Tamtą dziewczynkę zauważyłam już w zeszłym roku. Siedziała na schodach prowadzących do przedszkola, a obok niej wychowawczyni nerwowo przestępowała z nogi na nogę. Najwyraźniej rodzice nie przyszli na czas po dziecko. Potem jeszcze kilka razy widziałam tę małą – kiedyś młoda kobieta, zapewne mama, sadzała ją w foteliku w samochodzie. Dziewczynka była ubrana schludnie, w markowe buty, wyglądało na to, że niczego jej nie brakuje. Może jedynie miłości – pomyślałam.
Nie wiem, dlaczego przyszło mi to do głowy, spóźnianie się po dziecko do przedszkola wcale nie jest oznaką braku miłości. Wiem to z własnego doświadczenia. Może do smutnej refleksji skłoniły mnie malujące się na drobnej twarzyczce smutek, zagubienie, samotność…
Tamtego dnia mżyło, ale wiatr nie dokuczał. Jak zwykle wracając z pracy do domu wysiadłam z tramwaju trzy przystanki wcześniej, by się trochę przejść i dotlenić. Przedszkole znajdowało się w połowie drogi. Przechodząc obok, rzuciłam okiem na schody. Puste. Poszłam dalej i skręciłam za róg.
Spokojna uliczka po kilkudziesięciu metrach dochodziła do dużej arterii miasta, pełnej samochodów, autobusów, sklepów. Smutna Dziewczynka, jak ją nazwałam, w swoim wrzosowym płaszczyku i żółtej czapeczce, właśnie dochodziła do przejścia dla pieszych. Kiedy dotarło do mnie, co widzę, serce niemal stanęło mi w piersi. Zawołałabym ją, ale nie znałam jej imienia. Zaczęłam biec – o ile ten kaczy trucht można było nazwać biegiem. Mam prawie sześćdziesiąt lat i nie jestem fanką sportów.
– Dziewczynko, stój! Nie przechodź!
Krzyczałam, ale nie słyszała, hałas wszystko zagłuszał
Widziałam, że się waha. W końcu do niej dobiegłam, zdyszana, i położyłam jej rękę na drobnym ramieniu.
– Wcale nie mam kondycji – wydyszałam.
Dziecko spojrzało do góry, w jego niebieskich oczkach zobaczyłam łezki. Serce mi się ścisnęło. Marysia też miała niebieskie oczy… Uspokoiłam oddech.
– Jak masz na imię, dziecko?
Pokręciła główką.
– Bardzo dobrze – uśmiechnęłam się. – Mama pewnie uczyła cię, że nie powinnaś rozmawiać z obcymi…
– Dziadek.
– Dziadek?
– Dziadek mówił.
– Mądry dziadek. Ale pewnie mówił ci także, że nie wolno ci samej chodzić po ulicach. Że musisz czekać, aż mama czy tata odbiorą cię z przedszkola – mówiłam.
Odwróciła buźkę, a jej małe usteczka zaczęły drżeć. Żal ścisnął mi serce.
– Zapomnieli o mnie – wyszeptała smutno.
– Na pewno nie. Musiało się coś wydarzyć. Kto miał cię odebrać?
– Mamusia.
– Wiesz, gdzie mieszkasz? Odprowadzę cię. Możesz mówić do mnie ciocia Julia.
Dziewczynkę najwyraźniej zdziwiła moja propozycja, widziałam w jej oczach chwilę wahania. Sekundę później mała ciepła rączka ufnie wsunęła się w moją dłoń. Poczułam ciepło rozlewające się po sercu. Uwielbiałam dzieci, choć po śmierci mojej córeczki Marysi nie zdecydowałam się na kolejne. Nie byłam w stanie nawet o tym myśleć. Dziewczynka mieszkała kilka przecznic dalej, na nowym, strzeżonym osiedlu. Ochroniarz powiedział, że w domu nikogo nie ma, a wtedy za nami rozległo się wołanie:
– Julka, Julka!
– Dziadek!
Dziewczynka wyrwała rączkę z mojej dłoni i pobiegła w stronę starszego mężczyzny, który ukląkł i otworzył ramiona. Chwycił małą, wziął na ręce i zaczął iść w moją stronę. Słyszałam, jak mała trajkotała, że czekała na mamusię, ale ona nie przychodziła i nie przychodziła, a pani z kuchni, która miała z nią czekać, dostała telefon, że musi iść. I co prawda obiecała tej pani, że będzie czekać, ale zaczął padać deszcz i tak bardzo chciała być już w domu, że postanowiła wracać sama, bo przecież jest już duża.
A potem ta pani, wskazała na mnie – a wiesz, dziadku, że ma tak samo na imię jak ja – spotkała ją i powiedziała, że odprowadzi do domu, więc poszła z nią, i czy dobrze zrobiła? Mężczyzna szedł z każdym krokiem coraz wolniej, a mnie serce biło coraz szybciej. Ile to czasu minęło? Chyba już ponad trzydzieści lat.
Ale poznałam go od razu. Andrzej!
– Julia – powiedział, gdy doszedł do mnie.
Mała Julka już nic nie mówiła, obejmowała tylko dziadka za szyję i patrzyła na mnie z ciekawością. Tak bardzo była podobna do Marysi, że aż mnie serce bolało. Teraz już wiedziałam, skąd to podobieństwo. Geny. Świat na chwilę stracił ostrość konturów.
– Nic się nie zmieniłaś – powiedział.
To stwierdzenie było tak absurdalne, że zaczęłam się śmiać. Trochę w tym śmiechu było histerii, ale jeśli po trzydziestu latach spotyka się przypadkiem swojego pierwszego męża, którego tak naprawdę nigdy nie przestało się kochać, w sytuacji, która poniekąd jest odbiciem wydarzeń sprzed dekad – to naprawdę można wpaść w histerię.
– Zapraszam na kawę – powiedział Andrzej. – I nie wolno ci odmówić.
– Nie zamierzam.
Wjechaliśmy do mieszkania na trzecim piętrze. Julka się rozebrała się i pobiegła do swojego pokoju, a my poszliśmy do kuchni. Mieszkanie było duże, nowoczesne, zamożne. Andrzej powiedział, że to mieszkanie Joanny, matki Julii. Zaniósł Julce sok i owoce, a potem usiedliśmy w kuchni przy stole, przy kawie. Wcześniej wysłał synowej SMS-a, że Julka jest już w domu.
– Syn zadzwonił, że Joanna nie może odebrać córki, on też nie. Wkurzyłem się, że nie powiedzieli mi wcześniej, żeby dziecko nie czekało. Przyjechałem, ale jej nie było…
Nie patrzył mi w oczy, ale ja wiedziałam, o czym myśli – o tym samym co ja, kiedy zobaczyłam Julkę stojącą przy przejściu przez ulicę. O tym, co się mogło stać.
30 lat temu byliśmy małżeństwem z 7-letnim stażem
Kochaliśmy się ogromnie, byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. I mieliśmy cudowną córeczkę, Marysię. Kilka lat wcześniej skończyliśmy studia. Andrzej był inżynierem na początku drogi, ja projektantem wnętrz zaczynającym karierę. Nasz rozkład dnia był szalony, trzeba było pogodzić pracę i dziecko. I jeszcze się ciągle dokształcać. Ale Marysia była najważniejsza. Zazwyczaj odbieraliśmy ją z przedszkola na zmianę.
Tamtego dnia Andrzej miał w pracy zawrót głowy. Kiedy przypomniał sobie o Marysi, było już pół godziny po czasie. Zadzwonił do mnie do pracy, ale mnie nie było – byłam u klienta. Telefonów komórkowych wtedy nie było, więc nie mógł mnie złapać. Telefon w przedszkolu nie odpowiadał. Rzucił więc wszystko i pojechał autobusem po dziecko. Wysiadł na przystanku i podszedł do przejścia dla pieszych. Po drugiej stronie szerokiej, ruchliwej ulicy dostrzegł Marysię, a ona w tym samym momencie ujrzała jego.
Posępną twarzyczkę rozjaśnił uśmiech i dziewczynka rzuciła się biegiem do taty. Jeszcze kilka miesięcy później budził się w nocy z krzykiem: „Stój!!!”. Zbiegi okoliczności. Wychowawczyni nie mogła tego dnia czekać z Marysią na tatę, bo miała chore dziecko. Zostawiła więc ją pod opieką praktykantki. A ta w pewnym momencie musiała pójść do toalety. Pozostawiona sama sobie czterolatka postanowiła wrócić do domu.
Zginęła pod kołami auta na oczach swojego ojca
Nigdy nie robiłam Andrzejowi wyrzutów, bo co to byłaby za kara w porównaniu z tym co przeżył, i co wciąż przeżywał we snach. Ale śmierć Marysi weszła między nas i po roku oddalania się od siebie uznaliśmy, że nie możemy razem żyć. To było zbyt bolesne. Wzięliśmy rozwód. Dziesięć lat później wyszłam za mąż, ale nie chciałam już mieć dzieci. Wciąż tęskniłam za Marysią. Jurek, mój drugi mąż, umarł pięć lat temu. Szczerze mówiąc, wszystkie te lata kojarzą mi się z tęsknotą i samotnością. A teraz, kiedy patrzyłam na Andrzeja, posiwiałego, z twarzą pociętą drobnymi zmarszczkami, nagle te uczucia zniknęły.
– Po tym, jak się rozstaliśmy – mówił. – stałem się nieznośny dla siebie i dla innych. W pracy dostałem ultimatum. Musiałem się wziąć za siebie. Poszedłem na terapię. Tam poznałem Krystynę. Pobraliśmy się trzy lata później. Urodził się Tomek. Gdy miał dwanaście lat, rozwiedliśmy się. W pewnej chwili nie mogłem już na nią patrzeć, tak bardzo nie była tobą. Tomek mieszkał trochę u niej, trochę u mnie. Dorósł, ożenił się, urodziła się mu córka. Spytał, jak chciałbym, żeby dać jej na imię. Może Maria? Powiedziałem, że nie. Julia – dopiero, gdy wypowiedział moje imię, spojrzał mi prosto w oczy.
Była w nich taka sama tęsknota, jaka przelewała się w moim sercu.
– On i Joanna od roku są rozwiedzeni i przerzucają Julkę jak piłeczkę. Każde zajęte pracą… Nie wiedziałem, że tak często Julka na nich czeka w przedszkolu. Sam bym ją odbierał, ale nie powiedzieli mi o tym – westchnął ciężko. – Chyba bym nie wytrzymał, gdyby historia się powtórzyła.
– Bóg nie jest tak okrutny – powiedziałam. – Myślę, że tym razem dał nam drugą szansę.
Coś w tym chyba jest. Minęło tak dużo lat, że ból po stracie córki został na tyle stłumiony, że znów możemy się kochać i przyjaźnić. Pół roku temu wzięliśmy ślub. A miesiąc temu zamieszkała z nami Julia. Jej rodzice doszli do wniosku, że robią krzywdę dziecku, które potrzebuje stabilizacji i bezpieczeństwa. I tak czas zatoczył koło. A ja mam na kogo przelać miłość, którą chciałam dać Marysi.
Czytaj także:
Moje przyjaciółki gadają tylko o wnukach. Mam tego dość
Zostałam kochanką szefowej. Bez tego nie zrobiłabym kariery
Po trzech rozwodach miałem dość kobiet. Skupiłem się na córce