Energiczne pukanie do drzwi wyrwało mnie ze stanu półletargu, w który zapadłem, gdy tylko wróciłem do domu. Miałem prawo padać na pysk – po 16 godzinach dyżuru najpierw w szpitalnym oddziale ratunkowym, a potem na oddziale pediatrii – każdy lekarz czułby się wyżęty. A ja do tego miałem poprzedniego dnia i tej nocy wyjątkowo ciężki dyżur. Po wyjściu z dusznych murów nie otrzeźwiło mnie więc nawet balsamiczne wiosenne powietrze. Wróciłem spacerkiem do mieszkania w kamienicy przy rynku. Po drodze kupiłem w sklepie na parterze kajzerki, ser i puszkę jakiejś ryby. Wdrapałem się schodami na pierwsze piętro i opadłem na fotel, gapiąc się w okno. A tu pukanie. Głośne, natarczywe. Ki diabeł?
W drzwiach stała mniej więcej trzydziestoletnia kobieta, trzymała na rękach na oko sześcioletnią dziewczynkę. Mała była blada jak płótno, miała sine usta i wybałuszone z przerażenia oczy.
Rozpaczliwymi haustami łowiła powietrze.
– Powiedziano mi, że tutaj mieszka lekarz… – kobieta spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem. –
Proszę, niech pan pomoże mojej Natalce!
Zmęczenie wyparowało ze mnie w jednej chwili.
– Czy coś połknęła? – spytałem. – Może się zakrztusiła?
– Nie, ale przed chwilą ugryzła ją osa.
– A więc ma wstrząs anafilaktyczny. Prędko! Jedziemy do szpitala.
Porwałem z wieszaka w przedpokoju kluczyki do mojej starej micry, złapałem małą na ręce, i nie zamykając mieszkania – w tej mieścinie i tak nie było złodziei – pognałem na ulicę. Za mną biegła matka dziecka.
Wepchnąłem obie do autka i ruszyłem z piskiem opon. Pięć minut później wbiegaliśmy już do poczekalni SOR. Nie zatrzymując się, popędziłem do ambulatorium, wykrzykując po drodze pielęgniarkom polecenia. Czas był najwyższy, dziewczynka zaczynała tracić przytomność.
Zdążyłem. Dziecku nic się nie stało. Trzeba było rzecz jasna położyć ją na oddziale dziecięcym i wciąż monitorować, ale wiedziałem już, że będzie dobrze… Półtorej godziny od tego, jak usłyszałem bębnienie do drzwi, skonany jak pies, powlokłem się po raz drugi tego popołudnia do domu. Byłem tak zmęczony, że zostawiłem nawet auto pod szpitalem. Nie byłem już w stanie przejechać tych kilku skrzyżowań.
Szedłem więc ulicą, czerwona kula zachodzącego słońca świeciła mi w oczy, głęboko do płuc wciągałem chłodne powietrze. Teraz wczesną wiosną, wieczorami potrafiło się jeszcze zrobić naprawdę zimno. Och, jak mi tych polskich wiosen brakowało przez wszystkie lata spędzone w Republice Południowej Afryki! Jak często wspominałem tam widok pierwszych przebiśniegów, pierwsze zielone pączki, a także słodką woń bzu. Zapach, który – nawet gdy byłem już dorosły – sprawiał, że smutek wwiercał mi się w serce.
Matka. Moja matka.
Kiedy widziałem ją po raz ostatni, byłem mniej więcej w wieku tej dziewczynki, którą zawiozłem dziś do szpitala. Stała pod krzakiem bzu, ubrana w lekką blzueczkę i spódnicę za kolana w wielkie białe kropki. Na nogach miała buty na niewysokim obcasie, na głowie zupełnie niepasujący do tego stroju kapelusz. Paliła papierosa. Jego dym mieszał się z wonią bzu.
– Muszę wyjechać, bo byłem niegrzeczny? – zapytałem ją, krztusząc się łzami.
– Nie, skarbie, jesteś grzecznym chłopcem, nie gniewam się na ciebie – powiedziała, dotykając wolną od papierosa dłonią mojego policzka; miała niebieskie, chabrowe wręcz oczy, patrzyła na mnie z bezbrzeżnym smutkiem. – I chcę, żebyś zawsze pamiętał, że bardzo cię kocham.
– Przyjedziesz tam do mnie? – spytałem, usiłując powstrzymać szloch. – Zabierzesz mnie kiedyś do siebie?
– Tak, synku – powiedziała, a po jej policzku potoczyła się łza. – Obiecuję. Kiedyś się spotkamy.
Spotkamy się na pewno
To było trzydzieści lat temu. A do dziś pamiętam każde drgnienie jej twarzy. Każde wypowiedziane słowo. I zapach bzu. Mama nie dotrzymała słowa.
Tak przynajmniej myślałem przez kolejnych dwadzieścia lat. Każdego dnia czekałem na jej list. Na to, by zobaczyć jej smukłą sylwetkę pod naszymi drzwiami. Nadaremnie. Nie napisała, nie pojawiła się, nie dała znaku życia. Najpierw cierpiałem. Tęsknota codziennie wyrywała mi serce. A potem ją znienawidziłem.
Mieszkałem z ojcem w domku na przedmieściach Pretorii. Mieliśmy kucharkę i wielki samochód. Dobrze się nam powodziło. W Warszawie żyliśmy w betonowym bloku, pod którym parkował fiat 126p, tu w otoczonej kwitnącymi krzewami parterowej willi z garażem.
Różnica między tymi światami nie mogła być bardziej uderzająca. Ale co z tego, skoro zżerała mnie tęsknota?
Nie znosił mnie, bo byłem zbyt wrażliwy
Rodzice po rozwodzie podzielili się dziećmi. Nie z własnej woli – zmusił ich do tego sąd. Przy mamie została moja o cztery lata młodsza siostra Agnieszka. Ja przypadłem ojcu. Tylko że tata zdecydował się na emigrację. I to na drugi koniec globu…
Był inżynierem z dyplomem prestiżowej Akademii Górniczo-Hutniczej. A do tego był biały. Wysoki blondyn o szerokich plecach i silnych ramionach. Wyglądał identycznie, jak rządzący Republiką Południowej Afryki afrykanerzy. I znał się na górnictwie. Natychmiast po przylocie na miejsce dostał pracę w kopalni diamentów.
Był nie tylko silnym fizycznie mężczyzną. Miał w sobie także jakąś pierwotną dzikość, która pasowała jak ulał do państwa rządzonego twardą ręką przez białą mniejszość. Lubił polować, dobrze strzelał, potrafił oprawiać zwierzynę nożem. Błyskawicznie więc obrósł gronem wiernych, podobnych do niego znajomych. Koledzy taty siadywali na ganku, pili piwo, wesoło do siebie pokrzykiwali ochrypłymi głosami.
W naszym domu pojawiały się także kobiety. Z kilkoma ojciec zawarł nawet bliższe znajomości, dwóm udało się do nas na krótko wprowadzić. Jednak prędzej czy później każda z nich pakowała manatki.
Był czas, że próbowałem być taki jak ojciec. Zaczynałem dojrzewać, tęsknota za mamą nieco przygasła, przestałem mieć też do niego pretensję, że zabrał mnie z Polski. Kilka razy wyjechałem więc z nim do położonej za miastem kopalni, a nawet na polowanie. Usiłowałem nauczyć się strzelać, przeklinać w afrikaans, kierować koniem tylko za pomocą kolan i pięt. Nie wychodziło mi to. Byłem z innej niż on gliny. Choć podobny do niego z wyglądu, miałem kompletnie inny charakter. Charakter… mamy.
Dlatego męczyliśmy się ze sobą. Byliśmy dla siebie wiecznym źródłem rozczarowań, nieustającym pretekstem do sprzeczek, a wreszcie – wzajemnej pogardy. Ja byłem dla niego mięczakiem. Rysą na jego niezłomnym charakterze i dumie. On dla mnie prostakiem i gburem.
Ku rozczarowaniu ojca nie poszedłem na politechnikę, lecz na medycynę. Po kilku latach studiów jeszcze bardziej podpadłem, wybierając „dziewczyńską” według jego słów pediatrię, a nie „prawdziwie męską” chirurgię, ortopedię czy neurologię.
Jako dorosły mężczyzna właściwie w ogóle przestałem u niego bywać, a kiedy w końcu – zdjęty poczuciem obowiązku – decydowałem się wpaść, bardzo często kończyło się to karczemną awanturą.
Ojciec pił wtedy już trochę za dużo. Twierdził, że zalewa robaka z żalu za apartheidem, który upadł w połowie lat 90. Ja jednak uważam, że odchodząc od mamy, po prostu zmarnował sobie życie. Chociaż… Długi czas wierzyłem, że matka to zimna, wyrachowana kobieta. Musiało tak być, skoro kompletnie zapomniała o synu!
Przez dwadzieścia lat ani jednego listu, nawet głupiego telefonu. Jak można być tak wyzutym z uczuć?! Kiedy więc stary krzyczał do mnie po pijaku: „Jesteś nieudacznikiem, słabeuszem, którego rodzona matka nie chciała” – nie potrafiłem się odgryźć. Miał rację. Nie chciała mnie.
I za to właśnie jej nienawidziłem.
Niecałe dziesięć lat temu ojciec umarł na atak serca. Od dawna się na to zanosiło, uprzedzałem go. Za dużo pił i palił, kompletnie nie dbał o zdrowie. No i w końcu, nie mając jeszcze trzydziestki, zostałem na świecie sam jak palec.
Wystawiłem jego dom na sprzedaż i wziąłem się do porządkowania zagraconych pokoi. To wtedy trafiłem na ukrytą za obrazem skrytkę. Wyłamałem zamek, otworzyłem drzwiczki i… znalazłem kilka przewiązanych sznurkiem paczek z listami. Wszystkie – od mojej mamy. Pisała do mnie od pierwszego dnia naszego rozstania. W tamtych czasach nie było maila ani telefonów komórkowych.
Swoją miłość, tęsknotę i nadzieję na spotkanie mogła więc przelewać wyłącznie na papier. A ten przechwytywał ojciec. I chował przede mną…
Dlaczego to robił? Czemu zadał sobie trud ukrycia kilkunastoletniej, jednostronnej korespondencji od mamy? Czy chciał ją za coś ukarać? Czy postanowił zawłaszczyć mnie sobie na wyłączność? Tylko po co, skoro i tak nie spełniłem jego oczekiwań? Nigdy już się tego nie dowiem. Wiem natomiast jedno. Mama nigdy nie przestała mnie kochać. Niezrażona moim milczeniem pisała i pisała. Policzyłem wszystkie listy. Było ich ponad trzysta. A ja, idiota, przez te wszystkie lata się na nią złościłem.
Oczywiście, natychmiast ustaliłem do niej telefon i zadzwoniłem do Polski. Odebrała młoda kobieta.
Moja siostra.
– Za późno się namyśliłeś – warknęła, gdy przyznałem, kim jestem. – Mamusia zmarła trzy tygodnie temu. Miała wylew.
Kto pani powiedział, że tu mieszka lekarz?
Niesamowite. Moi rodzice odeszli z tego świata niemal równocześnie, pozostawiając mi po sobie tylko złe wspomnienia, tęsknotę i poczucie winy.
Próbowałem jeszcze później tłumaczyć Agnieszce nieporozumienie. Niby zrozumiała, niby się nie złościła. Ale nie chciała utrzymywać ze mną kontaktów. A ja z dnia na dzień czułem się coraz gorzej. Jak mogłem tak łatwo uwierzyć, że mama o mnie zapomniała? Owszem, byłem dzieciakiem, kiedy nas rozdzielono, ale może gdybym sam wysłał jej list, spróbował zadzwonić – wszystko wyjaśniłoby się dużo wcześniej? A tak, zostałem sam ze swoimi wyrzutami sumienia.
Mama odeszła przeświadczona, że jej ukochany syn się jej wyparł, zapomniał, zdradził. Ta świadomość była dla mnie nie do wytrzymania. Do reszty znienawidziłem Afrykę i jej pogrążających się w narastającej spirali okrucieństwa i zbrodni mieszkańców. Zawsze tęskniłem do Polski. I w końcu, jako mężczyzna grubo po trzydziestce, postanowiłem wrócić. Co miałem do stracenia? Etat w szpitalu w Pretorii? Pusty dom na przedmieściu? Nie miałem rodziny ani nawet żony. Byłem sam. Chyba podświadomie uwierzyłem ojcu, który miał mnie za życiowego nieudacznika.
Bez trudu znalazłem w Polsce pracę – ruch specjalistów odbywał się tutaj w przeciwnym kierunku. Inżynierowie, informatycy i lekarze raczej wyjeżdżali z kraju, a nie odwrotnie.Trafiłem wprawdzie do prowincjonalnego szpitala, ale nie przeszkadzało mi to. Chciałem leczyć. Po prostu. Nie interesowały mnie prestiż ani kariera.
Nagle sobie uświadomiłem, że od dłuższej chwili stoję pod niewysoką kamieniczką, w której wynajmowałem mieszkanie. Pogrążony we wspomnieniach nie zauważyłem nawet, że doszedłem na miejsce.
„No dobra, trzeba będzie zrobić w końcu kanapki na kolację” – pomyślałem, ruszając ku schodom.
I wtedy usłyszałem okrzyk:
– Doktorze! Proszę poczekać, doktorze!
To była matka tamtej dziewczynki z szokiem anafilaktycznym.
– Czy coś się stało Natalii? – zaniepokoiłem się natychmiast.
– Nie, wszystko w porządku…
Muszę przyznać, że miała ładny uśmiech. Cała była ładna. Drobna brunetka z czarną grzywką opadającą na równie czarne, błyszczące energią i humorem oczy.
– Przybiegłam za panem, żeby podziękować. Gdyby nie pan… Natalka jest całym moim życiem. Mam tylko ją, mąż odszedł. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby jej zabraknąć… – załamał się jej głos.
– A właściwie, kto pani powiedział, że w tym domu mieszka lekarz? – nie tyle zainteresowałem się tą sprawą, co raczej postanowiłem zmienić temat.
Zawsze czułem się bezradny wobec łez.
– Ach, to była taka sympatyczna pani! – odpowiedziała z uśmiechem. – Ubrana w czerwoną spódnicę w białe kropy. Miała piękne chabrowe oczy! Trzymała naręcze bzu. Jak on upojnie pachniał!
Zmartwiałem, nie byłem w stanie wykrztusić ani słowa. Przed oczami stanął mi obraz mamy. Dokładnie taki, jak opisany przez tę kobietę. A do tego otoczony intensywnym zapachem bzu.
– To chyba jakaś pana dobra znajoma – szczebiotała tymczasem mama Natalki. – Poprosiła, żebym panu przekazała, że się nie gniewa. I że bardzo pana kocha…
Czytaj także:
„Rodzina miała mnie za >>starą pannę<<. Nie mieli pojęcia, że od dawna ukrywam przed nimi sekret”
„Mam 26 lat, a babcia uważa mnie za starą pannę. Bawi się w swatkę i na siłę umawia mnie z wnukami swoich przyjaciółek”
„Po rozwodzie poczułam się jak wybrakowany towar. Sądziłam, że jestem za stara na amory, jednak los zesłał mi kochanka”