Siedziałam na samym brzeżku krzesła, żeby zajmować jak najmniej miejsca. Próbowałam udawać, że wcale mnie tu nie ma, że to nie ja siedzę naprzeciwko ołtarza, na miejscu przeznaczonym dla najbliższej rodziny, to nie ja wpatruję się w prostą, sosnową trumnę. Obok mnie stały puste krzesła.
Dużo, strasznie dużo pustych krzeseł
– Proszę je zabrać, nie będą potrzebne – próbowałam tłumaczyć kościelnemu, że bezsensownie zadał sobie tyle trudu, bo poza mną nie będzie nikogo z rodziny.
– Tak się należy. Każdy ma jakąś rodzinę – mruknął stary mężczyzna.
– Każdy? – nieświadomie podniosłam głos, ale przypomniało mi się, że jesteśmy w kościele, a tu nie wypada krzyczeć, więc wysyczałam szeptem: – Nie każdy ma rodzinę. Mama miała tylko mnie.
Popatrzył na mnie dziwnie.
– Taka pewna jesteś? – parsknął. – A co, może sroce spod ogona wypadłyście? Ech, głupoty gadasz. Nikt nie jest sam…
Myślałam, że po śmierci mamy zobojętniałam na wszystko, ale słowa kościelnego trafiły w czułe miejsce. W miejsce, które dopiero co odkryłam. Nieobecność jakiejkolwiek rodziny nie doskwierała mi nigdy wcześniej. No, może za wyjątkiem świąt, kiedy biały obrus z dwoma samotnymi nakryciami wydawał mi się czymś dziwnym, wręcz nienaturalnym.
Na co dzień nie odczuwałam braku żadnych krewnych. Nigdy ich nie miałam, więc nie wyobrażałam sobie nawet, jak to jest – mieć dużą rodzinę. Przecież ojca tak naprawdę też nigdy nie miałam, bo mama nie powiedziała mi o nim ani słowa. Nie dostałam po nim nawet nazwiska. W dzieciństwie próbowałam mamę podpytywać o babcię, o jakieś ciotki czy wujków, ale zawsze zbywała mnie stwierdzeniem, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, i w końcu przestałam.
Dopiero teraz, podczas jej choroby i potem, jak umarła, poczułam, że brakuje mi kogoś bliskiego. Kogokolwiek, kto by mi pomógł, wsparł jakoś albo przynajmniej pozwolił się wypłakać i wyżalić.
Byłam sama i pierwszy raz zaczęło mnie to boleć
Bolało jeszcze bardziej, kiedy usiadłam przy trumnie mamy w pustym kościele, otoczona krzesłami, na których nie było komu usiąść. Uciekłabym, gdybym mogła…
„Wybrałaś życie w pojedynkę, w grobie też spoczniesz sama, bo to jest grób tylko dla ciebie, jakby na wymiar samotności” – pomyślałam i nagle poczułam łzy spływające mi po policzkach.
Z niedowierzaniem starłam je ręką. Może to ze zmęczenia? Zacisnęłam dłonie w pięści i przycisnęłam je do oczu jak dziecko. Teraz łzy popłynęły strumieniem, jakbym rozerwała jakąś tamę.
Ja płaczę! Zdziwiłam się. Pierwszy raz od chwili, kiedy mama odeszła. Nareszcie… Byłam tak pochłonięta myślami o sobie i nieszczęściu, którego nie mam z kim dzielić, że nie zauważyłam księdza, który stanął przy trumnie. Głośno chrząknął, żeby zwrócić moją uwagę. Nieprzytomnie podniosłam głowę, popatrzyłam na niego i wstałam. Nagle usłyszałam szmer, jakbym nie była sama, jakby poza mną w kościele było wielu ludzi, którzy na znak dany przez kapłana podnieśli się ze swoich miejsc tak jak ja.
Pewnie jacyś znajomi mamy, przypomniało mi się, że kiedy załatwiałam formalności związane z organizacją ceremonii, pracownik biura pogrzebowego uparł się, żeby w lokalnej prasie opublikować nekrolog.
– Nie trzeba. Mama była samotniczką, nie sądzę, żeby ktoś chciał ją jakoś specjalnie żegnać – wyjaśniałam, ale on twierdził, że nekrolog jest wliczony w cenę, to zwyczaj.
Wzruszyłam ramionami i zgodziłam się. Najwyżej przyjdzie jakaś dawna koleżanka mamy. Co mi tam.
Zawsze lubiłam pogrzeby
Ich przewidywalność, powtarzalność rytualnych słów i gestów. Pogrążeni w żałobie ludzie nie muszą o niczym myśleć, nie muszą niczego pilnować, zachowują się tak, jak każe im obrządek znany od pokoleń, mogą się w nim schować, jak dziecko pod znajomą kołdrą. Tak myślałam sobie kiedyś, kiedy byłam tylko jednym z tłumu żałobników, niezwiązanym ze zmarłym żadnymi więzami krwi, tylko sympatią, znajomością albo poczuciem obowiązku. Tak samo myślałam i teraz.
Jak automat wstawałam, siadałam, klękałam i powtarzałam za kapłanem słowa modlitwy, znajdując ukojenie w znajomym porządku rzeczy. Coś mnie jednak niepokoiło. Zza moich pleców cały czas dobiegały szmery, stłumione kaszlnięcia, odchrząkiwania. Modlitwę powtarzało nie kilka głosów, jak mi się na początku wydawało tylko więcej. Kilkanaście, może kilkadziesiąt? Kto tam jest? Dyskretnie odwróciłam głowę i zobaczyłam tłum ludzi cisnących się w kościelnych ławkach i pod ścianami.
Na pogrzebie własnej matki poczułam się nagle nieswojo, jak intruz. Po co przyszli? Dlaczego ja ich nie znam? Co to za ludzie? Chciałam jeszcze raz odwrócić głowę i rozejrzeć się po świątyni, ale jakiś wewnętrzny głos powstrzymał mnie. Siedź na miejscu. To obcy. Przyszli na zwykłą mszę i przypadkiem trafili na pogrzebową. Albo przyszli za wcześnie i czekają, aż zacznie się kolejne nabożeństwo, przeznaczone dla nich.
„Zobaczysz, znów będziesz sama, kiedy ksiądz wyprowadzi trumnę”. Nabożeństwo, które miało mnie uspokoić, nagle stało się ceremonią, jakiej nie mogłam znieść. Chciałam, żeby skończyło się jak najszybciej. Nie mogłam się doczekać chwili, kiedy wyjdę z kościoła i zostawię za sobą tych obcych. Ale kiedy trumna została wyprowadzona, oni poszli za mną. W pewnej odległości, zwartą grupą, wędrowali za konduktem, jakby też uczestniczyli w pożegnaniu mojej mamy.
Kim jesteście?
Coś we mnie krzyczało, ale nie znalazłam w sobie odwagi, żeby odwrócić się i zapytać. Na starym cmentarzyku przy naszym kościele było bardzo mało wolnych miejsc. Udało mi się uprosić proboszcza, żeby znalazł miejsce dla mamy gdzieś na uboczu, i teraz, żeby tam dojść, musieliśmy przejść przez cały cmentarz. Kiedy dotarliśmy na miejsce, obcy stanęli obok. Wreszcie mogłam im się przyjrzeć. Byli w różnym wieku, starzy, młodzi, kilkoro dzieci. Wszyscy ubrani na czarno, wszyscy z wieńcami i wiązankami. Kilka osób płakało. Zaczęłam uważniej przyglądać się twarzom zebranych, żeby wybrać osobę, do której podejdę. Nagle…
Poczułam, że nogi uginają się pode mną. Chciałam się czegoś uchwycić, żeby nie upaść, ale nie miałam czego, bo przecież nikogo przy mnie nie było. Macałam obok siebie, aż wreszcie złapałam się ogrodzenia otaczającego jakiś wielki, rodzinny grobowiec. Z całej siły zacisnęłam na nim palce. Nie mogłam oderwać spojrzenia od kobiety, która stała z boku grupy obcych. Nie zauważyłam jej od razu, bo zasłaniał ją mężczyzna stojący obok, ale teraz trochę się odsunął i… Kobieta wyglądała jak moja mama. Tak samo wysoka, tak samo wyprostowana, z długimi włosami upiętymi w staromodny kok. Nawet włosy ma podobne, chociaż farbuje je na trochę inny odcień brązu, pomyślałam.
„Może to jakaś krewna, o której nigdy nie słyszałam? Ale kim są pozostali?”. Przesuwałam wzrok od twarzy do twarzy i niemal w każdej widziałam jakieś podobieństwo to twarzy mamy albo do mojej własnej. Czułam się jeszcze gorzej niż w kościele.
To moja rodzina, domyśliłam się. A raczej rodzina mamy, o której ona nie chciała mi powiedzieć. Musiała mieć jakiś powód. Pewnie kiedyś coś się stało, a ona zerwała z nimi wszystkie kontakty. Może uciekła od nich? Jeśli tak, to czemu przyszli na pogrzeb? Gdyby chcieli się z nią pojednać, odwiedziliby ją w szpitalu. Przyszli teraz, kiedy na wszystko jest już za późno…
Grabarze zasypali mogiłę
Zaczęli układać kwiaty na świeżej ziemi. Odetchnęłam głęboko. Wreszcie wiedziałam, co powinnam zrobić. O nic nie zapytam. Po prostu odejdę. Mama zabrała do grobu jakąś rodzinną tajemnicę i ja tę tajemnicę tutaj zostawię, przy jej grobie. Uszanuję wolę matki. Poprawiłam wstążkę na wiązance z czerwonych róż, musnęłam palcami tabliczkę z naszym nazwiskiem.
– Jeszcze tu wrócę, mamusiu. Wrócę, jak znów będziemy same – szepnęłam i odwróciłam się na pięcie.
Kobieta, która wyglądała jak sobowtór mojej mamy zastąpiła mi drogę.
– Witaj, Aniu – powiedziała. – Jestem twoją ciotką. A to jest twoja babcia. Twoja mama poróżniła się z rodziną, ale chyba przyszedł czas, żebyś do nas wróciła… – delikatnie złapała mnie za łokieć, żeby poprowadzić w stronę starszej pani, podtrzymywanej przez dwóch mężczyzn.
Wyszarpnęłam rękę z jej uścisku.
– Nie znam pani. Nie wiem, kim pani jest. Nie sądzę, żeby moja mama chciała, żebyśmy się kiedykolwiek poznały – warknęłam.
Pobiegłam prosto do naszego mieszkania. Odszukałam pudełko ze zdjęciami. Rozsypałam je. Na żadnym nie było nikogo z ludzi, których widziałam na cmentarzu. Nic mnie z nimi nie łączy, tylko rodzinne podobieństwo i może nazwisko. Nie chcę ich znać, nie chcę niczego o nich wiedzieć! Tak przekonywałam sama siebie, że dobrze zrobiłam, uciekając z cmentarza. Ale… Teraz wiem, że są. Że nie jestem sama. Może kiedyś odważę się poznać tajemnicę mamy? Może odważę się ich odszukać?
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”