Niedawno się dowiedziałem, że Jadzia odeszła… Nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu. To znaczy – docierały do mnie informacje, że choruje, ale nadal jest aktywna, robiąc więcej, niż może i powinna. Nie musiała: odziedziczyła spadek po rodzicach, to by jej wystarczyło na lata, ale ona zawsze była głupia. Tak o niej wszyscy mówili: głupia Jadzia.
Urodziła się w połowie lat trzydziestych ubiegłego wieku, pod Grodnem, w majątku swoich dziadków ze strony ojca. To był duży majątek, z młynem i gorzelnią, pięknym dworkiem i wspaniałym sadem – oczkiem w głowie właściciela.
Była nieślubna, to znaczy jej tata nigdy nie ożenił się z jej mamą, chociaż żyli pod jednym dachem i podobno bardzo się kochali. Problem polegał na tym, że matka Jadzi była niepiśmienną chłopką, która służyła we dworze rodziców ukochanego. O ich małżeństwie nie mogło być mowy. Dziadkowie Jadzi długo przymykali oko na romans syna, lecz w jakimś momencie zażądali, żeby się wreszcie ustatkował i ożenił… Znaleźli nawet dla niego kandydatkę – pannę z sąsiedniego dworu; nieco starszą, nieładną i z paskudnym charakterem, za to bardzo, bardzo bogatą.
Macocha nie mogła ścierpieć jej obecności
Nie przeszkadzało im nawet to, że na świecie była już Jadzia.
– Mało to takich się plącze pod nogami? – mówili. – Nie wyrzucimy jej przecież. Wychowa się przy nas, nauczy szycia, haftu, gotowania, trochę czytać i pisać, w sam raz dla niej. My potrzebujemy dziedzica, chłopaka, więc nasz syn musi zapomnieć o miłostkach i stać się mężczyzną!
Ojciec Jadzi miał wtedy dwadzieścia pięć lat, jednak bał się swoich rodziców jak jakiś nastolatek. Poza tym grozili, że go wydziedziczą, więc zgodził się na ślub i wystawne wesele, choć jego ukochana dziewczyna była wówczas w drugiej ciąży. Co ciekawsze, cała okolica, łącznie z panną młodą, o tym wiedziała. Opowiadano, że zaczęła rodzić, kiedy usłyszała dzwony w kościele. Wiejska babka robiła, co mogła, ale dziecko było duże i źle ułożone. Obojga nie dało się uratować.
Nad ranem do pana młodego dotarła straszna wiadomość… Był już bardzo pijany, bo zaczął w siebie wlewać alkohol, kiedy tylko wrócili do dworu po ślubnej uroczystości. Kiedy do niego dotarło, co się stało, chwycił myśliwską strzelbę i wybiegł na dziedziniec… Nie wszyscy goście zorientowali się, co się dzieje, bo wesele trwało w najlepsze. Dopiero huk wystrzału i krzyk panny młodej przerwały zabawę.
I tak malutka Jadzia – zaczynała wtedy chodzić, skończyła rok i dwa miesiące – w ciągu ledwie godziny została sierotą. Zajęła się nią rodzina zmarłej matki. Przez następne lata wychowywała się więc po chłopsku, razem z gromadą kuzynów i kuzynek, aż sobie o niej przypomnieli dziadkowie ze strony ojca. Jadzia twierdziła, że lepiej by było, gdyby nie pamiętali, bo odtąd jej życie zamieniło się w koszmar. Nie, wcale nie przez starszych państwa, tylko przez żonę ojca, która właściwie żoną nie była, albo raczej była nią tylko kilkadziesiąt minut.
Ludzie szeptali, że zwariowała, bo odtąd cały czas, świątek czy piątek, zimą i latem nie zdejmowała czarnego welonu… Bali się jej. Mówili, że wygląda jak zmora! Nigdy nie wybaczyła ani ojcu Jadzi, ani jej nieszczęsnej matce, ani teściom, ani wreszcie Jadzi, chociaż ona była najmniej w tym wszystkim winna.
Znienawidziła dziewczynkę nienawiścią dorosłej, zranionej, złej kobiety. Dlatego Jadzia, która zawsze wszystkich broniła, na wspomnienie macochy zaraz miała łzy w oczach…
– Kazała sobie zrobić dyscyplinę – opowiadała. – To takie rzemyki przytwierdzone do sarniej nóżki z czarnym kopytkiem…Specjalnie dla mnie miała tę dyscyplinę i często jej używała. To się nazywało, że mnie wychowuje i uczy moresu. Za wszystko mnie karciła, ale głównie za to, że w ogóle się plątałam po świecie… Dla macochy moja obecność była nie do przetrawienia, bo jej przypominała wstyd, skandal i zdradę małżonka, który wolał iść do piekła (tak mówiła!) ze swoją kochanką, niż żyć w niebie ze ślubną żoną.
Ta kobieta tak się rozpanoszyła w majątku teściów, tak ich zdominowała i przygięła do ziemi, że oboje chodzili jak trusie, bojąc się odezwać. Oni też byli winni…
– Przez was to moje nieszczęście! – krzyczała na nich synowa. – Wy mnie wpakowaliście w to bagno! Przez was jestem wdową po zdrajcy i egoiście!
Dziadek zmarł na zapalenie płuc
Jadzia – jakby miała wyrzuty sumienia, że źle ją wspomina – zawsze później dodawała, że nigdy do końca nie wiadomo, co w człowieku naprawdę siedzi.
– Bo na przykład moja macocha… – mówiła – ta okropna, kłótliwa i niedobra dla nikogo baba, pod koniec września 1939 roku, kiedy broniło się Grodno, okazała się bohaterką! Ratowała rannych, razem z harcerzami i gimnazjalistami z miejscowych szkół. Potem razem z garstką żołnierzy i trzystoma cywilami została rozstrzelana na Psiej Wólce… I pomyśleć – uśmiechała się Jadzia – że pojechała do Grodna tylko po to, żeby sprzedać dopiero co wykopane w majątku ziemniaki! Był koniec września, pogoda ciepła i słoneczna, a ona chytra na pieniądze jak mało kto. Postanowiła dopilnować, czy jej nie oszukają!
W życiu Jadzi zaczął się następny, tragiczny okres. Dziadek dowiedział się o wysiedleniach i zsyłkach na Syberię, więc pewnej nocy uciekli z babcią, bo jak mówił dziadek – lepszy Niemiec niż Rusek. Babcia spakowała na sanie i wozy najpotrzebniejsze rzeczy, jakieś meble, pierzyny, poduchy, i w ostatniej chwili spojrzała na małą Jadzię przycupniętą pod piecem.
– Ona jedzie z nami – zdecydowała. – Nie zostawię jej tutaj!
Dziadek próbował protestować, ale babcia tupnęła nogą.
– Wystarczająco długo cię słuchałam – powiedziała. – Dosyć. To krew z naszej krwi. Jak zginiemy, to razem!
Kierowali się na Białystok, a potem na Łomżę, gdzie dziadkowie mieli rodzinę. Po drodze mała Jadzia zaznała wszystkiego – były głód, wszy, dezynteria, strach, wreszcie śmierć dziadka, którego zmiotło zapalenie płuc. Jadzia została sama z babcią. Ona miała pięć lat, babcia dobiegała sześćdziesiątki. Jadzia mówiła, że nie wie, jak to się stało, ale to ona, mała dziewczynka, przejęła opiekę nad swoją babcią.
Dodawała, że ta właściwość i potrzeba opiekowania się innymi obudziła się wtedy i została w niej na zawsze. Jakimś cudem dotarły w końcu do tej Łomży i zamieszkały z cioteczną siostrą babci, kobietą anielskiej dobroci i wyrozumiałości. Była samotna, jej narzeczony zginął w pierwszej wojnie światowej, i ona już nigdy nie spojrzała na żadnego innego. Jednak w odróżnieniu od zawziętej macochy Jadzia nie nosiła czerni.
– Żałobę się ma w swoim sercu – powtarzała. – Po co innych ludzi zasmucać własnym nieszczęściem?
Dopiero u tej kobiety Jadzia odetchnęła i poczuła się bezpieczna, choć przecież dookoła szalała straszna wojna. Do wyzwolenia dwie starsze panie same uczyły Jadzię czytania i pisania, rachunków, historii, geografii, a nawet języka francuskiego, bo obie ten język znały i posługiwały się nim zupełnie swobodnie.
Winnych nie złapano, lecz każdy wiedział, kto to
Kiedy dziesięcioletnia Jadzia po raz pierwszy poszła do szkoły, od razu skierowano ją do wyższej klasy, tak bardzo przerastała wiedzą swoich rówieśników. Niestety, ta wiedza okazała się niebezpieczna – Jadzia zadawała głupie pytania, znała wiersze i książki, o których należało milczeć, opowiadała o rodzinnym dworku pod Grodnem i dziadku, który był bogaczem i dumnym dziedzicem…
– Przez moją głupotę babcia i ciocia zostały aresztowane i oskarżone o pomaganie ukrywającym się po lasach partyzantom. Babcia siedziała do pięćdziesiątego trzeciego roku i po śmierci Stalina została zwolniona ze względu na chorobę. Umarła na suchoty dwa miesiące później.
Ciocia wyszła z więzienia po objęciu władzy przez Gomułkę. Najpierw pojechała do sierocińca, gdzie mieszkała Jadzia, a potem zaczęła starania o odzyskanie przyszywanej wnuczki. To trwało ponad rok, jednak w końcu się udało, i Jadzia znowu miała własny dom i kochającą ciocię. Wyrosła na ładną pannę: miała jasne, gęste włosy, brązowe oczy i proste, białe zęby. Była zręczna, szybka, zdolna, chętna do nauki, więc zdała wszystkie egzaminy i zaczęła się uczyć pielęgniarstwa. Ten zawód pasował do niej jak żaden inny.
Na państwowej posadzie zarabiała grosze, za to mogła dorobić robieniem zastrzyków po domach albo odbieraniem porodów. Tylko że ona z reguły nie brała pieniędzy i pomagała ludziom za darmo. Jakoś sobie dawały radę. Ciotka nauczyła ją szycia, więc ubierała się ładnie i tanio, a w dodatku obszywała koleżanki. Wszyscy ją lubili i szanowali, chociaż była młodziutka i wyglądała jakoś inaczej niż inne dziewczyny... Jak panienka z dworku, z blond warkoczem upiętym dookoła głowy i sukienkach z białym kołnierzykiem i mankiecikami.
Nigdy się nie dowiedziano, kto ją tak skrzywdził, kiedy wieczorem wracała ze szpitala… Mówiono, że to milicjant czy tajniak, którego odtrąciła, kiedy się chciał z nią umawiać na randki. Całe miesiące za nią chodził, obiecywał złote góry, czasami groził, że jak go nie zechce, to popamięta. Pracował w Urzędzie Bezpieczeństwa, wsadził do kryminału wielu niewinnych ludzi. Jadzia nie chciała na niego nawet spojrzeć, więc może się naprawdę zemścił? Podejrzewano, że zrobił to on sam albo zbiry, których wynajął za flaszkę wódki.
Winnych nigdy nie odnaleziono, a on sam szybciutko zniknął z miasta. Mówiło się, że został oddelegowany służbowo na drugi koniec Polski…
No więc tamtej nocy zmasakrowali Jadzi twarz, złamali nogę, pobili tak mocno, że straciła widzenie w jednym oku, a to drugie też pracowało ledwo, ledwo. Jej ciotka staruszka prosto ze szpitala, gdzie leżała Jadzia, poszła do adwokata, którego znała jeszcze sprzed wojny. Zostawiła mu kopertę z jakimiś dokumentami i depozyt dla Jadzi. Były tam fotografie, listy i akt własności majątku ziemskiego pod Grodnem, przepisany na Jadzię jeszcze za życia jej babki. Były też złote dolarówki, dwie pary obrączek i dwa pierścionki z diamentami owinięte w bibułkę i schowane w irchowym woreczku. No i pieniądze na przeżycie, kiedy skończy się leczenie. W osobnym liście dokładnie poinstruowała Jadzię, co i jak ma robić, gdyby potrzebowała pomocy albo pieniędzy.
Ten akt własności wtedy nic nie znaczył, ale po wielu, wielu latach Jadzia wywalczyła odszkodowanie za wszystko, co odebrano jej rodzinie. Inna sprawa, że sama z tego nie skorzystała, ale taki już miała charakter.
Jadzia długo chorowała… Jej stan był na tyle ciężki, że nie wypuszczono jej nawet na pogrzeb ciotki. Wróciła do domu kilka miesięcy później. Niestety, to była już zupełnie inna Jadzia. Nic nie zostało z dawnej ładnej, wesołej dziewczyny, silnej psychicznie i fizycznie. Teraz nosiła grube szkła, nie miała górnych zębów i od razu rzucał się w oczy jej złamany nos. Utykała… Włosy nadal zostały gęste i falujące, tylko zmieniły kolor, z blond na śnieżną biel. Po tym, co ją spotkało, Jadzia była kompletnie siwa.
Coś mi mówi, że właśnie tego by chciała
Po latach się przyznała, że nachodziły ją wtedy niewesołe myśli.
– Nawet poszłam nad Narew i chciałam się rzucić do wody, ale to był taki piękny wieczór… Cykały świerszcze, pachniało tatarakiem i miętą, pluskały ryby, jak zwykle o zachodzie, więc pomyślałam, że nie mogę tego wszystkiego tak sobie zostawić!
Wypłakała się wtedy za wszystkie czasy i postanowiła przetrwać. Na przekór tym podłym czasom i wszystkim złym ludziom. Musiała tylko znaleźć dobry powód, żeby wstać z ziemi i wrócić do domu. I znalazła…
– Zaczęłam przyozdabiać świat – opowiadała Jadzia. – Jak gdzieś było brudno, walały się śmieci albo inne nieczystości, to ja brałam wiadro, miotłę i po prostu sprzątałam. Lubiłam widzieć, jak się wszystko zmienia. Nawet jakby to miała być zmiana tylko na trochę, to i tak zamiatałam. Wyręczałam dozorców, więc mnie nie przeganiali, bo każdy woli, jak ktoś inny wykonuje za niego czarną robotę…
Zimą odśnieżała chodniki przed bramami kamienic, dojścia do sklepów, szkół i przychodni lekarskich. Wyślizgane miejsca posypywała solą albo piaskiem, odkuwała lód ze schodów. Czasami wymieniała przepalone lub potłuczone żarówki na klatkach schodowych, przy tabliczkach z nazwą ulicy i numerem domu. Lokatorzy okolicznych domów się do niej przyzwyczaili, zapraszali na herbatę albo talerz zupy. Jadła, czym częstowali, dziękowała i znowu brała się do roboty.
Na początku lat sześćdziesiątych zaproponowano jej pracę dozorcy. Zgodziła się. Odtąd miała pensję, czuła się pewniej, chociaż już nic jej nie groziło, bo nawet najgorsi chuligani wzięli sobie za punk honoru pilnować, aby jej włos nie spadł z głowy.
– Dostała za swoje, i to za niewinność – zdecydowali. – Wystarczy! Jeśli ktoś ją teraz skrzywdzi, będzie miał z nami do czynienia! Żywy z tego nie wyjdzie!
Ulice w rejonie Jadzi były czyste, ukwiecone i zadrzewione. Wtedy nie było jeszcze zwyczaju sprzątania po swoim psie, ale Jadzia już wówczas to robiła za właścicieli wszystkich brudzących czworonogów. Ponadto co dwa tygodnie myła okna na klatkach schodowych, szorowała korytarzowe lastryko, na parapetach stawiała doniczki z pelargoniami. Nigdy nie narzekała, kiedy ktoś nabrudził, po prostu czyściła i naprawiała szkody. Ludzie to cenili, ale po cichu mówili, że głupia. Całego świata nie zbawi, zawsze gdzieś będzie brud i bałagan!
Przyszły lata transformacji ustrojowej i w lipcu 1995 roku, na mocy ustawy o mieniu zaburzańskim, Jadzia mogła się zacząć ubiegać o dwadzieścia procent wartości majątku swoich dziadków i swojego ojca. Przydały się papiery zostawione przez babcię!
Kancelarię prawniczą prowadził już syn zmarłego adwokata, jednak to była solidna firma z tradycjami. Nie tylko przekazano Jadzi złożony na jej nazwisko depozyt, ale też poprowadzono cały proces za naprawdę symboliczną opłatę.
Bardzo długo to trwało, ale Jadzia się zawzięła, i po przejściu wszystkich etapów postępowania odszkodawczego dostała wreszcie okrągłą sumkę. Może dla innych byłaby ona śmiesznie niska, ale dla niej oznaczała spokojne życie w razie choroby czy innych zdarzeń losowych. Cóż, Jadzia nie była już młoda, a jej emerytura z trudem wystarczała na opłaty i jedzenie.
Dopiero wtedy Jadzia pokazała, że jest naprawdę… głupia! Wszystkie pieniądze, jakie odziedziczyła, również te ze sprzedaży kosztowności i monet, przeznaczyła na fundusz: mieszkanie dla sieroty. Ufundowała dwie kawalerki dla wychowanków domów dziecka, z zastrzeżeniem, aby w tajemnicy zachować nazwisko ofiarodawcy. Ja właśnie jestem jednym z tych dwojga!
Też skończyłem prawo i tak się złożyło, że ożeniłem się z córką tego adwokata, który prowadził sprawy Jadzi. Już po ślubie teść mi opowiedział o tej niezwykłej kobiecie, ale jednocześnie uprzedził, żebym nie próbował się z nią spotykać ani dziękować, bo ona sobie tego nie życzy. No więc tylko anonimowo posyłałem jej kwiaty na każde imieniny… Jadzia zawczasu sporządziła testament, zapisując swoje mieszkanie po ciotce, meble, książki i wszystko, co miała, następnej sierocie. Już trzeciej…
Jestem wykonawcą ostatniej woli Jadzi. Postanowiłem, że stanę na głowie, aby znaleźć dziewczynę pochodzącą z polskiej rodziny wysiedlonej z rodzinnych stron Jadzi, żeby jej przekazać wszystko, co ta wyjątkowa kobieta po sobie zostawiła. Coś mi mówi, że Jadzia właśnie tego by chciała!
Czytaj także:
„Mój brat wpadł w depresję przez ambicje rodziców. Zaplanowali mu przyszłość bez jego udziału. Przypłacił to życiem”
„Rodzina zmusiła Łucję do małżeństwa, by połączyć majątki. Straciła miłość i wolność”
„Wnuk miał nawet mieć dziewczynę taką, jaką wybiorą mu rodzice. Potrzebna była intryga”