Jeszcze na studiach, właściwie to jak byłam na drugim roku, poznałam Wojtka. Był fajnym kumplem, dobrze się z nim gadało, ale prawdę mówiąc, nawet mi się nie podobał. Sęk w tym, że na którejś domówce oboje mieliśmy lekkie zaćmienie umysłu. Może to były te wszystkie procenty, może euforia po dobrze zdanej sesji, pojęcia nie mam. Koniec końców wylądowaliśmy razem w łóżku.
W zasadzie ani ja, ani on nie przejęliśmy się tym szczególnie. Do czasu, aż nie zaczął mi się spóźniać okres. Kiedy pełna złych przeczuć zrobiłam test ciążowy, wpadłam w panikę, bo oczywiście pokazały się dwie kreski.
W momencie mój świat się zawalił. Bo co teraz? Rzucić studia? Pracę na pół etatu, którą dostałam po znajomości w biurze tłumaczeń koleżanki mamy? I jak miałam sobie z tym poradzić sama?
Zaimponowało mi, jak wtedy zachował się Wojtek. Choć wyraźnie nie był zadowolony z rozwoju wypadków – podobnie jak ja, nie planował ze mną żadnego, a co dopiero trwałego związku – obiecał, że mi pomoże. Wychowamy dziecko razem i jakoś sobie poradzimy.
Wydawało mi się to wtedy takie dojrzałe z jego strony. Ten spokój, który zachował i stanowczość, gdy mówił o naszej wspólnej przyszłości. Nasi rodzice też doszli do wniosku, że trzeba jak najszybciej pchnąć to wszystko do przodu. Tym sposobem, niecałe cztery miesiące później braliśmy ślub.
Nie było między nami chemii
Z Wojtkiem początkowo mieszkało mi się dobrze. On odziedziczył dom po babci i choć jego wystrój pozostawiał wiele do życzenia, jakoś nikt się nim za bardzo nie przejmował. Ja miałam zresztą ważniejsze rzeczy na głowie – robiłam wszystko, żeby utrzymać się na studiach i jednocześnie nie stracić pracy, co w mojej obecnej sytuacji nie było łatwe. Na szczęście mój upór się opłacił i jakoś z tego wybrnęłam.
Wojtek z kolei zaczął pracę jako programista. Ze względu na nowe obowiązki, które zaczęły go pochłaniać tak bardzo, że niemal nie miał czasu na nic innego, przeniósł się na studia zaoczne. Nie dyskutowałam z nim o tym, choć wolałabym, żeby w weekendy był ze mną i nowo narodzonym dzieckiem. W końcu nauczyłam się radzić sobie sama i nie oczekiwać, że mąż w czymkolwiek mi pomoże.
Kiedy się widywaliśmy, on był raczej nieobecny. Nie odpowiadał na większość pytań, zajęty czym innym, a sam nigdy nie zaczynał rozmowy. W końcu przestałam nawet próbować.
Wolałam skupiać się na pracy
Po roku już wiedziałam, że strzeliłam sobie w stopę. Nie było przed nami świetlanej przyszłości, no ale nie zamierzałam się rozbijać z małym dzieckiem po obcych ludziach. Wynajem ciasnej klitki jakoś też mi się nie uśmiechał. Uznałam więc, że się przemęczę, a potem się ustawię. Najlepsze, że on zawsze uważał mnie za rozrzutną, beztroską i zupełnie niesamodzielną.
Nie mieliśmy już w ogóle wspólnych tematów. On totalnie wsiąkł w to swoje zawodowe środowisko, gadał wiecznie z kolegami o rzeczach, o których ja nie miałam bladego pojęcia i nie próbował nawet udawać, że jesteśmy rodziną. Tylko na punkcie finansów był przeczulony. Uważał, że moja praca w biurze tłumaczeń nie ma przyszłości. Że zarabiam tam marne grosze i tym samym nic nie wnoszę do naszego domowego budżetu.
W sumie było mi to na rękę, bo mogłam bez skrupułów przelewać na konto, które sobie po kryjomu otworzyłam, takie kwoty, jakie chciałam. Wojtek przecież i tak uważał, że prawie nic tam nie zarabiam, więc nie powinno go dziwić, że tak mało wpływa na nasze wspólne konto.
Z tego powodu skupiałam się głównie na pracy. Oczywiście, mieliśmy Marlenkę, która też była dla mnie bardzo ważna, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że ona kiedyś dorośnie i się wyprowadzi, a ja zostanę z Wojtkiem, na pastwę losu. Nie chciałam być do niego uwiązana do końca życia. Dlatego regularnie przelewałam nie tak znowu duże kwoty na sekretne konto i pracowałam. Dużo pracowałam.
„Ty się wykończysz, Łucja!”
Kiedy Marlena poszła na studia, tak jak podejrzewałam, zostałam w domu sama, razem z coraz bardziej zrzędliwym mężem. Teraz nie pasowało mu już wszystko – że nie mam ambicji, bo niezmiennie od dwudziestu lat pracuję w tym samym biurze i wcale dobrze nie zarabiam, że nigdy nie próbowałam się przekwalifikować i że ja właściwie to całymi dniami się lenię.
Dokładnie wtedy uznałam, że praca to jedyne miejsce, w którym obecnie czuję się dobrze. Brałam więc nadgodziny, a czasem przynosiłam tłumaczenia do domu, tyle że wtedy zamykałam się w swoim pokoju na górze, byle nie wysłuchiwać utyskiwań Wojtka.
Mąż mnie wykańczał. Miałam go już po dziurki w nosie. Chciałam wreszcie się od niego uwolnić, zrobić coś tylko dla siebie i być sama. Bez niego. Nie potrzebowałam jego pieniędzy, które stale tak skrzętnie przeliczał, jakbym co najmniej miała go okraść, uznania ani nawet uczuć. O te ostatnie starałam się zabiegać na początku, wierząc naiwnie, że z tego naszego „rozsądnego” związku rozwinie się coś romantycznego. Po latach takie cuda włożyłam między bajki.
Któregoś dnia tak się akurat złożyło, że miałam wolne, więc wybrałam się z Kaśką, moją przyjaciółką jeszcze z czasów szkolnych, do cukierni. Obie miałyśmy ochotę trochę osłodzić sobie życie, więc czemu było nie skorzystać?
Kiedy opowiedziałam, ile przede mną do zrobienia w najbliższym tygodniu, przyjaciółka wytrzeszczyła oczy.
– A śpisz czasem? – spytała. – Ty się wykończysz, Łucja!
– Oj tam. – Machnęłam ręką. – Mam swoje powody.
Kaśka przyjrzała mi się podejrzliwie.
– Tylko mi nie mów, że coś kombinujesz!
Wyszczerzyłam zęby w szerokim uśmiechu.
– A kombinuję – przyznałam. – Ale nic ci nie powiem. Dowiesz się wszystkiego, jak przyjdzie pora.
I wreszcie mogłam powiedzieć, że odchodzę!
Dokładnie w dzień swoich pięćdziesiątych urodzin spojrzałam z uśmiechem na pęk kluczy do mojego nowego domu. Zamierzałam obwieścić mężowi, jak tylko wróci z pracy, że odchodzę.
Nawet nie łudziłam się, że będzie pamiętał o moich urodzinach. Właściwie zapominał o nich tradycyjnie co roku, odkąd tylko Marlena się wyprowadziła. Córka z kolei zawsze wyciągała mnie do naszej ulubionej kawiarni na cudowne latte macchiato i super ciacho. Dziś też tam byłyśmy i powiedziałam jej o wszystkim.
Nie wydawała się zdziwiona. Doskonale wiedziała, że mnie i Wojtkowi nie układa się już od dawna, a ja nie czuję się z nim szczęśliwa. Kibicowała mi w zbieraniu oszczędności, choć podobnie jak Kaśka, nie miała pojęcia, na co dokładnie mi one. Tymczasem ja mogłam już zebrać wszystkie swoje rzeczy i przewieźć je do mieszkania na drugim piętrze nowiutkiego bloku, które kupiłam cztery miesiące temu.
Mąż wrócił przed osiemnastą. Odczekałam, aż usiądzie w fotelu przed telewizorem i rzuciłam:
– Wojtek, to już najwyższy czas. Odchodzę.
Popatrzył na mnie w zdumieniu.
– Odchodzisz? Niby dokąd?
Wzruszyłam ramionami.
– Jakiś czas temu kupiłam mieszkanie. Podam ci adres, gdybyś czegoś potem ode mnie chciał.
Życie zaczyna się po pięćdziesiątce
I w końcu zamieszkałam sama. Zupełnie sama! W takim miejscu, o którym marzyłam od lat. Marlenie bardzo spodobało się to moje nowe gniazdko i wpada tu pod byle pretekstem. Muszę przyznać, że szczególnie urokliwy jest balkon – duża, przestronna loggia, na której możemy z powodzeniem cieszyć się kawą lub herbatą.
To także ulubiony zakątek Kaśki. Ostatnio stwierdziła, że wreszcie może do mnie wpaść i spędzić miło czas, nawet jeśli nie uda jej się mnie oderwać na dłużej od pracy.
Czy żal mi Wojtka? Ani trochę. A kiedy wspominam jego minę, gdy pierwszy raz stanął w progu mojego nowego mieszkania, nie mogę powstrzymać się od śmiechu. I jeszcze te pytania: „Skąd miałaś na to pieniądze?” czy „Jak mogłaś szykować coś takiego za moimi plecami?”. Jakbyśmy co najmniej kiedykolwiek ze sobą rozmawiali.
Myślę jednak, że dobrze jest mieć czasem tajemnice. Zwłaszcza że teraz mogę zacząć na spokojnie wszystko od nowa, robiąc to, co kocham i nie wysłuchując wiecznych pretensji.
Czytaj także:
„Chciałam się rozwieść, ale odkryłam, że jestem w ciąży. Klamka zapadła. Nie mogę przecież odebrać dziecku ojca"
„Moja siostra przyjęła oświadczyny chłopaka po kilku tygodniach znajomości. Zaskoczyłam ich, gdy poprosili o moje błogosławieństwo”
„30 lat temu rozwiedliśmy się, bo ból po stracie córki nie pozwolił nam być razem. Teraz los dał nam drugą szansę”