– Fiu, fiu, żonko, ależ tutaj pachnie! – mąż wrócił do domu i od razu przyszedł łasuchować do mnie, do kuchni.
– Zostaw, zaraz podam na stół – żartobliwie trzepnęłam go po palcach, bo próbował wyjadać z misek. – Możesz zawołać Jacka, żeby umył ręce?
– A to nasz syn w ogóle jest w domu? To dlaczego nie słyszę z jego pokoju odgłosów walki?! – roześmiał się Artur.
No tak, to było trochę dziwne. Nasz ośmioletni Jacek miał prawo pograć na komputerze przez pół godziny przed kolacją i chyba tylko koniec świata mógłby sprawić, by zrezygnował z tego przywileju. Dlatego zza zamkniętych drzwi jego pokoju codziennie o tej porze dochodziły odgłosy kosmicznej strzelaniny. Dzisiaj jednak było podejrzanie cicho…
– Uczyłem się! – rzucił mały, gdy tylko pojawił się przy stole.
Wymieniliśmy z mężem porozumiewawcze spojrzenia.
– Kiedyś wreszcie trzeba zacząć! – podsumował Artur.
Tego dnia był dziwnie markotny
Oboje wiedzieliśmy, że stopnie naszego syna pozostawiają wiele do życzenia. Ostatnią rzeczą, do jakiej się kwapił, było siedzenie nad książkami, więc zdążył już w szkole nałapać trochę jedynek.
„Chyba wreszcie zrozumiał, że sukcesy nie przyjdą same – pomyślałam, idąc do kuchni po zapiekankę. – Biedak, nie wygląda na szczęśliwego… Musi się przyzwyczaić, że trzeba regularnie odrabiać lekcje”.
Jacek siedział przy stole dziwnie milczący, a nawet markotny.
– Powiedz mi, co tam dzisiaj było w szkole – mąż zadał mu nieśmiertelne pytanie.
– Nic ciekawego… – odparł synek półgębkiem.
– Nic się kompletnie nie wydarzyło? A po lekcjach co robiłeś? – mąż zmierzwił mu czuprynę.
– Byliśmy z Pawłem u Piotrka w domu – mruknął Jacek.
– U Piotrusia? – włączyłam się radośnie w dyskusję, wnosząc ciepłe danie. – Super! To taki grzeczny chłopiec. Dobrze by było, żebyś się częściej z nim bawił!
Piotrek to kolega mojego syna z klasy, którego zawsze stawiam mu za wzór. Dobrze się uczy, nie rozrabia i bierze udział we wszystkich konkursach. Wychowawczyni nie może się go nachwalić na wywiadówkach.
– Tak bardzo bym chciała, aby obok nazwiska Piotra padło czasami twoje – powtarzałam synowi, ale mój potomek raczej stronił od intelektualnego wysiłku.
„Może teraz to się zmieni?” – rozmarzyłam się.
Po chwili jednak dyskusja przy stole przywróciła mnie do rzeczywistości. Bo kiedy ja się tak zamyśliłam, moi chłopcy zaczęli rozmawiać o… szczurach!
– No i ta trucizna, synu, o którą pytałeś, rozkłada w organizmie gryzoni witaminę K, która jest odpowiedzialna za to, że ich krew krzepnie prawidłowo – pogodnym tonem wyjaśniał Jackowi ojciec. – Po trzech dniach od spożycia trutki krew szczura jest już tak rozrzedzona, że zwierzę zaczyna bardzo poważnie krwawi..
– Ale tylko szczurza krew się psuje, tak? – zapytał Jacek, z napięciem wpatrując się w Artka.
– Szczurza i każdego, kto zje taką trutkę – stwierdził mój mąż, biochemik z wykształcenia, nakładając sobie dodatkową porcję, a mnie odechciało się jedzenia.
– Możecie przestać? – zapytałam, ściągając usta. – To nie jest zbyt fajny temat przy kolacji! Lepiej powiedz mi, Jacku, co dostałeś z ostatniej klasówki z matematyki. O ile pamiętam, pani miała dzisiaj ogłosić stopnie.
Syn spuścił głowę.
– Nie mam jeszcze wyników – wybąkał niewyraźnie.
– Wracając do szczura… – zaczął znowu Artur.
– Przestań! – plasnęłam ręką w stół. – Czy naprawdę musimy rozmawiać przy stole o umierających szczurach, które najadły się trutki?! – podniosłam głos, wyprowadzona z równowagi.
Mąż zamilkł, a Jacek… nagle wstał i wybiegł z pokoju.
Musimy działać, ani chwili do stracenia!
– Co mu się stało? – Artur spojrzał na mnie ze zdziwieniem, po czym dodał z przyganą: – Krzyczysz i straszysz dziecko.
– Daj spokój, on nie jest przecież taki mały, żeby się mnie bać – wzruszyłam ramionami.
Wzięłam kęs zapiekanki do ust, ale zaraz odłożyłam widelec.
– Pójdę zobaczę, co się stało – stwierdziłam.
Drzwi do pokoju Jacka były zamknięte. Kiedy tam weszłam, syn leżał na tapczanie z głową pod poduszką. Pogłaskałam go łagodnie po plecach, a wtedy… Jacek zerwał się nagle i rzucił mi się w ramiona jak małe dziecko! Ze zdumieniem spostrzegłam, że ma mokrą twarz… Usłyszałam powstrzymywany szloch, po czym syn, łkając rozdzierająco, wydusił z siebie:
– Zabiłem go, mamusiu! Zabiłem go! Zabiłeeeem!
– Kogo? – w pierwszym momencie tylko jedno przyszło mi do głowy: szczura! Przecież to o nim była mowa przy kolacji.
– Piotrka! Piotrka zabiłem! – stwierdziło na to moje dziecko.
– Co ty mówisz?! – krzyknęłam, odpychając Jacka od siebie i patrząc mu prosto w twarz.
Miał wielkie przerażone oczy. Chyba takie same, jakie i ja miałam w tym momencie.
– Ja i Paweł… wsypaliśmy mu trutkę na szczury do soku.
– Jezus Maria! – wrzasnęłam i poczułam, jak mi się robi słabo. – I on to wypił?!
– Nie wiem, bo to było u niego w domu! Sok stał w lodówce…
– Artur! – poderwałam się na równe nogi. – Trzeba dzwonić do rodziców Piotrka! Natychmiast! – krzyknęłam. – Gdzie jest ich numer? Czy ja mam ich numer?
Dałabym sobie głowę uciąć, że gdzieś go notowałam. Ale czy w komórce, czy w notesie? Teraz wszystko leciało mi z rąk…
– Ty masz numer do Piotrka? – zapytałam Jacka.
Pokręcił głową, że nie.
– Nie ma rady, muszę do nich natychmiast pobiec! – zaczęłam wciągać ciepłe botki, tłumacząc jednocześnie zdumionemu mężowi, co takiego się stało.
– Niemożliwe! – złapał się za głowę. – Zostań w domu z Jackiem, ja pobiegnę! – zdecydował.
Wszystko przez brak wyobraźni i głupotę
To było chyba najdłuższe piętnaście minut mojego życia… Przecież ci ludzie mieli jeszcze także trzyletniego synka!
– Boże, nie pozwól, aby komuś coś się stało! – modliłam się.
Szklankę pomarańczowego soku ze śmiertelną wkładką wypił tata Piotrusia. Podobno lekarz powiedział mu, że miał dużo szczęścia, bo dzieciaki się przyznały do tego, co zrobiły.
Na szczęście u pana Adama nie wystąpiły niepokojące objawy. Co nie zmienia faktu, że cała sprawa trafiła na policję. Nie dało się przecież ukryć, że Jacek z Pawłem dodali truciznę do soku. Smarkacze mogli w ten sposób otruć całą czteroosobową rodzinę!
Co im odbiło? Otóż chcieli się zemścić na Piotrusiu za to, że nie dał im od siebie ściągać na klasówce z matematyki! Kiedy zobaczyli, że obaj zaliczyli pałki (bo oczywiście nauczycielka oddała klasówki w terminie), postanowili jakoś koledze dokuczyć. Nawet nie chcę myśleć o tym, co by było, gdyby do soku wsypali więcej tej trutki. Zgon, wyrok, lata w poprawczaku…
Jedyna pociecha z tego wszystkiego, że teraz Jacek na krok nie rusza się od biurka i uczy się na potęgę. Może coś z niego wyrośnie.
Czytaj także:
„Byłam w poprawczaku, ale wyszłam na ludzi. Mam pracę, dobrego męża i synka. Nie każdy ma tyle szczęścia”
„Przez bezmyślność sąsiada mój syn doznał uszczerbku na zdrowiu. Ten człowiek powinien zapłacić za to, co zrobił Tomkowi”
„Jeden szczenięcy wybryk przekreślił całe moje życie. Teraz czuję się jak zakała rodziny, bo nie mogę dać żonie dziecka”