Lubiłem wycieczki z ojcem. Zabierał mnie najpierw na długie spacery do parków, pokazywał drzewa, ptaki i ślady zwierząt, które rzadko zdarzało się zobaczyć, ale samo ich wyobrażanie było dla dziesięciolatka ekscytujące.
Potem, gdy trochę podrosłem, jeździliśmy pociągami podmiejskimi na dłuższe wycieczki. A gdy wreszcie dorobiliśmy się poloneza, tata zabierał mnie w odległe i dzikie zakątki kraju. Pytałem go, dlaczego nie jeździ z nami mama, ale on tylko się śmiał i mówił, żebym zapytał jej. A ja krępowałem się, bo wydawało mi się, że to jakaś straszna tajemnica, do której jako dziecko nie mam prawa. Cóż – kiedyś dzieci podchodziły do spraw dorosłych z szacunkiem, a czasem nawet lękiem.
Z tatą zawsze mogłem liczyć na przygody
– Mama się boi komarów, robaków i lasu po ciemku – zdradził mi wreszcie kiedyś tata. – A my możemy spać pod drzewem, prawda?
Byłem zachwycony. Każdy taki wyjazd to była przygoda, która zawsze kończyła się czymś fajnym. Raz była to wizyta na ludowym jarmarku, innym razem zwiedzanie skansenu lub ruin zamku. Przy każdej okazji tata opowiadał arcyciekawe historie, które napędzały mnie do późniejszego grzebania w książkach. Czekałem więc na każdą kolejną wycieczkę z wielką niecierpliwością.
– Jedziemy na poszukiwanie bursztynu – oznajmił tata któregoś razu.
– Nad morze! Super! – ucieszyłem się, bo nad morze jeździło się tylko na wakacje.
– Tym razem nie nad morze, a nad Narew.
– Jak to? – byłem wyraźnie zawiedziony. – Przecież to bardzo daleko od morza.
– I na tym polega niespodzianka – mrugnął ojciec. – Odkryjemy tę tajemnicę.
Na słowo „tajemnica” omal nie dostałem dreszczy. I choć mieliśmy wyjeżdżać na weekend, już we wtorek wieczorem zacząłem się pakować.
Tata opowiedział mi historię bezcennego bursztynu
Siedzieliśmy na niewielkim pagórku, z którego roztaczał się piękny widok na rozlewisko Narwi.
– Widzisz to zakole rzeki z dużą piaszczystą łachą i omszałym głazem wystającym z wody? – zapytał tata, a ja przytaknąłem skinieniem głowy. – Tam pójdziemy szukać jantaru.
– Dlaczego akurat tam? – spytałem.
– Bo to magiczne miejsce. No i tam są bursztyny – mrugnął.
Po godzinie marszu dotarliśmy nad całkiem sporą plażę. Zdjęliśmy buty i brodziliśmy przy brzegu, wypatrując w jasnym piasku ciemniejszych ziarenek „złota Bałtyku”. O mało nie pofrunąłem ze szczęścia, kiedy w zatoczce za zwalonym pniem wygrzebałem ciemnobrązową lekką bryłkę wielkości pięćdziesięciogroszówki.
– To bursztyn, tato? – przybiegłem do ojca z wyciągniętą ręką.
Ojciec wziął w dłoń moje znalezisko i przez chwilę mu się przyglądał.
– Niestety, Olek – zaprzeczył. – To tylko kawałek starego drewna.
– Szkoda. Tu chyba w ogóle nie ma bursztynów.
– Bywają. Według zapisów historycznych, latem 1780 roku nawiedziły te tereny długotrwałe deszcze. Narew bardzo wezbrała, jej nurt stał się bardzo silny, miejscami rwący jak w górskim strumieniu. I wtedy w zakolach nurt z wielką siłą podmywał przybrzeżne skarpy, wypłukiwała mnóstwo ziemi. Kiedy deszcze ustały, a woda opadła i uspokoiła się, na piaszczystych łachach ludzie znajdowali sporo bryłek bursztynu. Niektóre z nich były nawet wielkości pięści dorosłego mężczyzny. Można je obejrzeć w muzeum w Łomży.
– A ty skąd wiesz o tym miejscu?
– Od twojego dziadka.
– On znalazł tu bursztyn?
– Nie tylko bursztyn, ale i wielką miłość! – tata uśmiechnął się szeroko.
– To prawdziwy szczęściarz z dziadka.
– Nie do końca – tata zamyślił się, sięgnął do kieszeni i wyjął z portfela śliczny, wygładzony przez lata, złocisty ułamek zastygłej przed milionami lat żywicy. – Ale bursztyn został w rodzinie jako talizman.
I tata opowiedział mi, jak to latem 1939 roku siedemnastoletni Konstanty, mój dziadek, spędzał wakacje u Antoniego, przyjaciela z gimnazjum. I wtedy poznał jego o rok młodszą siostrę Martynę. Zakochał się w niej natychmiast. A ona odwzajemniała to młodzieńcze uczucie. Spędzali ze sobą całe dnie. Martyna pokazywała gościowi najpiękniejsze zakątki okolicy, ale najczęściej przesiadywali nad rzeką. Właśnie tu, niedaleko wielkiego głazu, który według miejscowych podań miał przynosić szczęście zakochanym.
I w tym miejscu, kiedy brodzili w płytkiej wodzie i przekomarzali się na temat magicznej mocy „kamienia zakochanych”, znaleźli zagrzebane tuż obok siebie dwie bryłki bursztynu. Zachwyceni uznali, że to szczęśliwy znak. Błogosławieństwo ich miłości i zapowiedź szczęścia.
„Jeśli kiedykolwiek i cokolwiek nas rozdzieli, Kostek, to nasze bursztyny będą się przyciągać tak długo, aż się odnajdziemy” – miała wtedy powiedzieć Martyna.
„I dlatego, Martysiu, żeby nie wiadomo co się działo, oboje zawsze musimy mieć te bursztyny przy sobie” – odpowiedział na to młody Konstanty.
I wtedy pierwszy raz się pocałowali, przytulili i byli tak szczęśliwi, jak mogą być szczęśliwi tylko zakochani nastolatkowie.
Miałem wtedy zaledwie dwanaście lat, ale mimo zerowego doświadczenia damsko-męskiego uznałem, że to bardzo romantyczna historia.
– No i co, pobrali się? Martyna została moją babcią?
Dziadek przeżył wojnę, potem tułał się po świecie…
– Niestety... – tata miała naprawdę smutną minę. – Wybuchła wojna, która rozdzieliła ich na dobre. Antoni i Konstanty poszli na ochotnika do wojska. Martyna została z rodzicami. Klęska wrześniowa nastąpiła szybko, ale chłopcy nie wrócili do domów, od razu włączyli się do działań konspiracyjnych.
Konstanty pisał do Martyny. Żeby się nie martwiła, że wszystko będzie w porządku, żeby nie zapominała o bursztynie i o nim i że kiedy wojna się skończy, na pewno się odnajdą. Tylko żeby wierzyła i czekała. Ona nawet nie mogła mu odpowiedzieć, bo niby dokąd mogłaby wysłać list? – ojciec zawiesił głos, a ja byłem dumny, że rozmawia ze mną jak z kimś dorosłym. – Wracajmy do namiotu, pora zjeść kolację.
Szedłem szybko, bo zaciekawiła mnie opowieść taty i szkoda mi było czasu na kolację, ale nie miałem odwagi popędzać ojca. Dopiero gdy posprzątaliśmy po jedzeniu, upomniałem się o dokończenie historii.
– Co było dalej z dziadkiem Konstantym i z Martyną? – spytałem.
– Dziadek wierzył, że mimo wojennej zawieruchy odnajdzie ukochaną dziewczynę. W 1943 roku przyjechał nad Narew w nadziei, że Martyna jest w swojej miejscowości, ale zastał tylko pogorzelisko po jej domu. Od sąsiadów dowiedział się, że zdążyli uciec, zanim zaczęła się pacyfikacja. Dokąd? Nikt nie potrafił powiedzieć.
Niepocieszony Konstanty nie tracił jednak nadziei. Wierzył ciagle w moc bursztynu. Jeszcze kilka razy podczas wojny wyrywał, licząc, że rodzina Martyny wróciła może do swojej sadyby, ale za każdym razem zastawał tylko coraz bardziej porośnięte trawą zgliszcza.
Dziadek przeżył wojnę, tułał się trochę po świecie, ale wrócił do kraju, do Warszawy, w której jakimś cudem ocalała kamienica, gdzie ich rodzina mieszkała od początku XX wieku. Zastał tam brata, Jana, i przez kilka lat mieszkali razem. Konstanty nie zgubił swojego bursztynu. Ciągle szukał Martyny: przez Czerwony Krzyż, znajomych, różne urzędy. Na próżno. Jan, zmarł wkrótce na gruźlicę, i kiedy dziadek został zupełnie sam, poznał w urzędzie emigracyjnym Elizę Bracką.
– Jejku, babcię Elizę? – wyrwałem się niegrzecznie.
– Tak. Wiesz, ona długo pomagała dziadkowi odnaleźć Martynę, ale bezskutecznie... I wreszcie się pobrali. Magiczny bursztyn został u dziadka i przypominał mu do końca życia o wielkiej młodzieńczej miłości. A babcia nigdy mu tego nie wypominała. W końcu – też bardzo go kochała. I dlatego uważam, synu, że Konstanty i tak był wielkim szczęściarzem. A bursztyn przyniesie kiedyś szczęście tobie... – ojciec uśmiechnął się i poczochrał mnie po głowie, a potem schował żółty kamień w portfelu.
– Idziemy spać! Jutro się trochę pobyczymy i zobaczymy muzeum w Łomży. Zbieraj się – tata zalewał ognisko wodą z rzeki, a ja wlazłem do śpiwora i myślałem o dziadku.
Muszę zobaczyć właścicielkę roześmianego głosu!
Siedziałem na niewielkim pagórku, z którego roztaczał się piękny widok na rozlewisko Narwi. Tak, na tym samym, na którym byłem wtedy z ojcem. Obracałem w dłoni błyszczący kawałek bursztynu i podziwiałem krajobraz, który właściwie nie zmienił się przez ostatnie trzydzieści lat. Od siedemnastu lat jeździłem na wycieczki sam, ale dopiero pierwszy raz po śmierci taty byłem znowu tu, nad Narwią.
Naprawdę nie wiem, co mnie do tego popchnęło. Album z rodzinnymi zdjęciami, jakiś program w telewizji lub w internecie, magiczny bursztyn, kiedy przekładałem go do innego portfela? A może miałem jakiś proroczy sen, który zniknął w niepamięci natychmiast po przebudzeniu, ale został w podświadomości? Nie wiem. Tak czy owak – zapowiedziałem w pracowni, że będę dopiero w środę, zapakowałem plecak i w piątek po śniadaniu wsiadłem do mojego lekko sfatygowanego jeepa i ruszyłem w sentymentalną podróż.
Byłem zdziwiony tym, że tak niewiele zmieniło się w miejscach, które odwiedziłem kiedyś z ojcem. Jasne – drzewa urosły, ale w okolicy nie powstały osiedla ani fabryki i krajobraz pozostał taki sam: piękny, zielony, spokojny.
Rozstawiłem namiot niemal w tym samym miejscu co przed laty. Z plecakiem poszedłem ciągle znajomą drogą w stronę rzeki. – Przybyło jednak krzaków nad wodą – mruczałem, kierując się do zakola, w którym tkwił od wieków porośnięty mchem głaz. Usiadłem na trawie i jak kiedyś zdjąłem buty. Na bosaka wszedłem do płytkiej w tym miejscu wody i z radością brodziłem przy brzegu. Wydawało mi się, że głaz był mniejszy, a może zapadł się z czasem w piasku. Doczłapałem do niego i pomacałem mech, którym obrastał. Chciałem się nawet do niego przytulić, gdy nagle usłyszałem sympatyczny kobiecy głos:
– Proszę nie dotykać eksponatów! A poza tym nurt porwie zaraz pana buty.
Odwróciłem się. Chciałem zobaczyć właścicielkę roześmianego głosu, który straszył mnie utratą obuwia. Niestety – kobieta stała „pod słońce” i zobaczyłem tylko wysoką smukłą sylwetkę z rękami opartymi o ładne biodra. Na głowie miała kapelusz z szerokim rondem, a pod nim wielkie jak telewizory okulary przeciwsłoneczne. Tylko równiutkie zęby błyskały w cieniu. Skradając się jak Indianin, obszedłem kamień i teraz miałem lepsze pole widzenia.
– Ach, to pani, pani kustosz – podchwyciłem żart. – Przepraszam bardzo, ale pokusa dotknięcia tego dzieła był zbyt silna, nie powstrzymałem się. A buty są bezpieczne, dobrze je zakotwiczyłem.
Ciemnowłosa dziewczyna znów się zaśmiała, zresztą bardzo pięknie.
– A pan jest wielbicielem kamieni, czy poszukiwaczem przygód?
– Poszukiwaczem kamieni.
– Ten już jest znaleziony.
– Ja szukam bursztynów.
– To się pan zapędził za bardzo na południe. O bursztyny łatwiej na nadmorskich plażach...
– Nigdy nie idę na łatwiznę. Znaleźć skarb tutaj, to jest prawdziwa sztuka.
– I co, znalazł już pan? – zdjęła okulary i zobaczyłem wielkie czarne oczy.
– Wszystko wskazuje, że tak – wyszedłem z wody i z nieukrywanym zachwytem patrzyłem na nieznajomą. – Aleksander jestem – wyciągnąłem rękę. – Pani chyba nietutejsza, skoro nie wie pani o bursztynach i o tym, że to szczęśliwy kamień zakochanych.
Uścisnęła mi rękę.
– Pan to chyba detektyw jest – mówiła z uśmiechem. – Martyna jestem, rzeczywiście nietutejsza.
Jakaś iskierka przemknęła mi przez głowę. Martyna? – pomyślałem. Skąd wiedziałem, że to Martyna? Coś mi się w głowie roi, przecież to zwykły przypadek.
– Czy przyjmie pani zaproszenie na wodę niegazowaną i ciasteczko owsiane? – wskazałem ręką miejsce obok moich zakotwiczonych butów.
– Chętnie, panie Aleksandrze. Uwielbiam owsiane ciasteczka z wodą – znowu zaśmiała się głośno. – Zwłaszcza z ciepłą wodą.
Wszystko jej opowiedziałem, sam nie wiem dlaczego…
Teraz oboje się już śmialiśmy. Usiedliśmy na trawie. Poczułem się trochę dziwnie, beztrosko i lekko. Ja, czterdziestoletni facet, byłem zafascynowany uroczą, bez wątpienia bardzo ładną i inteligentną Martyną.
Gadałem, żartowałem i marzyłem tylko o tym, żeby ona się do mnie uśmiechała. To tak czuł się tutaj Konstanty, kiedy spotkał Martynę… – pomyślałem i spojrzałem na współczesną i nietutejszą Martynę. I nagle, sam nie wiem dlaczego, zacząłem jej opowiadać o sobie. O mojej pracy, kawalerskim życiu i odziedziczonym po tacie zamiłowaniu do wędrówek.
– Jesteś przemiłym i mądrym facetem, panie Aleksandrze – powiedziała Martyna i chyba pierwszy raz była poważna. – Może jestem zbyt śmiała, ale myślę, że każda kobieta chciałaby wieść życie u boku takiego człowieka.
– Każda? – patrzyłem jej w oczy i odważyłem się zapytać. – Pani też, Martyno?
– Tak – odpowiedziała bez namysłu. – Ma pan w sobie coś, co mnie wprost magnetycznie przyciąga.
– Wiem, co to takiego – uśmiechnąłem się i wyjąłem ze starego portfela wypolerowaną przez czas bryłkę bursztynu. Podałem ją Martynie, a potem opowiedziałem jej romantyczną historię o wielkiej miłości Konstantego do poznanej nad Narwią dziewczyny. Dopiero kiedy skończyłem opowieść, zobaczyłem, że po jej twarzy płyną łzy.
– Co się stało?! – zapytałem zaskoczony i trochę przestraszony, ale ona potrząsnęła przecząco głową i po chwili uśmiechnęła się szeroko.
– Nic, panie Aleksandrze, a właściwie – coś wielkiego – odpowiedziała. A potem zdjęła z szyi srebrny łańcuszek, na którym zawieszony był gładki i błyszczący bursztyn. – To pamiątka po babci – powiedziała ciepło. – Tak jak imię. Ona pochodziła właśnie stąd – podała mi swój wisiorek. – I wiedz, panie Aleksandrze, że babcia tylko mnie opowiedziała dawno temu o pewnym Kostku, którego nigdy nie przestała kochać.
Przytuliłem Martynę i trwaliśmy tak przez długą chwilę, trzymając w dłoniach znalezione przed wiekiem kawałki jantaru.
Dwa dni później wracaliśmy razem do Warszawy. I chociaż całą drogę gadaliśmy jak nakręceni, wiedziałem, że mamy sobie jeszcze mnóstwo do powiedzenia. Ale nie było się co spieszyć. Mamy przed sobą resztę życia.
Czytaj także:
„Kilka miesięcy ze starym wujem i dostaliśmy pokaźny spadek. Jego dzieci teraz zgrzytają zębami z zazdrości”
„Alina była plotkarą bez skrupułów. Kopała dołki pod każdym, aż niespodziewanie sama wpadła w jeden z nich”
„Znałem wiele tajemnic, które pomogły mi się ustawić w życiu. Niejeden polityk jadł mi z ręki”