Traciłam już nadzieję, że mój mąż kiedykolwiek znajdzie pracę. Hubert miał już 48 lat, a za sobą ćwierć wieku „kariery” magazyniera w fabryce opakowań plastikowych. Fabrykę zamknięto, on stracił pracę i odtąd, niemal rok, praktycznie sama borykałam się z ciężarem utrzymania rodziny. Kiedy więc któregoś dnia Hubert oznajmił, że dostał posadę ochroniarza w supermarkecie, zatańczyłam po przedpokoju z radości.
– A co tam właściwie będziesz robił? – zapytałam.
– Głównie obserwował – odpowiedział. – Ochrona musi być przez cały czas czujna, bo kiedy straty sklepu z powodu kradzieży przekroczą założony próg, kierownik wymieni nas na kogoś bardziej skutecznego. Tak przynajmniej zapowiedział.
Praca była wyczerpująca fizycznie i psychicznie
Zdziwiło mnie, że sklep ma „założony” próg strat z powodu kradzieży, ale widać tego zjawiska po prostu nie dało się do końca zwalczyć. Kiedyś widziałam, jak dwóch ochroniarzy prowadzi na zaplecze chłopaka, który pod kurtką usiłował wynieść kilka elektronicznych gadżetów, lecz to był jeden jedyny raz. Tymczasem mąż uświadomił mi, że zatrzymywanie złodziei zdarza się praktycznie codziennie.
– Znowu ktoś usiłował usunąć zabezpieczenia z odzieży – na przykład oznajmiał mi Hubert po powrocie z pracy. – A dosłownie pięć minut potem jakiś geniusz próbował wynieść drogą kawę w kapturze kurtki przewieszonej przez ramię. A kiedy kolega go przyłapał, ten zaczął się awanturować i dopiero policji udało się go uspokoić. Ależ tupet!
Praca ochroniarza była, wedle słów męża, wyczerpująca fizycznie i psychicznie. Mężczyźni stali przez osiem, dziesięć godzin na nogach i nie wolno im było nawet się opierać o ścianę, do tego mieli bardzo krótkie przerwy na jedzenie, więc Hubert wracał do domu wykończony. Jednak gorsze niż zmęczenie fizyczne było obciążenie emocjonalne. Zdarzało się, że na kradzieży przyłapywano matkę, która usiłowała wywieźć towar pod kocykiem w wózku dziecka, albo staruszka chowającego w rękawie wytartego palta kilka paczek herbatników.
Często osoby, które dopuściły się kradzieży, płakały na zapleczu, błagały, by nie wzywać policji albo groziły ochroniarzom zemstą, sądem i zgłoszeniem sprawy do mediów. Mąż codziennie słyszał wyzwiska, groźby, lamenty oraz przygnębiające historie ludzi przypartych do muru przez los. Kiedy więc siadał ze mną do kolacji, często był nieobecny myślami i posępny. Raz nawet przyszedł z siniakiem pod okiem.
– Co się stało?! Kto ci to zrobił?! – krzyknęłam przerażona.
– Ech, szkoda gadać – odruchowo potarł policzek. – Jeden klient zaczął się ciskać, kiedy go przyłapałem już po wyjściu za linię bramek z drogim winem pod koszulą. Gość był wielki i cwany, zaczął wrzeszczeć, że mam go nie dotykać, a tymczasem próbował przedrzeć się do drzwi wyjściowych. Starałem się zagrodzić mu drogę, więc mnie walnął, wrzeszcząc, że to w samoobronie. Dopiero we czterech zrobiliśmy żywy mur, żeby nie mógł uciec.
– Rany, i co potem? – aż usiadłam z wrażenia, słysząc opis tej sceny. – Zgłosiłeś pobicie?
– Nie, kierownik kazał nie robić z tego sprawy – mruknął. – Facet dostał mandat karny za kradzież, policjanci go spisali. Plus tego jest taki, że raczej nigdy więcej nie pojawi się w naszym sklepie.
Minęło kilka miesięcy. Któregoś dnia mąż przyszedł z pracy załamany i od progu oznajmił mi, że grozi mu zwolnienie dyscyplinarne. Oraz proces o pobicie.
– Dzisiaj u kierownika był jeden adwokat – ciągnął Hubert wyraźnie stropiony. – Elegancki facet, garnitur, skórzana teczka, rozumiesz… Powiedział, że reprezentuje klienta, którego rzekomo pobiłem na parkingu za sklepem, poza zasięgiem kamer. Facet ma złamany nos, przetrąconą szczękę i pęknięte dwa żebra, do tego jest solidnie poobijany. Wczoraj był na obdukcji lekarskiej i stwierdzono, że to skutek brutalnej napaści.
– Ale co to ma wspólnego z tobą? – nie mogłam zrozumieć.
– Baśka! Ja nie mam pojęcia, to ten facet wymyśla! Fakt, przyłapałem go wczoraj na kradzieży, ale skończyło się na rozmowie na zapleczu i wezwaniu policji.
– Czyli normalnie?
– No tak. Facet się nie stawiał ani nie pyskował. Był spokojny i nawet przeprosił. Kiedy gliniarze odjechali, odprowadziłem go na parking, bo taki mamy protokół. Skręcił za sklep i zniknął mi z oczu. To wszystko, przysięgam!
Ja wierzyłam swojemu mężowi, ale to nie miało znaczenia.
– Hubert, zniknęliście z monitoringu na cztery i pół minuty – powiedział do niego szef następnego dnia. – Według adwokata tego człowieka właśnie wtedy rzuciłeś się na niego z pięściami. Podobno facet ledwie ci się wyrwał i uciekł. Prosto na policję!
Jak przekonać ludzi o jego niewinności?
Zszokowany Hubert usiłował wytłumaczyć, że dwie minuty zajęło mu odprowadzenie faceta, a kolejne dwie i pół spożytkował na wypalenie papierosa.
– I co, uwierzył ci? – zapytałam w rosnącej panice.
– Powiedział, że w zasadzie tak – pomimo tej dobrej wiadomości Hubert był wyraźnie zdruzgotany. – Ale musi mnie zwolnić, bo sklepowi grozi pozew o dziesiątki tysięcy. A jeśli mnie zwolnią, to będzie sprawa między mną a poszkodowanym… Oficjalnie dostałem zwolnienie dyscyplinarne.
Pracodawca pozwolił na to, by fałszywe oskarżenie przylgnęło do Huberta. Szef ochrony zeznał dodatkowo na policji, że mąż już wcześniej miał zatarg z klientem i brał udział w szarpaninie. Dowodem miało być jego podbite oko… Koledzy ochroniarze zostali skutecznie zastraszeni i żaden z nich nie powiedział, jak było wtedy naprawdę. Do tego policja zbadała zapis na monitoringu – i rzeczywiście mąż nie miał alibi na te feralne cztery i pół minuty.
– Kiedy facet odchodził, był cały i zdrowy! – powtarzał w kółko Hubert podczas przesłuchania. – Może pobito go sto metrów dalej, skąd możecie to wiedzieć?
– Mamy jego zeznania pod przysięgą – usłyszał odpowiedź. – Dokładnie pana opisał, a z raportu wynika, że faktycznie to pan dokonał zatrzymania podczas wykroczenia na terenie sklepu.
– Bo to moja praca! – bronił się mąż. – Właśnie na tym polega: na łapaniu złodziei. Dlaczego miałbym ich potem bić? Jaki to by miało sens?
– No i właśnie tu dochodzimy do sedna sprawy…
Byłam przy tej rozmowie i od razu znienawidziłam eleganckiego dupka w garniturze, który reprezentował „pokrzywdzonego”.
– W tym miesiącu sklep poniósł już stratę przekraczającą założony próg i panowie jako ochroniarze byliście pod silną presją. Mieliście zapowiedziane, że słaba skuteczność w wykrywaniu kradzieży przełoży się na zwolnienia, tak?
– Tak, ale to dotyczyło wszystkich… – mąż rzucił mi pełne udręki spojrzenie.
– Owszem, ale pozostali mieli wyższy współczynnik ujęć – kontynuował adwokat, zaglądając do jakichś dokumentów. – Pan od trzech miesięcy zapobiegł najmniejszej liczbie kradzieży i to pan byłby zwolniony w pierwszej kolejności. Więc wściekł się pan na mojego klienta, że przez takich jak on straci pan za chwilę pracę, i wyładował na nim swoją frustrację i agresję.
– Nie! To kłamstwo! Nikogo nigdy nie uderzyłem! – mąż bronił się coraz bardziej desperacko, ale policja zyskała już domniemany motyw, sposobność oraz zeznanie poszkodowanego.
Hubert miał odpowiadać z Kodeksu karnego za pobicie z uszkodzeniem ciała. Szybko dowiedziała się o tym cała dzielnica. Z dnia na dzień mój mąż stał się w oczach sąsiadów i wielu znajomych brutalem i opryszkiem, któremu lepiej schodzić z drogi, bo jeszcze wybije zęby. Ludzie szeptali na nasz widok, nie odpowiadali na „Dzień dobry”. W niewinność męża wierzyli tylko nasi rodzice i rodzeństwo oraz kilkoro przyjaciół; cała reszta kiwała głowami i powtarzała, że „z niego zawsze był jakiś taki szemrany typ”. Na początku walczyłam o dobre imię męża, ale gdy przyszedł termin pierwszej rozprawy, zrozumiałam, że to jest z góry skazane na niepowodzenie.
Mogę zacząć pracę choćby od zaraz!
Ludzie byli żądni sensacji!. Lubowali się w opowiadaniu wyssanych z palca historii o tym, co ochroniarze robią z ujętymi osobami na zapleczu; o tym, jak fabrykują dowody kradzieży i prześladują niewinnych. Nie stać nas było na wynajęcie adwokata i Huberta reprezentowała dziewczyna, która dopiero co skończyła studia prawnicze. Przy przebiegłym mecenasie drugiej strony była kompletnie zielona i popełniła więcej błędów niż uczeń z dysleksją na dyktandzie.
– Boże drogi, Baśka, skażą mnie… – mąż był załamany.
Stracił wszelką nadzieję. Do tego doszło ogromne poczucie winy, że gdyby wtedy nie zapalił papierosa, tamten nie miałby możliwości, żeby go oskarżyć.
– To przeze mnie musimy brać chwilówki – mamrotał do moich pleców, kiedy siedziałam kolejną godzinę przed komputerem, wystawiając na licytację jakieś stare książki i płyty. – Przepraszam, Basiu, tak cię przepraszam…
Postępowanie trwało, Hubert pogrążał się w depresji, a ja desperacko usiłowałam zamienić graty z piwnicy rodziców na parę groszy. Cudem udało mi się sprzedać perski dywan w niezłym stanie podarowany mi przez szwagierkę i mieliśmy z czego opłacić mieszkanie do końca miesiąca, ale przerażała mnie myśl, co będzie potem. A jeśli Hubert naprawdę pójdzie do więzienia?!
Potrzebowałam pracy, to było oczywiste. Chodziłam więc od sklepu do sklepu, pytając, czy ktoś nie potrzebuje sprzedawczyni. Zaglądałam do barów i restauracji, szukając w okolicy posady choćby i pomocy kuchennej. Pewnego dnia stanęłam przed kioskiem z gazetami i przeczytałam ogłoszenie, że zatrudnią kioskarkę. Pisali, że wiadomość na miejscu.
– Dzień dobry, ja w sprawie ogłoszenia – nachyliłam się do okienka i uśmiechnęłam do starszej pani w środku. – Jestem Barbara M. (podałam nazwisko), mogę zacząć pracę od zaraz.
– A witam, proszę, niech pani wejdzie do środka – kioskarka otworzyła drzwi z boku budki.
W kiosku było ciasno, ale udało mi się przysiąść na skrzynce z napojami pod ścianą. Kobieta wyjaśniła, że szuka kogoś na swoje miejsce, bo ona już ma dość i z końcem miesiąca odchodzi.
– Ale widzi pani – ciągnęła – taką mam umowę, że jak nie znajdę kogoś, kto przejmie kiosk, to jeszcze przez dwa miesiące będę musiała tu siedzieć. No to wywiesiłam rano ogłoszenie.
– A czemu pani odchodzi? – zapytałam z ciekawości.
– Ech, pani… – machnęła ręką, omal nie strącając z półki kubka z długopisami i rzędu zapalniczek. – Ja jestem za stara na takie widoki, co tu mam. I mówię pani uczciwie, że przyjemne to nie jest. Ale pani młoda, to pewnie i bardziej odporna. Tym bardziej że płacą naprawdę przyzwoicie.
Mocno zaintrygowana, ale i lekko zaniepokojona zapytałam, co takiego widziała kioskarka, że postanowiła niemal z dnia na dzień pożegnać się z pracą w tym miejscu.
– Miejscowe oprychy – zniżyła głos, jakby ktoś mógł nas usłyszeć w tej metalowej puszce. – Młodzi, nabuzowani, ciągle szukają guza. Widziałam raz, jak okradli jednego starszego pana, a kilka miesięcy temu pobili tu młodego mężczyznę. Mówię pani, dostał niezłe manto. Dobrze, że wstał o własnych siłach. Chciałam wezwać policję, ale bałam się przyznać, że to wszystko widziałam, żeby i po mnie nie przyszli – zniżyła głos jeszcze bardziej. – Wie pani, jak to jest, policja ujawnia dane świadków, na przesłuchania wzywa… No więc odchodzę! Mam swoją emeryturę, skromną, ale zawsze! Jak więc pani chce, to praca od poniedziałku jest pani.
Mój Hubert świetnie wygląda w mundurze
Ja jednak nie słyszałam już ostatniego zdania. W mojej głowie zaczął dzwonić alarm!
– Kiedy dokładnie to było? Pamięta pani datę? – zapytałam bez tchu.
– Pamiętam. Dostałam tego dnia nowe numery tej gazety…
Wskazała na kolorowy magazyn z błyszczącą okładką na samym wierzchu sterty czasopism.
– Moment… to musiał być czwarty kwietnia, tak, na pewno.
To była data pobicia, o które został oskarżony mój mąż! Aż podskoczyłam z nadmiaru emocji. Spojrzałam na ulicę, gdzie majaczył rozległy, biały budynek supermarketu, w którym pracował Hubert. Nawet stąd było widać parking, na który odprowadził ujętego złodzieja. A więc tak to było! Facet, tak jak przysięgał mąż, oddalił się spod sklepu cały i zdrowy, a kilkaset metrów dalej dopadli go miejscowi chuligani. Pobili go i zostawili. Może ich znał, a może nie, kto to wie. Może miał z nimi na pieńku. Albo się bał, że po niego wrócą, jeśli złoży doniesienie na policji…
Może też po prostu uznał, że uda mu się zarobić na złamanym nosie i żebrach, więc postanowił pozwać władze supermarketu. Znalazł sobie cynicznego adwokata, który doradził mu, jak się zachowywać podczas przesłuchań, i nastawił na pewny zysk. A potem wiadomo, machina ruszyła: sklep wyparł się wszelkiej odpowiedzialności, zwalniając dyscyplinarnie Huberta i oświadczając, że jego pracownik działał na własną rękę, policja otrzymała wiarygodne motywy, a sąd miał wydać wyrok za dwa tygodnie.
Kioskarka okazała się porządną osobą. Kiedy opowiedziałam jej o fałszywym oskarżeniu wobec mojego męża, zgodziła się zeznawać w jego sprawie. Rozpoznała też dwóch napastników – obaj byli znanymi policji chuliganami z rozbojami i pobiciami na koncie. W końcu jeden z nich przyznał się do pobicia klienta, co ściągnęło niemałe kłopoty na „ofiarę” oraz na jej adwokata. To jednak już mnie nie interesuje. Najważniejsze, że Hubert został całkowicie oczyszczony z zarzutów. Supermarket dostał też sądowy nakaz natychmiastowego przywrócenia go do pracy, ale mój mąż nie chciał skorzystać z tej możliwości.
– W O. – tu wymienił nazwę sąsiedniego, dużego miasta – był nabór na strażników miejskich – powiedział tajemniczym tonem. – Wysłałem zgłoszenie i przeszedłem testy. Zaczynam pracę od przyszłego miesiąca!
Ucieszyłam się, bo wcale nie chciałam dłużej mieszkać w naszym mieście i naszej dzielnicy, gdzie za Hubertem ciągnął się smród tamtych oskarżeń. Bez żalu zrezygnowałam z pracy w kiosku i przeprowadziliśmy się do O. Teraz jestem ekspedientką w butiku w galerii handlowej, a Hubert patroluje akurat ten rewir.
Czasami koleżanki widzą go przez okno i krzyczą do mnie:
– Baśka! Zobacz, twój mąż idzie! Ależ on wygląda w mundurze! Prawdziwe ciacho!
I trudno odmówić im racji.
Czytaj także:
„Zostałem niesłusznie oskarżony o próbę kradzieży. Tylko przypadek sprawił, że uniknąłem spędzenia nocy za kratkami”
„Pedagog niesłusznie oskarżyła moją córkę o pobicie. Zgotowałam małpie piekło. Ktoś taki nie powinien pracować w szkole!”
„Koleżanka oskarżyła mojego syna, że ukradł jej 350 zł. Wszyscy jej uwierzyli. Ale ja wiedziałam, że to nieprawda...”