„Przez 30 lat samotnie odwiedzałam grób syna, aż w końcu ktoś inny zapalił znicz. A na grobie znalazłam tajemniczy list”

kobieta na cmentarzu fot. Adobe Stock, Daisy Daisy
„Czy mi wybaczysz, że wyrzekłem się naszego dziecka? Wiem, że tego nie da się wytłumaczyć, ale byłem młody i głupi. Nie poradziłem sobie z presją. Wydawało mi się, że to Bartek zniszczył naszą miłość. Ale to ja ją zniszczyłem. Czy możemy porozmawiać? – do listu był dołączony numer telefonu”.
/ 28.10.2023 20:30
kobieta na cmentarzu fot. Adobe Stock, Daisy Daisy

Jeszcze tydzień temu byłam na cmentarzu, żeby posprzątać grób Bartka. Zmiotłam z pomnika liście, wyszorowałam płytę, wyrwałam chwasty rosnące w szczelinach płytek tworzących alejkę prowadzącą obok mogiły. Wymieniłam kwiaty w wazonie i zapaliłam duży znicz. Czerwony. Zawsze zapalam lampki w tym kolorze, bo mój syn go uwielbiał. 

Teraz ze zdziwienia przetarłam oczy. Na płycie pomnika, tuż obok tablicy z wypisem i zdjęciem, zobaczyłam coś, co wywołało prawdziwy szok. Obok mojego czerwonego znicza płonął drugi. Duży, w kształcie serca z białego szkła, ozdobiony czerwoną różą.

Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że od 30 lat tylko ja odwiedzałam grób. Moi rodzice już dawno nie żyli, a siostra, która kiedyś przychodziła czasami ze mną na cmentarz, jest po wylewie i mieszka u córki w G. 

Między kwiatami był list

Kto mógł zapalić światełko na pomniku mojego dziecka? Przecież oprócz mnie nie ma już nikogo, kto by o nim pamiętał. I właśnie wtedy zobaczyłam coś białego wsuniętego do dużego wazonu, pomiędzy kwiaty, które tak starannie ułożyłam w zeszłą sobotę. Powoli sięgnęłam po kopertę włożoną w koszulkę do segregatora. Najwyraźniej ktoś dopilnował, żeby deszcz nie zniszczył słów, które chciał przekazać.

Na kopercie było napisane tylko jedno słowo: Halina. List był zaadresowany do mnie. Drżącą ręką otworzyłam kopertę i zaczęłam czytać słowa układające się w równe linijki. Wszędzie poznałabym staranny, wręcz kaligraficzny, charakter pisma byłego męża.
Opadłam na pobliską ławkę, zwracając uwagę kobiety przechodzącej pobliską alejką.

– Jest pani słabo? Potrzebuje pani pomocy? Zadzwonić po pogotowie? – zaczęła dopytywać gorączkowo i sięgać do torebki po telefon.

Nie, nic mi nie jest. Tak tylko się zamyśliłam – uśmiechnęłam się do niej z przymusem, a ona chyba momentalnie zrozumiała, że teraz chcę być sama, bo jedynie kiwnęła głową i poszła w swoją stronę.

Wróciły wszystkie wspomnienia

Pozostałam ze swoimi myślami. Cofnęłam się prawie 40 lat wstecz. Byłam wtedy młodą mężatką. Zakochaną, szczęśliwą i wierzącą, że świat stoi przede mną otworem. Jana znałam praktycznie od dziecka. Mieszkał w tej samej miejscowości co ja. Chodziliśmy do jednej szkoły podstawowej, tyle że on 3 lata wyżej. Ta różnica wieku teraz wydaje się naprawdę minimalna. Ale poważny uczeń czwartej klasy raczej nie zwraca uwagi na siedmiolatkę z warkoczykami. Pamiętam, że Jasiek i jego koledzy często przychodzili do mojego brata. Najczęściej śmiali się ze mnie i mojej przyjaciółki Karoliny, ciągnąc nas za włosy.

Wszystko zmieniło się, gdy Jan skończył zawodówkę i zaczął pracę w miejscowej mleczarni, a ja chodziłam do technikum w pobliskim mieście. Często dojeżdżaliśmy tym samym autobusem i zbliżyliśmy się do siebie podczas wspólnego czekania na przystanku. Kiedy Janek poprosił mnie o chodzenie, jak to się wtedy mówiło, byłam najszczęśliwszą dziewczyną w okolicy. Nawet moi rodzice szybko go polubili.

– Ty się go trzymaj. To porządny chłopak. Pracowity, odpowiedzialny i z dobrej rodziny. Z nim nie zginiesz – powtarzał tata.

– Tak i do tego sąsiad. Doskonale znamy jego rodziców, dziadków. To zawsze pewniejsze niż jakiś kawaler nie wiadomo skąd – dodawała mama, która nie przepadała za zmianami i uparcie trzymała się utartych schematów.

Po kilku latach spotykania się, Jasiek poprosił mnie o rękę, a ja rzuciłam mu się na szyję, szepcząc tak.

– Teraz już nikt nas nie rozłączy. Będziemy mieć całą gromadkę dzieci i stworzymy prawdziwą rodzinę – marzyłam, a mój narzeczony z uśmiechem przytakiwał.

Długo staraliśmy się o dziecko

Po ślubie i weselu zamieszkaliśmy z rodzicami męża i zaczęliśmy starania o dziecko. Niestety, los bywa przewrotny i długo nie udawało się nam powiększyć rodziny. W tym czasie Jasiek przeniósł się do innej firmy, ja dostałam pracę w zakładzie krawieckim. Dostaliśmy przydział na mieszkanie spółdzielcze w pobliskim miasteczku i zaczęliśmy budować tam swoje szczęście.

Upragnioną nowinę usłyszałam dopiero po kilku latach małżeństwa.

– Gratuluję, będzie pani mamą – starszy lekarz uśmiechał się do mnie z dobrotliwą miną niczym opiekuńczy ojciec lub nawet dziadek.

– Czy z ciążą jest wszystko w porządku? – nie wiem, dlaczego akurat to pytanie jako pierwsze przyszło mi do głowy i wypowiedziałam je niemal bezwiednie.

– Na tę chwilę nic nie mogę powiedzieć na 100%, bo potrzebne są badania. Ale nie widzę nic podejrzanego. Zwłaszcza, że pani jest młoda, silna – jego słowa uspokoiły nagłe wahanie, które pojawiło się w moim sercu.

Mąż oszalał z radości, gdy usłyszał, że zostanie ojcem. Przez całą ciążę niemal nosił mnie na rękach. Wymógł, żebym zrezygnowała z pracy w zakładzie.

– Po co masz przemęczać się przy maszynie do szycia? Ja zarabiam wystarczająco dobrze, żeby utrzymać całą naszą trójkę. Ty musisz jedynie dbać o siebie – mówił.

W końcu uległam jego presji i odeszłam z pracy, którą bardzo lubiłam. Bartek urodził się duży i silny. Ważył ponad 3 kg, miał niebieskie oczy mojego męża i uśmiech, który stopił serca całej rodziny.

Nasz synek był poważnie chory

Szybko okazało się jednak, że coś jest nie tak. Syn nie rozwijał się jak jego rówieśnicy. Długo nie siadał, nie był w stanie przewrócić się na bok i zmienić pozycji. Kolejne wizyty u specjalistów dały zatrważającą diagnozę. Dziecięce porażenie mózgowe.

– Ale czy mój synek będzie kiedyś samodzielny? – pytałam.

– Niestety nie. Ale prawidłowa rehabilitacja często sprawia, że ludzie z porażeniem mózgowym dożywają dorosłości i żyją przy wsparciu rodziny. Okazało się jednak, że przypadek Bartka był ciężki. Kolejne wizyty u specjalistów nie dawały dużych nadziei, a moje dziecko wydawało się kompletnie nieporadne. Nie siadało, nie pełzało, nie raczkowało, nie zaczynało chodzić.

Mąż nie wspierał mnie 

W tym czasie bardzo potrzebowałam wsparcia męża. Jego zapewnienia, że wszystko będzie dobrze i razem sobie poradzimy. Janek nie wytrzymał presji. Najpierw uciekł w pracę i przestał się nami interesować. Po powrocie z firmy zjadał obiad i siadał w fotelu z gazetą lub przed telewizorem. Do pokoju Bartka w ogóle przestał wchodzić.

Cała opieka nad chorym dzieckiem była na mojej głowie. To ja woziłam syna do lekarzy i na rehabilitację, wyszukiwałam kolejnych specjalistów, umawiałam konsultacje, które niewiele dawały.

Jan coraz częściej zaczął wychodzić z domu. Wracał późnym wieczorem, nasiąknięty dymem papierosowym, a ja wyraźnie wyczuwałam od niego zapach alkoholu.

– Dlaczego to robisz? Dlaczego nie chcesz przyjąć do wiadomości, że masz syna, który wymaga opieki? – krzyczałam na niego w chwilach słabości, a on najczęściej nic nie odpowiadał.

Odszedł i zapomniał o dziecku

Aż pewnego razu spakował się i oświadczył, że się wyprowadza.

– Nie mogę już wytrzymać tej sytuacji. Kocham cię, ale nie tak wyobrażałem sobie naszą przyszłość. Najlepiej oddaj Bartka do jakiegoś zakładu, bo przy nim i ty się zamęczysz. Jesteś młoda. Naprawdę chcesz takiego życia? Polegającego na opiekowaniu się roślinką, która nawet nie rozumie, co do niej mówisz – okrutne słowa męża sprawiły, że wpadłam w prawdziwy szał.

– Nie chcę cię już nigdy znać. Poradzimy sobie bez ciebie. Sami. Bartek nie ma już ojca – krzyczałam ,zatrzaskując za nim drzwi i przekręcając klucz w zamku.

Dotrzymałam słowa. Wywalczyłam alimenty, zdobyłam zasiłki opiekuńcze i zlecenia na szycie w domu, aby dorabiać do naszego skromnego budżetu. Na szczęście, siostra i jej mąż starali się mnie odciążyć. Na nich zawsze mogłam liczyć i chyba tylko dzięki nim się nie poddałam. Janek przestał dla mnie całkowicie istnieć.

Znalazłam fundację, która wspierała takie osoby jak mój syn. Bartek jeździł na prowadzone przez nich zajęcia, miał opłaconą dodatkową rehabilitację. To pozwoliło mi zyskać nieco czasu dla siebie.
I tak mijał rok za rokiem. Ciągła walka wysysała ze mnie siły, ale każdy uśmiech mojego dziecka mi to wynagradzał. Zwłaszcza, że starania się opłaciły, bo Bartek zaczął robić postępy.

– Jesteś moim kochanym syneczkiem. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła – często mu szeptałam.

Zdarzył się tragiczny wypadek

Aż pewnego dnia zdarzył się ten straszny wypadek. W samochód, który dowoził mojego syna na zajęcia, uderzyła rozpędzona ciężarówka. Wszyscy pasażerowie niewielkiego busa przystosowanego do potrzeb osób niepełnosprawnych zginęli

Pogrzeb zorganizowała siostra i szwagier. Z tego dnia praktycznie nic nie pamiętam. Gdyby nie silne leki uspokajające, pewnie w ogóle nie dałabym rady wysiedzieć na mszy w kościele i stać na cmentarzu przed świeżym grobem mojego ukochanego Bartka. Dopiero długo później dowiedziałam się, że rodzina zawiadomiła o pogrzebie Jana, ale on nie przyjechał na pogrzeb.

W tym momencie skończył się cały mój świat. Wpadłam w głęboką depresję. Siostra siłą zaciągnęła mnie do psychiatry, który przepisał leki i próbował wysłać na terapię.

– Musi pani walczyć. Dla siebie – powtarzał.

– Ale po co? Moje szczęście odeszło. Mój ukochany syneczek zginął. Nigdy go już nie zobaczę. Wraz z nim także i dla mnie przestało świecić słońce – powtarzałam.

W końcu jednak poszłam na terapię, a psycholog okazał się bardzo mądrym człowiekiem, który pomógł mi poradzić sobie z traumą. Swojej dawnej beztroski nie odzyskałam. Pociechą było dla mnie odwiedzanie grobu mojego dziecka. Dbałam o pomnik tak jak o syna, z całym zaangażowaniem. Przez 30 lat na cmentarzu byłam niemal co tydzień. Zawsze zmieniałam kwiaty na świeże i zapalałam czerwony znicz.

Nie wiem, czy mu wybaczę

Przez cały ten czas, Jan w ogóle się ze mną nie kontaktował. Ponoć wyjechał do W. Ożenił się, miał dwójkę dzieci, a teraz jest już dziadkiem. Nigdy jednak nie widziałam śladu jego obecności na pomniku naszego syna. Aż do dzisiaj. Cała drżałam, czytając list.

„Czy mi wybaczysz, że wyrzekłem się naszego dziecka? Wiem, że tego nie da się wytłumaczyć, ale byłem młody i głupi. Nie poradziłem sobie z presją. Wydawało mi się, że to Bartek zniszczył naszą miłość. Ale to ja ją zniszczyłem. Czy możemy porozmawiać?” – do listu był dołączony numer telefonu.

Chciałam potargać kartkę na tysiąc drobnych kawałeczków i wyrzucić do kosza. Coś jednak mnie powstrzymało. Nagle zawiał wiatr i jedna z czerwonych róż wypadła z wazonu, upadając na znicz. A może to był znak od Bartka?

Złożyłam list i wsunęłam go do kieszeni płaszcza. Mam już ponad 70 lat. Być może zostało mi niewiele lat życia. Czy chcę je spędzić, pielęgnując w sercu nienawiść do Jana? W tym wieku na pewne, nawet bardzo bolesne sprawy, patrzy się już całkiem inaczej.

Czytaj także: „Poszukiwałem wrażeń i przygód, a znalazłem miłość. Zupełnie straciłem głowę dla tej jedynej”
 „Byliśmy najszczęśliwsi, a nagle znaleźliśmy się w kleszczach fatum. Kolega mojego męża z zazdrości zrujnował nam życie”
„Mąż przysięgał mi miłość na dobre i na złe, lecz oblał test. Gdy wkręciłam go, że jestem chora, spakował mandżur i zwiał”

 

Redakcja poleca

REKLAMA