„Przez durny błąd lekarzy przez miesiąc byłam... >>martwa<<. Wróciłam do >>żywych<< dopiero, gdy aresztowała mnie policja”

Załamana kobieta fot. Adobe Stock, Yaroslav Astakhov
„Postępowanie prawnicze i administracyjne wlekło się przeraźliwie, a ja ciągle byłam >>martwa<<. Wioletta nie chciała, żebym pracowała u niej bez umowy, bo bała się kontroli ze strony skarbówki. Nie miałam więc dochodów ani żadnego zajęcia. Emerytura wciąż nie przychodziła, co gorsza – bank zablokował mi kartę!”.
/ 12.01.2023 18:30
Załamana kobieta fot. Adobe Stock, Yaroslav Astakhov

Siedziałam przy oknie i zerkałam na drogę prowadzącą do domu. Zwykle listonosz pojawia się z moją emeryturą koło czternastej, ale się nie pojawił. Pomyślałam, że przyjedzie następnego dnia, bo pewnie nie wyrobił się z pocztą do innych adresatów. Ale następnego dnia też nie przyszedł. Trzy dni później wreszcie zobaczyłam znajomą granatową kurtkę na końcu drogi.

– Nareszcie pan jest! Już się bałam, że pan o mnie zapomniał. Albo może ZUS – dodałam ze śmiechem.

– Przykro mi, ale mam dla pani tylko polecony. Proszę podpisać tutaj – odpowiedział, podsuwając mi druczek, a ja przez moment myślałam, że żartuje.

Nie żartował. Naprawdę nie miał dla mnie pieniędzy. Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Zadzwoniłam do Basi, która mieszkała w mieście i miała obycie z tymi wszystkimi urzędowymi sprawami.

– Oni tam mają zawsze straszny bałagan. Pewnie jakaś sekretarka zapomniała złożyć polecenie przekazu pocztowego albo ktoś przełożył twoje papiery na inną kupkę – znalazła wyjaśnienie koleżanka. – Ale ZUS to zawsze ZUS, w końcu wyślą ci pieniądze. A jeśli ci teraz brakuje, to mów! Mogę ci pożyczyć – dodała.

Nie musiałam pożyczać, bo miałam trochę oszczędności jeszcze po szpitalu. Przed operacją kolana zlikwidowałam dwie lokaty, żeby mieć na ewentualne wydatki, gdyby coś poszło nie tak, na szczęście wszystko dobrze się skończyło i zostałam z niewielką gotówką w domu. Miałam za co żyć, więc postanowiłam spokojnie poczekać. Może rzeczywiście nawaliła poczta albo jakaś stażystka źle wypełniła polecenie przelewu…

Gdy jednak listonosz nie przyniósł mi emerytury również w kolejnym tygodniu, postanowiłam zadzwonić do ZUS-u, żeby wyjaśnić, co się dzieje. Niestety, po dwudziestu minutach czekania i przełączania się pomiędzy różnymi działami, ktoś przerwał moje połączenie i musiałam zaczynać od nowa.

– Wnioski o zasiłki rodzinne i macierzyńskie – wciśnij jeden. Wniosek o zasiłek chorobowy – wciśnij dwa. Zaświadczenia o zatrudnieniu i wynagrodzeniu – wciśnij trzy. Zasiłki opiekuńcze i wyrównawcze – słuchałam aż do znudzenia.

Po kolejnych czterdziestu minutach walki z automatycznymi nagraniami, przełączaniem między działami i odsyłaniem od Annasza do Kajfasza dałam sobie spokój z dzwonieniem do ZUS.

– Muszę tam pojechać – oznajmiłam Basi. – Odebrałabyś mnie z dworca? Zrewanżuję się obiadem w restauracji.

Basia zgodziła się bardzo chętnie. Właśnie zaczęła pracę na pół etatu w osiedlowej bibliotece i chciała mi wszystko opowiedzieć. To mi przypomniało, że jeszcze przed operacją sama byłam na spotkaniu w sprawie pracy. Chciałam się zatrudnić na część etatu w kwiaciarni przy dworcu, głównie dlatego, że potrzebowałam kontaktu z ludźmi, a poza tym zawsze lubiłam układać bukiety. Miałam zadzwonić do młodej właścicielki, kiedy będę mogła już normalnie chodzić. Czyli jakieś dwa tygodnie temu.

– Akurat stały dopływ gotówki teraz mocno by mi się przydał – mruknęłam do siebie, szukając numeru telefonu do przemiłej pani Wioli z kwiaciarni.

Wioletta bardzo się ucieszyła, że operacja kolana się udała i że chcę z nią pracować. Poprzednio rozmawiałyśmy ponad godzinę, pokazałam jej, co potrafię zrobić z kwiatami i wyraziłam chęć przeszkolenia się, więc sprawa właściwie wymagała tylko sfinalizowania.

– No to zapraszam na podpisanie umowy – Wiola wyraźnie nie mogła się doczekać początku naszej współpracy.

– Może pani przyjść jutro?

Uznałam, że to niezły pomysł

Podpiszę umowę, a potem przejdę kilkadziesiąt metrów na peron i wsiądę do pociągu, żeby spotkać się z Basią i załatwić tę sprawę w ZUS-ie. Wiola to bardzo energiczna, obrotna kobieta i obiecała, że wszystkie formalności związane z moim zatrudnieniem załatwi przez internet jak najszybciej. Nie chciała mnie jednak wypuścić, bo zbliżał się Dzień Matki i musiałam przejść przyspieszony kurs florystyczny. Trzeba było odwołać spotkanie z Basią.

– To do jutra! – pożegnała mnie Wiola.

– Jutro będziemy tu mieć istny kociokwik. Nawet nie masz pojęcia, jak się cieszę, że będziesz tu ze mną!

Uśmiechnęłam się. Wioli nie da się nie lubić. Wiekowo mogłaby być moją córką, ale z chęcią przeszłam z nią na „ty”. Podejrzewałam, że mimo tej różnicy wieku szybko zostaniemy przyjaciółkami. Kolejnego dnia rano, w wigilię Dnia Matki, faktycznie miałyśmy w kwiaciarni wzmożony ruch. Przychodzili ojcowie z dziećmi, młodzi i nieco starsi ludzie, ktoś zamówił bukiet przez internet.

– A właśnie! – rzuciłam do Wioli. – Udało ci się mnie zarejestrować?

– Nie. Coś się nie zgadza z twoimi danymi – odpowiedziała znad pęczka frezji. – Coś musiałam źle spisać z dowodu…Możesz mi podać złotą wstążkę? Nie, tę szeroką. O, dziękuję ci.

Dopiero kiedy zamknęłyśmy lokal, zdołałyśmy usiąść do jej laptopa. Początkowo sama myślałam, że to błąd, ale przecież znałam swój PESEL od kilkudziesięciu lat! A system uparcie twierdził, że nie można mnie zarejestrować jako pracownika, ponieważ…

– Hm… wygląda na to, że nie żyjesz… – wypowiedziała na głos absurdalną myśl Wiola. – Jeśli PESEL i inne dane są prawidłowe, to znaczy, że w systemie figurujesz jako… jako zmarła.

Przez moment nie mogłam się poruszyć. ZUS mnie uśmiercił?! To tak w ogóle można?! Przecież żyłam i nawet miesiąc temu po operacji całkiem dobrze się miałam, a tutaj coś takiego! Zaraz – poraziła mnie nagła myśl. – Operacja! To musi być to!

Nie miałam pojęcia, jak to możliwe, ale wyglądało na to, że „umarłam” po wyjściu ze szpitala, bo nie dostałam już kolejnej emerytury. Czyżby wystawiono mi… brrr… akt zgonu…? Tego mogłam się dowiedzieć wyłącznie u źródła, czyli w biurze terenowym ZUS. Basia zaproponowała pełne wsparcie logistyczne oraz moralne.

– W razie czego poświadczę, że ty to naprawdę ty, i wcale nie umarłaś – zapewniła mnie. – Odkręcimy to!

Tyle że to okazało się wcale nie takie proste. Na początku patrzono na mnie podejrzliwie jak na kogoś, kto ukradł tożsamość innej osoby. Przedstawiłam jednak kilka dokumentów ze zdjęciami – dowód osobisty, paszport, nawet identyfikator z dawnej pracy – i w końcu przyznano, że Janina W. to muszę być ja. Nikt nie wiedział jednak, jak to się stało, że wystawiono mi akt zgonu i bez przeszkód go zarejestrowano. Basia uznała, że to czas na pójście po poradę prawną. Na szczęście jedna z jej licznych bratanic jest prawniczką i zgodziła się zająć moją sprawą.

– Pójdziemy tropem tego aktu zgonu – zapowiedziała pani mecenas. – Ale odkręcenie tego bałaganu nie będzie łatwe. Do życia musi panią przywrócić sąd. Inaczej się nie da.

W końcu dotarłyśmy do prawdy

Okazało się, że w ogromnym szpitalu wojewódzkim jednocześnie ze mną przebywała inna pani Janina o tym samym nazwisku co moje. Co więcej, urodziła się w tym samym roku i miesiącu co ja. To ona zmarła i na nią lekarz wystawił akt zgonu. Błąd pojawił się później. Moja prawniczka doszła do tego, że podczas wpisywania danych do systemu osobie z administracji rejestrującej akt wyskoczyły dwa identycznie brzmiące imiona i nazwiska. Spojrzała na kilka pierwszych cyfr numeru PESEL i wcisnęła „enter”, nie sprawdzając drugiej pozycji.

– To karygodne zaniedbanie i będziemy ubiegać się o odszkodowanie od szpitala! – grzmiała moja pani mecenas w gabinecie radcy prawnego szpitala. – Przez państwa błąd pani Janina nie może teraz podjąć pracy, nie dostaje emerytury, nie może starać się o kredyt. Jak można było dopuścić do czegoś takiego?

Prawnik szpitala bardzo mnie przepraszał, ale niestety, nie był w stanie poprawić mojej sytuacji. Prawniczka miała rację: jako oficjalnie zmarła nie mogłam podejmować żadnych czynności prawnych. Zostałam pozbawiona moich praw, na przykład tych wyborczych. Chociaż fizycznie żyłam, formalnie stwierdzony zgon uniemożliwiał mi funkcjonowanie w społeczeństwie.

– Założyłam sprawę w sądzie – opowiadałam Basi i Wioli. – To tylko kwestia czasu, żeby mnie przywrócono do życia.

Kupiłam bilet za pełną kwotę

Postępowanie prawnicze i administracyjne wlekło się przeraźliwie, a ja ciągle byłam „martwa”. Wioletta nie chciała, żebym pracowała u niej bez umowy, bo bała się kontroli ze strony skarbówki. Nie miałam więc dochodów ani żadnego zajęcia. Emerytura wciąż nie przychodziła, co gorsza – bank zablokował mi kartę! Żyłam z zachomikowanej w domu gotówki i coraz bardziej denerwowałam się na cały ten system, który karał mnie, chociaż nic złego nie zrobiłam!

Basia, kochana dziewczyna, jak zawsze starała się jakoś pomóc. Zaprosiła mnie do siebie, obiecała, że zjemy coś dobrego w restauracji i pójdziemy do kina. Kiedy jechałam do niej pociągiem, kupiłam bilet normalny, bo obawiałam się, że jeśli wezmę zniżkę emerycką i konduktor poprosi o moją legitymację, jakimś cudem będzie potrafił stwierdzić jej nieważność. Martwi nie mają zniżek…

– Popadasz w paranoję – orzekła przyjaciółka, kiedy spotkałyśmy się na dworcu. – Przecież nie masz na czole wypisane, że umarłaś – próbowała mnie rozśmieszyć, ale tylko cierpko się skrzywiłam. Żeby poprawić mi humor, zabrała mnie prosto do kina.

Niestety, kilka godzin później pośliznęłam się na mokrych po deszczu schodach, a kiedy próbowałam się podnieść, poczułam okropny ból w kolanie, tym niedawno operowanym.

– Nie ruszaj się! – nakazała Basia. – Zatrzymam taksówkę, jedziemy do szpitala!

– Nie rozumiesz, czy masz kurzą pamięć?! – krzyknęłam na nią, po części  dlatego, że bardzo bolała mnie noga, a po części ze złości i poczucia bezsilności. – Nie przyjmą mnie w państwowym szpitalu, bo jestem martwa! Ja nie żyję! Jestem trupem!

Krzyczałam to, siedząc na mokrym chodniku, aż jakieś dziecko przechodzące obok z mamą spojrzało na mnie z przerażeniem i zaczęło uciekać. Matka zaczęła je gonić, ale na odchodne rzuciła mi jeszcze karcące spojrzenie.

– Spokojnie, ta pani tak naprawdę żyje! – krzyknęła za dziewczynką Basia, ale chyba nikogo tym nie uspokoiła.

Moja przyjaciółka jest z natury optymistką, dlatego uznała, że skoro ZUS wie o tym, że tak naprawdę jestem żywa, to przy moim PESEL-u powinna była znaleźć się jakaś adnotacja o tym, że należy mi się opieka medyczna. Niestety, mina rejestratorki na izbie przyjęć po tym, jak wstukała moje dane do komputera, aż nazbyt wyraźnie zakomunikowała nam, że nic z tego.

– Musimy jechać do prywatnego ortopedy – zadecydowała Basia. – Dobrze, że nie odesłałam tej taksówki.

Cóż, może wcale nie była aż taką optymistką, jak myślałam…

No fakt, troszkę narozrabiałam

Ale w prywatnej przychodni też napotkałyśmy problemy. Żeby lekarz mnie przyjął, najpierw musieli mnie zarejestrować. A nie da się zarejestrować do ortopedy, nawet prywatnego, nieżyjącej osoby…

– Mam tego dosyć! – wrzasnęłam, bo kolano bolało mnie coraz bardziej, do tego czułam się bezradna i ignorowana. – Niech pani mnie wpisze do lekarza! Natychmiast!!!

To ostatnie żądanie skierowałam do młodej rejestratorki w tym wypasionym prywatnym centrum medycznym. A kiedy dziewczyna zaczęła mi tłumaczyć, że mam się uspokoić, bo ona nic nie może zrobić, nie zdzierżyłam. Po prostu chwyciłam klawiaturę, na której pisała, podniosłam ją nad głowę i z całej siły przywaliłam nią w monitor na ladzie rejestracji. Klawiatura rozleciała się na kawałki.

Przez moment stałam nieruchomo zszokowana własnym czynem, a potem cofnęłam się gwałtownie. Uszkodzone kolano zabolało przenikliwie, więc odruchowo chwyciłam się brzegu monitora, żeby nie upaść. Sekundę później on też leżał rozbity u moich stóp i chyba nikt – nawet Basia – nie wierzył, że nie zdemolowałam go celowo w ataku szału…

Chwilę później rozpętało się istne piekło. Doskoczył do nas ochroniarz, potem następny. Basia walczyła jak lwica, rozdzielając razy torebką, a ja krzyczałam, że i tak nie mogą mi nic zrobić, bo ja już nie żyję. Jedynym szczęściem w tym całym szaleństwie było to, że z jakiegoś gabinetu wychylił się lekarz, spojrzał na moje spuchnięte kolano i kazał natychmiast mnie przyprowadzić do pracowni usg.

– Naruszona łąkotka, trzeba to będzie usztywnić – mruknął, badając mnie ultrasonografem.

– Przewiozę panią na wózku inwalidzkim do innego gabinetu, dobrze? Tylko, bardzo proszę, niech pani po drodze nie krzyczy.

Nie krzyczałam. Właściwie to miałam inne problemy. Okazało się, że firma ochroniarska zakontraktowana przez przychodnię zawiadomiła o moim akcie wandalizmu policję. Kiedy wyjechałam z gabinetu z nogą w gipsie, czekała już na mnie para funkcjonariuszy.

Halo! Ja żyję! Mam to na piśmie

– Świadkowie twierdzą, że zniszczyła pani mienie o znacznej wartości – odezwała się ciemnowłosa policjantka, wskazując dłonią leżące na ladzie resztki połamanej klawiatury i rozbity monitor z płaskim ekranem. – Musimy panią zatrzymać. Zawieziemy panią na komendę na przesłuchanie.

Co było robić. Basia przepchnęła mój wózek aż na parking, tam zostałam umieszczona w radiowozie. Dwie godziny później byłam wolna. Zobowiązałam się do pokrycia strat, a przychodnia zgodziła się nie wnosić przeciwko mnie oskarżenia. Śledztwo miało zostać umorzone.

– Raczej trudno sądzić się z trupem – skwitowała te informacje Basia. – Bo oni się zorientowali, że ty teoretycznie nie żyjesz, prawda?

– Oj tak – prychnęłam na wspomnienie miny młodego aspiranta, który dosłownie zbladł, wklepawszy dane z mojego dowodu do policyjnej bazy. – I wiesz co? Dostałam dokument z policji poświadczający, że dane z mojego dowodu są prawdziwe. Może ułatwi mi to życie do czasu, aż odzyskam tożsamość.

– Nie ma to jak zostać aresztowaną, żeby w końcu ktoś przyznał, że naprawdę żyjesz – roześmiała się Basia.

Jak zwykle trafnie to podsumowała!

Czytaj także:
„Jestem po trzech rozwodach i ma dwoje dzieci. Moje małżeństwa rozpadły się, bo za każdym razem popełniłem ten sam błąd”
„Zostawiłam Filipa dla głupiego romansu. Poniosła mnie namiętność. Odezwał się po latach, gdy miał już żonę”
„Odszedłem od żony, bo… zatęskniłem za życiem kawalera. To był największy błąd w moim życiu”

Redakcja poleca

REKLAMA