydaje mi się, że nie byłem odosobniony w swoich przekonaniach. Większość ludzi nie widzi potrzeb innych, jednocześnie deklarując miłość do bliźniego. I nie dostrzega w tym niczego złego. Ja też taki byłem. Do czasu…
Kilka lat temu życie spłatało mi figla. Wszystko zawaliło się w jednym momencie. Porzuciła mnie dziewczyna, z którą wiązałem plany na przyszłość, straciłem robotę, a w dodatku musiałem natychmiast opuścić mieszkanie, które wynajmowałem, bo okazało się, że do Polski niespodziewanie wraca córka właścicielki. Praktycznie z dnia na dzień zostałem na bruku. Miałem jakieś oszczędności, ale nie na tyle, żeby zamieszkać w hotelu. A przecież zanim znalazłbym nowe lokum, trochę by to potrwało. Byłem zdołowany, i właśnie wtedy trafiłem na Adama, mojego kumpla z liceum.
Zaoferował, żebym zamieszkał u niego
– Cześć, kopę lat, co porabiasz? – powiedział, patrząc na mnie i moje walizki. – Wyjeżdżasz gdzieś?
– Nie wyjeżdżam, tylko musiałem się wyprowadzić – stwierdziłem ponuro. – I właściwie to jestem bezdomny.
– No co ty? – zmartwił się. – A nie możesz zamieszkać z rodzicami?
– Moi rodzice kilka lat temu, gdy byłem na studiach, sprzedali mieszkanie i wyprowadzili się do Gdańska – wzruszyłem ramionami. – Wiesz, mama tam się urodziła i chciała wrócić. A tata akurat dostał tam pracę. Ja wynajmowałem mieszkanie, ale właśnie mi je wypowiedziano. Szukam czegoś, ale wiesz, jak to jest…
– No to widocznie przeznaczenie, że cię spotkałem – nie wiedzieć czemu Adam się ucieszył. – Chodź, pójdziesz do mnie. Przez kilka dni spokojnie możesz tam zamieszkać.
Niebo mi go zesłało! Poszliśmy więc do Adama. Okazało się, że mieszka tylko z ojcem, który przez większość roku przebywa na działce. A mieszkanie praktycznie stoi puste, bo Adam pracuje w… klasztorze.
– Żartujesz? – wybałuszyłem na niego oczy. – Zostałeś księdzem?!
– No, też – roześmiał się, widząc moją minę. – Dobra, za chwilę sobie pogadamy. Jak chcesz, to się teraz odśwież, a ja wstawię coś do jedzenia, bo pewnie jesteś głodny.
Z przyjemnością się wykąpałem, a potem z jeszcze większą przyjemnością zjadłem jajecznicę na boczku. Adam przez ten czas opowiadał.
– Nie mówiłem wam nic w szkole, bo jakoś mi głupio było – przyznał. – Ale już pod koniec podstawówki wiedziałem, że chcę iść do seminarium. Potem tylko nabrałem pewności.
– A mówiłeś, że myślisz o filozofii – zauważyłem, gryząc kromkę chleba.
– No przecież mówię, głupio mi było – wzruszył ramionami. – A już w seminarium stwierdziłem, że moim powołaniem jest pomaganie innym. I wybrałem zakon Kamilianów.
– To ci, co pracują w szpitalach? – przypomniało mi się, jak podczas jednej z wizyt w szpitalu u mojej babci widziałem księdza z dużym, czerwonym krzyżem na sutannie.
– Nie tylko – stwierdził Adam.
– W ogóle jesteśmy tam, gdzie chorzy potrzebują pomocy. Ja najpierw byłem w szpitalu, a teraz trafiłem do takiego Domu Pomocy Społecznej.
– I co tam robisz?
– Wszystko – uśmiechnął się. – Głównie niestety to, czego nie lubię, papierkową robotę. Jestem przełożonym klasztoru i dodatkowo dyrektorem Domu Opieki. Wiesz, całe zaopatrzenie, zgody, zatrudnienie, pensje dla pracowników – wszystko jest na mojej głowie. A jako zakonnik zajmuję się tymi chłopakami. Prowadzę dla nich msze, organizuję wyjazdy, pomagam im, po prostu jestem. Oni strasznie łakną zainteresowania i zwykłej ludzkiej życzliwości, a to im mogę dać.
– Ciężki kawałek chleba – stwierdziłem, a w duchu ciągle nie mogłem się pozbierać – mój kumpel był księdzem!
– Czy ja wiem… – zastanowił się. – Inaczej na to patrzę. Robię to, co lubię. I mam z tego powodu dużo satysfakcji i radości, a to ważne. No, ale dość o mnie, teraz ty mówisz.
Opowiedziałem mu więc szczerze o utracie pracy, o pechu z wynajmowanym mieszkaniem. No i o mojej zawiedzionej miłości. Wydawał się naprawdę przejęty moją sytuacją i o wszystko dokładnie mnie wypytywał.
– No i jakie masz plany? – zapytał na koniec. – To znaczy, w ogóle. Bo tu możesz sobie na razie spokojnie mieszkać. Ja siedzę głównie w klasztorze, teraz przyjechałem pozałatwiać parę spraw. Tata pewnie wróci do domu dopiero jesienią, więc nikt cię tu nie będzie niepokoił. A nawet dobrze, że mieszkanie nie będzie stało puste…
Nie wiedziałem, czy się do tego nadaję…
Pomyślałem, że byłoby super, ale martwiła mnie jeszcze jedna, dość istotna kwestia – ile by za to chciał. Nie miałem zbyt dużo pieniędzy…
– Nie musisz nic płacić – zaznaczył, jakby czytał w moich myślach. – To znaczy, jak możesz, to do czynszu się dorzuć, będzie mojemu staruszkowi zawsze trochę lżej. A praca, masz już coś na oku?
– Jest coś, ale to dopiero za dwa miesiące – pokręciłem głową. – I właśnie się zastanawiam, bo to dobra oferta i chętnie bym na nią zaczekał. Ale muszę za coś żyć… To znaczy, jeżeli rzeczywiście mogę tu mieszkać, to odpada mi sporo opłat, czynsz to dużo mniej niż musiałbym zapłacić za wynajem. Ale prawdę mówiąc, nie wiem, czy wytrzymam na bezrobociu tak długo. Nie umiem siedzieć bezczynnie. Najchętniej bym gdzieś wyjechał, po górach połaził albo coś pozwiedzał, ale nie mam za co. Więc nie wiem, czy nie złapię byle czego, przynajmniej na razie.
– A wiesz co? – Adam spojrzał na mnie z uwagą. – U mnie, w klasztorze potrzebujemy wolontariuszy. Płacić nie mamy czym, ale dajemy wikt i opierunek. Jakbyś chciał… Okolica jest naprawdę ładna, można chodzić na spacery, grzyby zbierać, do jeziora też są raptem dwa kilometry.
– A co konkretnie miałbym tam robić? – zapytałem, nieco zaniepokojony, bo jakoś nie widziałem siebie w Domu Opieki Społecznej.
– Tak naprawdę, co będziesz chciał – roześmiał się Adam. – Nudzić się na pewno nie będziesz. Dodatkowa para rąk do pracy zawsze się przyda, zwłaszcza latem. Mamy wtedy więcej zajęć na dworze i trzeba na przykład wyprowadzić chłopaków. Tych, co sami słabo chodzą albo jeżdżą na wózku. Jak jedziemy gdzieś dalej, na przykład nad jezioro, też musimy mieć opiekunów. Nasi podopieczni mają dużo zajęć praktycznych, można ich więc pilnować w warsztacie albo na sali gimnastycznej. Można ich karmić i pomagać im się umyć czy posprzątać, ale to już trzeba lubić…
– Nie wiem, czy to dla mnie… – powiedziałem z lekkim wahaniem.
– Jak chcesz – Adam się uśmiechnął. – Możesz spróbować, a jak ci się nie spodoba, to po prostu wrócisz tutaj. Ja się nie obrażę, przecież wiem, że nie każdemu wszystko pasuje.
– Nie o to chodzi – westchnąłem. – Ja po prostu nigdy nie robiłem takich rzeczy. A wydaje mi się, że praca z takimi ludźmi wymaga jakiegoś doświadczenia.
– Czy ja wiem? – Adam wzruszył ramionami. – W każdym razie możesz pojechać i potraktować to jak wakacje. Skoro i tak masz siedzieć w mieście…
Kilka dni później Adam wrócił do siebie, a ja przez cały czas zastanawiałem się, co powinienem zrobić. Z jednej strony kusiła mnie jego propozycja – okolica rzeczywiście ładna, nocleg i jedzenie za darmo, a możliwość mieszkania w klasztorze też była interesująca… I w sumie chyba to przeważyło – jedyna okazja, żeby pobyć w takim miejscu. Podjąłem decyzję!
Pojechałem podekscytowany, ale i trochę niepewny, czego się spodziewać. Na miejscu nie miałem jednak chwili na wahanie albo rozważanie, czy dobrze zrobiłem. Od razu wpadłem w wir klasztornego życia.
– Super, że już jesteś, obiad za godzinę – zawołał Adam, odbierając ode mnie bagaże i popychając mnie w kierunku jednego z licznych małych pokoików. – Rozgość się, tu jest twoja cela. Mieszkasz i jesz w klasztorze, potem pokażę ci dom chłopców. A teraz chodź, zaprowadzę cię do łazienki, jadalni i innych ważnych miejsc.
Do obiadu zdążyłem już zwiedzić większość klasztoru. A kiedy zjadłem, Adam zarządził spacer.
– Mamy duży park – powiedział. – Zabieram kilku chłopaków, dwóch na wózku, pomożesz mi.
Część z tych chłopców miała ciekawe talenty
Trochę się denerwowałem, bo przecież nigdy nie miałem do czynienia z osobami niepełnosprawnymi. Ale przy Adamie wszystko okazało się proste. Powiedział mi, co i jak, i po chwili spacerowałem z nim i grupą jego podopiecznych między drzewami.
– Dawny właściciel zapisał nam ten teren – Adam machnął ręką, pokazując park. – Dworek i czworaki przerobiliśmy, w parku też zrobiliśmy porządek. Co prawda, jeszcze dużo tu roboty, ale już jest gdzie chodzić.
– Tak po prostu zapisał? – zdziwiłem się. – Ładny kawałek ziemi.
– Ładny – skinął głową. – Często dostajemy darowizny, ale zazwyczaj od rodzin chłopaków, którzy tu mieszkają. A ten właściciel był zupełnie obcy… Nie wiem, dlaczego to zrobił, nie pytałem, ale jesteśmy mu wdzięczni. Chcemy mu zrobić pamiątkę. Dwóch chłopaków pięknie haftuje, ich makatka jest prawie gotowa. A trzech, którzy mają smykałką do rzeźbienia, robi mu makietę dworku z czasów jego świetności. Mamy stare fotografie.
– To chłopaki rzeźbią? – zdziwiłem się, patrząc na wykręcone dłonie i palce tego, którego wiozłem na wózku.
– Paweł akurat nie – Adam uśmiechnął się do niego. – Paweł świetnie liczy… Wiesz, mamy tu różne stopnie i rodzaje niepełnosprawności. Niektórzy na przykład niewiele rozumieją i prawie nie potrafią mówić, za to bardzo ładnie malują i haftują. Mówiłem ci przecież, że mamy tu warsztaty.
– Myślałem, że robią tylko takie proste rzeczy – zaczerwieniłem się.
– Też – potwierdził. – Niektórzy lepią z gliny, inni naprawiają krzesła. A niektórzy zajmują się kurami.
– Kurami? – znowu mnie zaskoczył.
– No, mamy tu całe gospodarstwo. Jesteśmy samowystarczalni, chłopaki dzięki temu się czegoś uczą i pracują. A poza tym kontakt ze zwierzętami dobrze wpływa na ich zdrowie. Są krowy, koń, dwa barany… Tylko kilku chłopaków jest niezdolnych w ogóle do niczego. Dla reszty zawsze się znajdzie jakieś zajęcie.
– A dużo tu jest opiekunów? – zaczęło mnie to wszystko ciekawić.
– Pięciu na etacie plus trzech księży – zaczął wymieniać Adam. – Pielęgniarka na stałe, lekarz dojeżdża. Kucharki i salowe. No i wolontariusze, ale tych ciągle za mało. Czasem harcerze się zorganizują, niektórzy sąsiedzi coś pomogą. Nawet ich sporo, ale przy tak dużym gospodarstwie i przy tylu podopiecznych każda pomoc jest na wagę złota.
– A rodziny tych chłopaków? – zapytałem, sapiąc, bo właśnie wchodziliśmy pod górkę. – Co z nimi?
– A, to różnie – Adam nagle się zasępił. – Niektórzy owszem, albo coś podarują, albo czasem przyjadą, pomogą. Ale niestety, są też tacy chłopcy, których nigdy nikt nie odwiedza, nikt się nimi nie interesuje.
– Jak to? – zdziwiłem się.
Rozumiałem, że chorych czy niepełnosprawnych się oddaje pod opiekę, bo nie w każdym w domu można się nimi zająć. Ale zapomnieć o nich?
– A no tak to – westchnął. – Wiesz, czasem bywa tak, że wcale ich do nas nie oddają, bo pobierają na nich rentę. Kilka razy już policja przywoziła do nas chłopaków tak niewyobrażalnie zaniedbanych i brudnych, że aż płakać się chciało. Bo rentę rodzina brała, ale zrobić coś przy dzieciaku czy rodzeństwie nikt nie chciał? Jednego to trzymali w komórce, bo im przeszkadzał, no i wstyd przynosił.
– Matko! – zawołałem wstrząśnięty.
– Są też tacy, co zwyczajnie pozbyli się kłopotu z głowy – powiedział Adam, kiwając głową. – Oddali, sumienie mają czyste, bo przecież ktoś tu o krewnego zadba, a oni nie muszą.
– To powinno być karalne… – nie chciało mi się w to wierzyć.
– Wiesz, to nie nam osądzać – Adam pokręcił głową. – Zresztą, więcej jest tych dobrych. O, widzisz, przychodzi do nas taka pani Ewelina. Ma cukiernię w miasteczku. I prawie codziennie wszystkie ciastka, które jej zostają, oddaje dla chłopaków. Mogłaby je taniej sprzedać następnego dnia albo oszukać, polukrować i udawać, że są świeże. Ale mówi, że skoro może pomóc, to czemu nie? Nasi harcerze też co chwilę się organizują, przychodzą do chłopaków…
– I co robią? – zaciekawiłem się.
– Wszystko! Rozmawiają, grają z nimi w piłkę, w karty, w szachy, bo i takich tu mamy zdolnych. Nasi chłopcy cieszą się, że ktoś ich odwiedza. Jest w miasteczku pan Stasio, prawie codziennie do nas zagląda. Jak widzi, że któryś jest smutny, dosiada się, rozmawia. A znów Antek, rybak, raz w miesiącu cały połów dla nas przeznacza. Wielu jest dobrych ludzi.
Jednak są na tym świecie dobrzy ludzie
Następnego dnia poszedłem z Adamem najpierw na odprawianą przez niego mszę, a potem patrzyłem, jak zagaduje do chłopców mijanych na korytarzu. Jak jednemu pomógł zawiązać buty, drugiemu cierpliwie wytłumaczył, jak zapiąć koszulę.
Dostrzegał wszystko i ciągle coś robił. Niby to żadna ciężka praca, ale on nie usiadł nawet na chwilę, a ja biegałem razem z nim. A to poszedłem do warsztatu przypilnować, by chłopcy sobie nic nie zrobili, a to pomogłem jednemu krowę zagonić do obory. To dopiero była zabawa, bo on chyba był w tym temacie bardziej doświadczony niż ja! A to znów pomogliśmy rozdać podwieczorek, znieść chorych na parter, wyprowadzić bardziej upośledzonych ruchowo na spacer.
Co chwila ktoś się pojawiał. Pan Stasio po pracy zajrzał, pogadał z Jankiem, który ledwie potrafił mówić i pograł w szachy z Pawłem siedzącym na wózku. Przybiegli harcerze, zrobił się ruch i gwar. A wieczorem zajrzała pani Ewelina z pudłami ciastek. Pomogłem jej je zanieść do stołówki.
– A wy organizujecie tę pomoc, prosicie o nią? – zapytałem Adama, gdy wreszcie przysiedliśmy, by odsapnąć.
– Nie, ludzie sami z siebie pomagają – wzruszył ramionami. – Widzą przecież, że potrzeba pomocy, więc ją oferują. My tylko dbamy, żeby chłopcy byli widoczni w miasteczku, żeby ludzi o nich pamiętali. Chodzimy z nimi na festyny, na spacery, na lody…
Jakoś trzeciego czy czwartego dnia Adam zarządził wycieczkę nad jezioro. Wcześniej umówił busa – jeden z kierowców w miasteczku zawsze im pomagał w transporcie – i pojechaliśmy. Niektórzy z chłopców pluskali się przy brzegu, inni tylko siedzieli na trawie. Paweł, ten na wózku, poprosił, żeby go zawieźć na pomost. Siedziałem z nim, karmiliśmy łabędzie i patrzyłem jak Adam biega od chłopaka do chłopaka i do każdego coś mówi.
A w sobotę przeżyłem prawdziwy szok. To był dzień, gdy rodziny przyjeżdżały do swoich krewnych. Pojawiło się kilka samochodów, malutki parking przy klasztorze zapełnił się prawie w całości. Jednak po tym, co opowiedział mi Adam, byłem pewien, że wielu chłopaków będzie dziś samotnie siedzieć przy oknie albo na ławce i smucić się, że nikt ich nie odwiedził.
Tymczasem dwie godziny po obiedzie podwórko nagle zaczęło zapełniać się ludźmi. Okazało się, że większość z tych osób znam! To byli mieszkańcy miasteczka – ci, których zdążyłem już poznać w klasztorze i kilku takich, których mijałem na ulicach, gdy szedłem do sklepu. Kiedy Adam oderwał się od papierkowej roboty, bo sobotę rano zawsze przeznaczał na takie prace, zapytałem zdziwiony:
– Mieszkańcy przychodzą tu do nich w odwiedziny?!
– Tak – skinął głową. – Bo wiesz, kiedy widziałem, jak niektórzy chłopcy bezskutecznie czekają na swoich krewnych, było mi przykro. Mamy tu takiego Michałka. Mama zostawiła go w szpitalu, kiedy okazało się, że nigdy nie będzie chodził. Podpisała papiery i ani razu się tutaj nie pojawiła. Trafił do nas jak miał 8 lat, i co sobotę czekał na mamę… Kiedyś rozmawiałem z panią Eweliną i powiedziałem jej o tym. Przyszła w sobotę. Przyniosła mu grę i grała z nim przez dwie godziny. I teraz przychodzi co tydzień.
Byłem wzruszony. Patrzyłem na tłum, niecodzienny widok na klasztornym podwórku i pomyślałem, że Adam ma rację, wielu ludzi umie i chce pomagać. A przede wszystkim widzą, gdzie ta pomoc jest potrzebna!
Nie powiem, żeby życie w klasztorze było łatwe. Co prawda, posiłki dostawaliśmy, pranie robiły nam panie, które opierały chłopców. Ale codziennie mieliśmy tyle zajęć, że nie wiadomo było w co ręce włożyć. I prawdę mówiąc, dopiero po trzech tygodniach pobytu w klasztorze przyszło mi do głowy, żeby zapytać Adama, czy aby się tu nie zasiedziałem.
– Jak ci dobrze, to siedź – rozśmiał się. – Pomagasz, masz prawo. Ale nie takie wakacje sobie wyobrażałeś, co?
– Nie – przyznałem. – A jednak wydaje mi się, że właśnie takie były mi potrzebne. Ciągle czegoś się uczę.
Trzy lata temu spędziłem w klasztorze prawie dwa miesiące. Wróciłem tuż przed rozpoczęciem nowej pracy. I chociaż znowu wtopiłem się w miejskie życie, to nie zapomniałem tego, co widziałem w klasztorze. I wiecie, czego żałuję? Że takich wakacji nie każdy może zakosztować. Wielu ludziom by się przydały…
Czytaj także:
„Mój mąż to mięczak, który nie umie mówić nie. Miło, że pomaga innym, ale przez to nie ma dla mnie czasu”
„Los nie był dla Jadzi łaskawy. Odebrał jej rodzinę, majątek i zdrowie. Mimo to poświęciła życie, by pomagać innym...”
„Wpajałam synowi, że trzeba pomagać, a jak przyszło co do czego, stałam jak słup soli. Miałam ochotę spalić się ze wstydu”