Tak, wreszcie mogę to uczciwie przyznać: on jest mężczyzną mojego życia. To za nim tęskniłam przez te lata, o nim marzyłam w bezsenne noce. Wypatrzyłam go w tłumie od razu. Wszyscy się przez te lata trochę zdeptaliśmy, jednak Andrzejowi i tak pozostało jeszcze dobre metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Odrobinę popsuła mu się za to linia – koszulka polo, na którą zarzucił marynarkę, opinała wyraźnie odstający brzuch. Ostatni raz temu widziałam go przed ponad dziesięciu laty i wtedy jeszcze wypukłość ta zarysowywała się mniej wyraziście.
Ale nadal był przystojny...
– Kopę lat – powiedział, a ja od razu poznałam, że jest stremowany jeszcze bardziej ode mnie.
– Nie kopa, prawie dekada – odpowiedziałam. – Ostatni raz widzieliśmy się na pogrzebie twojej mamy.
– No tak. W takim razie teraz spotykamy się w znacznie przyjemniejszych okolicznościach – stwierdził.
Miał rację. Staliśmy przy stoliku w restauracji, w której jeden z naszych kolegów z liceum zorganizował spotkanie klasowe. Rzecz na tyle niezwykła, że wszyscy byliśmy tuż przed sześćdziesiątką. Zjazd klasy po ponad trzydziestu latach. Zjawiła się połowa klasy, ale mnie tego wieczoru zależało na spotkaniu tylko z nim, z Andrzejem. Poszłam tam pchana sentymentem, bo Andrzej był moją pierwszą miłością.
No dobra, był moim pierwszym mężem, jeśli już mam być precyzyjna! Poznaliśmy się w pierwszej klasie liceum, a od drugiej ze sobą chodziliśmy – z przerwami, bo nasz związek był naprawdę trudny. Rozstawaliśmy się i schodziliśmy z byle powodu, a źródłem większości nieporozumień był nasz temperament. Darliśmy koty o wszystko, co choć trochę nas różniło, w czym choć odrobinę się nie zgadzaliśmy.
Byliśmy jak ogień i… ogień
Nie przeszkodziło nam to jednak w tym, żeby po maturze wziąć ślub. Oświadczyny Andrzeja były takie jak nasz związek, czyli pełne sprzecznych emocji. Poprosił mnie o rękę po kolejnej kłótni. Poszło o kolegę, który zaprosił mnie na kawę. Wiedziałam, że ten chłopak ma do mnie słabość, mnie też się on podobał, ale oczywiście udawałam przed Andrzejem, że to tylko niewinne, koleżeńskie spotkanie.
Chciałam wzbudzić w nim zazdrość – oboje tak się często drażniliśmy. Gdy wróciłam do domu z tej kawy, Andrzej czekał już na mnie przed bramą. Wyciągnął z kieszeni tani pierścionek i powiedział, że już nigdy więcej mi się nie oświadczy – że albo teraz, albo nigdy.
Minę miał srogą, a głos naburmuszony, ale i tak się zgodziłam. Pół roku później staliśmy przed ołtarzem. Oboje odrobinę zaskoczeni tym, że mamy być razem na zawsze. Nasze małżeństwo było jeszcze bardziej szalone. Kochaliśmy się jak wariaci, a kłóciliśmy z jeszcze większą pasją. Do sprzeczek wiodła już nie tyko zazdrość, ale też walka o niezależność – ciągle zdawało mi się, że Andrzej chce zrobić ze mnie kurę domową, z kolei on był przekonany, że ja mam zamiar przerobić go na pantoflarza.
Dla zasady więc darliśmy koty o sprzątanie, gotowanie, pranie, ścielenie łóżek, robienie zakupów czy prasowanie. Kiedy więc przeleciałam mu żelazkiem kilka koszul, natychmiast szukałam czegoś, co on mógłby zrobić dla mnie w zamian. Na przykład żądałam, żeby przygotował kolację albo pozmywał. Lubiłam sobie też przy tym prasowaniu skrytykować teściową:
– Nie nauczyła mamusia synusia nic robić w domu. Myślała, że znajdzie sobie głupią! – mruczałam na przykład.
Te komentarze doprowadzały Andrzeja do ostateczności. Do dziś pamiętam, jak wyrywał mi niedoprasowane koszule, wrzucał je pomięte do szafy i gniewał się już do końca dnia. Kłóciliśmy się też o sprzątanie. Nie miałam przecież zamiaru zbierać z podłogi jego zużytych skarpet. Jeśli już się po nie schylałam, to tylko po to, żeby wyrzucić je do kosza na śmieci! Andrzej odwdzięczał mi się, gdy przychodził weekend i decydowaliśmy, czy spędzić go razem. Jak tylko mógł, wyrywał się z kolegami. I to wcale nie dlatego, że taką miał ochotę wyskoczyć z nimi na miasto. O, nie! Chodziło przede wszystkim o to, żeby zaznaczyć swoją niezależność.
„Nie będziesz mi rozkazywała” – to było zdanie, które wypowiadał w domu najczęściej. Jakby się bał, że razem z tymi skarpetami powyrzucam mu wszystkie spodnie i zmuszę do chodzenia w spódnicach!
Do tego dochodziła sprawa pieniędzy
Nie narzekaliśmy na ich brak, lecz mieliśmy do tej kwestii zupełnie różne podejście. Dla mnie sensownym wydatkiem było kupno nowych ciuchów, kosmetyków czy wyposażenia mieszkania, a on uznawał, że to są wydatki, na których można zaoszczędzić. To, co odłożone, chciał albo zachować na czarną godzinę, albo wywalić na kupno kolejnego grata do remontu. Tak właśnie – Andrzej restaurował stare samochody, co też doprowadzało mnie do szału.
W ten oto sposób oboje psuliśmy sobie nerwy przez trzy lata małżeństwa. Tak długo trzymały nas ze sobą miłość i namiętność, jednak po tym czasie zwyciężyła szara rzeczywistość. Postanowiliśmy się rozstać. Skończyło się dość spektakularnie, bo kłótnią o majątek, bezsensowną zdradą z mojej strony i kilkoma scenami na sali sądowej. Dramat, upokorzenie, w konsekwencji smutek…
To był finał naszej młodzieńczej przygody. Na szczęście nie mieliśmy dzieci, więc mogliśmy się rozejść bez konsekwencji. Każde poszło w swoją stronę. Oczywiście, co jakiś czas dowiadywałam się, co tam u Andrzeja słychać przez wspólnych znajomych. Wiedziałam więc, że nigdy się już nie ożenił. Założył firmę i zarobił na handlu starymi samochodami spore pieniądze.
Dochodziły mnie także słuchy o jego podbojach. Podrywał wiele dziewcząt i spotykał się z nimi przez miesiąc, dwa, trzy – czasem coś około roku. Najdłuższy i najpoważniejszy jego związek trwał dwa lata. Kiedyś spotkałam go z taką jedną poderwaną na chwilę. Przedstawił mnie jako swoją byłą żonę, a kobieta zaczęła paplać o tym, że jej rodzice też się niedawno rozwiedli i ona bardzo to przeżywa.
Matko przenajświętsza! Andrzej bardzo się wtedy zawstydził i szybko ulotnił, prowadząc wyfiokowaną lalunię pod rękę.
Ja natomiast wiodłam zupełnie inne życie
Spotkałam na swojej drodze mężczyznę, który był spokojniejszy od Andrzeja i miał też dużo mniej wybujałe ego. Wyszłam za niego w poszukiwaniu stabilizacji, przekonana, że namiętność to sprawa drugorzędna. No i owszem, doczekałam się w tym związku dzieci, dużego domu, równowagi i ciepła, lecz i tak zawsze tęskniłam za dreszczykiem, który czułam przy Andrzeju.
Straszliwie tęskniłam za tym elektryzującym uczuciem, gdy między dwojgiem ludzi pojawia się erotyczne napięcie. Mój drugi mąż nie potrafił nigdy go we mnie wzbudzić. Choć starałam się, jak mogłam, kolejne moje małżeństwo skończyło się rozwodem. A może rozpadło się właśnie dlatego, że on wyczuł moje niezadowolenie…?
Sama nie wiem. W każdym razie, gdy dzieci wyrosły i wyprowadziły się z domu, okazało się, że nie za bardzo wiemy, co mamy ze sobą robić. No i tym razem – żeby było zabawnie – to on zdradził mnie.
– Przepraszam cię, Ewa, ale ja przy tobie zawsze czułem się stłamszony – powiedział, gdy zapytałam, dlaczego to zrobił. – Z nią jest jakoś tak swobodniej. Ciebie musiałem ciągle gonić, a z nią idziemy tym samym krokiem.
Taką oto niewyszukaną metaforą pożegnał się ze mną mój drugi mąż.
W tej restauracji, na zlocie klasy, stałam więc przed Andrzejem jako rozwódka. Patrzyłam na niego i zastanawiałam, czy coś się między nami wydarzy. Wiedziałam, że on nikogo akurat teraz nie ma, więc owszem, chodziły mi po głowie zdrożne myśli. Właśnie dlatego byłam tak podekscytowana tym spotkaniem.
– Jak firma? – rozmowa błądziła wokół bezpiecznych tematów.
– Dobrze. Ale zastanawiam się, czy by jej nie sprzedać…
– Dlaczego?
– Bo nie mam komu jej zostawić – uśmiechnął się smutno.
To było 3 lata temu…
– Trzeba było zrobić ze dwóch synów. Ja mam – zażartowałam, ale on się wcale nie uśmiechnął.
– Nie było z kim…
– Nie wierzę! Przez tyle lat nie znalazłeś tej jedynej?
– Jakoś nie… Ale też nie szukałem – przyznał, uciekając wzrokiem w bok.
– A teraz już za późno?
– Na dzieci tak.
– A na co nie jest?
– Na spotkania po latach – mówił o nas, poznałam to po jego uśmiechu.
– No i co z takich spotkań wynika?
– To zależy, na co się umówimy – spojrzał mi w oczy i natychmiast przypomniałam sobie, za czym tęskniłam przez te wszystkie lata.
Za tym dreszczem, który powodowała jego pewność siebie. Jego naturalny, nieco chłodny urok.
– Jestem już za stara, żeby udawać, że cię nie rozumiem…
– W takim razie nie traćmy czasu i wymknijmy się stąd od razu.
– A dokąd pójdziemy?
– Niedaleko – Andrzej wyciągnął z kieszeni klucz do pokoju w hotelu na pierwszym piętrze. W hotelu, w którego restauracji właśnie byliśmy.
– Jaki pewny siebie! – uśmiechnęłam się.
– Tylko przy tobie, Ewuniu – odwzajemnił uśmiech.
Szkoda czasu na podchody
Poszedł przodem, a ja krok w krok za nim. Gdy tam szliśmy, myślałam o tym, że i on musiał wypytywać o mnie znajomych. Wiedział, że się rozwiodłam, i czuł, że może nam się coś przydarzyć. Zrobiło mi się najpierw miło, a potem gorąco. No, a potem się stało... Było tak, jak sobie wyobrażałam, że będzie. Przeżyłam wspaniałą noc. Kochaliśmy się, rozmawialiśmy, a potem ucięliśmy sobie razem drzemkę. Wyszliśmy z pokoju dopiero rano, upewniwszy się wcześniej, że wszyscy nasi znajomi już sobie poszli.
Pamiętam, że pobudka była nieco krępująca, ale nie powstrzymała nas przed umówieniem się na randkę. Dopiero po wyjściu z pokoju hotelowego zaczęłam się martwić, co będzie dalej, co wyniknie z naszej nocnej przygody. Przecież już raz nam się nie udało. Wszystko skończyło się katastrofą. Ale szybko porzuciłam zmartwienia, bo doszłam do wniosku, że nie mam nic do stracenia. Jestem przecież w tym wieku, że mogę się już po prostu dobrze bawić. Tak też do naszej odnowionej znajomości podeszłam – na luzie i bez większych oczekiwań. Ba!
Uznałam, że z tej beztroski uczynię zasadę i nie zgodzę się na żadne deklaracje i zobowiązania. No i chyba dzięki temu tak nam dobrze szło. Przez najbliższe dni widywaliśmy się z Andrzejem prawie codziennie. Jeśli nie mieliśmy umówionej randki, to mnóstwo czasu spędzaliśmy przy telefonie. Dzwoniliśmy do siebie, pisaliśmy szczeniackie SMS-y, a nawet wysyłaliśmy sobie zdjęcia. Było w tym związku coś bardzo świeżego, ożywczego, a nawet niewinnego. Niczego od siebie nie oczekiwaliśmy, nie mieliśmy do siebie żadnych pretensji, żadnych wymagań. Cieszyliśmy się tym, co jest. Oboje też bardzo się zmieniliśmy. Życie nauczyło nas pokory i szacunku. No i wlało też trochę oleju do głów.
Lepiej rozumieliśmy swoje potrzeby i żadne z nas nie miało ochoty na zazdrość czy walkę o pozycję w związku. Żadne nie chciało zdominować drugiego czy narzucić mu swojej woli. To była zupełnie inna jakość niż za młodu. W końcu poczuliśmy się ze sobą tak pewnie, że postanowiliśmy razem bywać u znajomych. No i właśnie wtedy zaczęły się pytania: „Do czego to zmierza?”. Wszyscy byli bardzo tego ciekawi, a ja wcale! Nasz związek do niczego nie zmierzał i to było w nim najwspanialsze. Miałam nadzieję, że Andrzej też tak myśli, ale się myliłam.
– Znowu mnie dzisiaj o to pytali – powiedział któregoś dnia, gdy wracaliśmy od znajomych jego samochodem
. – O co?
– No, czy będziemy dalej razem, co teraz. Kiedy zamieszkamy ze sobą. Czy o tym rozmawiamy, wiesz…
– Mówiłeś, że nie. Że to temat, którego staramy się nie poruszać.
– Powiedziałem, że ty się starasz, żeby o tym nie rozmawiać.
– A ty masz taką potrzebę?
– Ochotę – popatrzył na mnie, żeby sprawdzić, czy nie zaczynam się denerwować. – Zastanawiam się czasem, czy będziemy dalej razem… No wiesz… Czy pójdziemy dalej?
– A po co?
– No jak to? Bo takie jest życie. Idziesz do przodu – Andrzej uśmiechnął się, żeby nadać rozmowie swobodniejszy ton, ale to były tylko pozory.
Właśnie wtedy postanowiłam postawić sprawę bardzo jasno.
Niczego nie ukrywać, nie udawać
Ciężko westchnęłam, a potem powiedziałam mu, jakie są moje refleksje na temat naszego związku. Że według mnie to właśnie niezobowiązujący charakter tej relacji jest kluczem do sukcesu. Że zobowiązania mogłyby nas cofnąć do przeszłości.
– Ale przecież oboje jesteśmy już innymi ludźmi. Nie widzisz tego? – zapytał, gdy już się wygadałam.
– A może tylko okoliczności są inne. Wciąż jesteśmy tacy sami, tylko nie było sytuacji, które by to uwidoczniły.
– To czas je sprowokować!
– Po co?
– Bo ja chcę kogoś mieć. Czuję, że całe życie na ciebie czekałem… Nie kochasz mnie…?
– Kocham. I na tym bym się skupiła.
– To wystarczy, żeby być razem!
– Ostatnio nie wystarczyło…
Mogłabym cytować tę rozmowę godzinami, bo tak nam się rozwinęła. Zajęła sporą część dnia i ciągnęła jeszcze przez kilka następnych. Ale długo nic z niej nie wynikało. No poza wyznaniem Andrzeja, że on byłby nawet gotów jeszcze raz się ze mną ożenić. Potraktowałam tę propozycję z dużym rozbawieniem, co już go nawet trochę wkurzyło. Ale się opanował. W ogóle w czasie tych naszych dyskusji Andrzej wykazywał ogromną cierpliwość.
– To się nie uda! – upierałam się podczas kolejnej rozmowy na temat wspólnego życia. – Znów będziemy się o wszystko kłócić!
– Nie będziemy. Przecież nawet teraz się nie kłócimy, tylko rozmawiamy. A przecież dyskutujemy o sprawach fundamentalnych. Dlaczego więc mielibyśmy się kłócić o takie drobiazgi jak spuszczona deska toaletowa czy rozrzucone skarpety?
– Bo wtedy…
– Wtedy byliśmy skłóceni nawet na oświadczynach. A teraz oświadczam ci się na spokojnie… – zażartował.
– Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki! – wykrzyczałam w końcu, bo mnie tym swoim uporem naprawdę zdenerwował.
– Oczywiście, że tak.
– Co?
– Nie wchodzi się do tej samej rzeki. Masz rację, tylko nie rozumiesz tych słów. Większość ludzi tego powiedzenia nie rozumie. A to są słowa filozofa, który chciał powiedzieć, że wszystko się zmienia. Że wszyscy się zmieniamy i nic nie przebiega dwa razy w ten sam sposób. Jasne? Ten grecki mędrzec chciał ci w ten sposób wyjaśnić, że tym razem będzie inaczej. Że po prostu nie może być tak samo…
– Będzie gorzej!
– Sama w to nie wierzysz, Ewcia.
Sprawdziłam sobie ten wywód Andrzeja i muszę przyznać, że miał rację. Nie powiem, żeby mnie to przekonało – musiałabym być wariatką, żeby na podstawie słów jakiegoś starożytnego mądrali urządzać sobie życie.
Przekonał mnie za to Andrzej
Tym, że przez dobry miesiąc namawiał mnie na zamieszkanie u niego. Uznałam, że skoro on się tak bardzo zmienił, to damy radę. Trzydzieści lat temu dostałam ultimatum – albo teraz, albo nigdy. Dziś Andrzej był na tyle dojrzały i cierpliwy, żeby dać mi czas. Żeby czekać na moją decyzję, ile będzie trzeba.
Wprowadziłam się do niego cztery miesiące temu i jest nam ze sobą bardzo dobrze. Trochę trwało, zanim oboje przyzwyczailiśmy się do swoich nawyków, ale już mamy to poukładane. Nie kłócimy się, nie przepychamy, nie udowadniamy niczego. Jest nam ze sobą tak dobrze, że czasem bierze mnie smutek na myśl o zmarnowanym czasie. Mogliśmy być ze sobą tyle lat, tak długo cieszyć się sobą…
Tyle straciliśmy przez czystą głupotę, przez młodzieńczą przekorę! Nie koncentruję jednak na tym myśli, bo byłaby to strata czasu. Zachowuję energię na skuteczne zniechęcanie Andrzeja do pomysłu powtórnego małżeństwa, bo ten stary głupek naprawdę się napalił. Ale spokojnie – nie jestem aż tak szalona jak on. Nie mam zamiaru się wygłupiać i tuż przed sześćdziesiątką wychodzić za mąż. Dlatego postanowiłam, że na wspólnym mieszkaniu sprawa się zakończy. Chociaż Andrzej twierdzi, że jeszcze zmienię zdanie. Chyba będę musiała mu w końcu pokazać, że tak całkiem charakteru nie straciłam.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”