Myślałam, że moją tajemnicę zabiorę do grobu. Ale kiedy odszedł Albert, demony rzuciły się mi do gardła niczym sfora wygłodniałych dzikich psów. Słowa, które powstrzymywałam przez tyle lat, w końcu muszą zostać wypowiedziane. Piszę ten list, siedząc na tarasie mojego domu, który stoi w szeregu podobnych mu jednorodzinnych domków w podmiejskiej dzielnicy. Pierwszy raz zobaczyłam go… kiedy to było? Tak, trzydzieści siedem lat temu. Miałam wówczas lat trzydzieści. Stałam przed furtką prowadzącą do niewielkiego ogrodu z walizką w ręce.
Przyjechałam tu do pracy, by zająć się schorowaną kobietą. Z wykształcenia byłam opiekunką, a dzięki różnym kursom – pielęgniarką, salową, masażystką i dietetyczką w jednym.
Poza tym byłam samotna, bez własnego dachu nad głową. Co czyniło ze mnie idealną opiekunką na stałe. Opieka nad panią Wandą była moją trzecią pracą.
Kobieta miała czterdzieści dwa lata i od dziesięciu lat była sparaliżowana od pasa w dół. Jej mąż, Albert, cierpiał na gryzące poczucie winy, bo podobno to z jego powodu znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Dlatego spełniał wszystkie jej zachcianki i kładł uszy po sobie zawsze, gdy ona dostawała tych swoich wybuchów złości i wyzywała go od morderców i katów. Zresztą pani Wanda potrafiła wyzywać męża nie gorzej niż ten polityk, co to jego żona nagrała na taśmę jego wyznania miłosne i potem cała Polska słyszała, jaki to z niego bohater i dżentelmen…
Dostałam ładny pokój obok sypialni pani Wandy, żebym słyszała, jak wzywa mnie w nocy, waląc pięścią w ścianę. Mogła, co prawda, nacisnąć dzwonek przy łóżku, ale chyba wymagało to zbyt mało energii, a ta ją wręcz rozsadzała. Więc waliła w ścianę.
Jestem osobą cichą, niegadatliwą, co było plusem w oczach pani Wandy. Wolę też obserwować otoczenie, niż próbować znaleźć się w centrum uwagi.
Myślę, że pani Wanda mnie polubiła, o ile osoba zgorzkniała, obrażona na los i wszystkich zdrowych ludzi jest w stanie kogoś polubić. Nie przeczę, była nieszczęśliwa. Z zawodu trenerka tańca towarzyskiego. Brała udział w turniejach tanecznych, nawet odnosiła jakieś sukcesy. W chwilach nostalgii czy rozpaczy kazała mi wyciągać z szafy wielkie albumy i pokazywała zdjęcia z zawodów – miała na nich przepiękne lśniące suknie, wirowała w objęciach swoich partnerów. Patrzyła na zdjęcia i z jej oczu płynęły łzy.
Tak, współczułam jej. Jednak to nie przykrywało faktu, że uczyniła życie swojego męża piekłem; nie usprawiedliwiało wyzwisk, poniżania go, odrzucania awansów i ogólnie traktowania go jak śmiecia. Bo nawet jeśli poniekąd przyczynił się do wypadku pani Wandy, było to nieświadome i bardziej zawinił zbieg okoliczności.
Otóż Albert nie powiedział żonie, że samochód ma zepsute hamulce. Myślał, że skoro wziął kluczyki do auta ze sobą, a Wanda i tak nie zamierzała wychodzić z domu, bo odsypiała turniej – a poza tym zazwyczaj jeździła taksówkami – to nic się nie stanie.
Pod wieczór samochód miał zostać zabrany do warsztatu na lawecie, więc Albert pojechał do pracy autobusem, nie budząc żony. Tymczasem koło południa Wanda dostała telefon od matki, która potrzebowała asysty córki podczas wizyty u lekarza. Wanda zobaczyła, że w garażu jest samochód. Co prawda kluczyków nie było w szafce, ale ona wiedziała, gdzie są zapasowe. Wzięła je, wsiadła do samochodu, wyjechała na ulicę, dodała gazu, a potem próbowała zahamować na czerwonym świetle. Nie udało się, samochód pojechał dalej i zderzył się z ciągnikiem. Resztę historii znamy.
To nie była wina Alberta. To moje zdanie
Po kilku miesiącach pracy wiedziałam już, jak wielka niesprawiedliwość się tu dzieje. Albert był cudownym mężczyzną. Czułym, pracowitym. Wanda wredną heterą, nawet kiedy była zdrowa. On pragnął dzieci, ona stawiała na pierwszym miejscu karierę zawodową.
– No przecież nie mogłam być w ciąży, jeśli chciałam wygrać zawody, coś zdziałać w życiu – powiedziała mi pewnego dnia, kiedy pozwoliłam jej się upić; Alberta nie było w domu, wyjechał w delegację. – Albert to poczciwy człowiek, marzy o rodzinie, no wiesz, nie ma w nim ambicji, by coś znaczyć. Gdyby mógł mieć dzieci, znaczy, wiesz, urodzić, to czemu nie, zgodziłabym się. Ale to ja miałabym stracić figurę, rodzić w bólu, zniszczyć sobie piersi! Nigdy. A teraz… on mówi, że takie jak ja też mogą rodzić. I że jemu nie przeszkadza, że jestem taka… – popatrzyła na swoje nogi z nienawiścią i obrzydzeniem. – Zdurniał. Goni go do baby? Trudno. Ulży sobie po moim trupie.
Ciekawa sugestia – pomyślałam wtedy. I myślę, że było to ziarno, które padło na przygotowaną do zasiewu glebę. Dwa lata patrzyłam, jak ta kobieta niszczy swego cudownego męża. Albert… Śniłam o nim, śniłam, że sprawiam, że się uśmiecha. Że daję mu dziecko, a on jest szczęśliwy.
Po pierwszym takim śnie wiedziałam już, że wreszcie pokochałam. I wiedziałam, że i Albert mnie pokocha, jeśli los da mu taką szansę. Widziałam przecież jego smutne spojrzenia, którymi mnie obrzucał. Smutne i takie… głodne. Miał czterdzieści trzy lata, był zdrowym mężczyzną, miał potrzeby.
Ale wiedziałam, że nie tknie ani mnie, ani żadnej innej – z poczucia winy, a może i dlatego, że po prostu jest wierny swojej żonie. Żonie, której już nie kocha.
Widziałam to. Nie można kochać kogoś, kto każdego dnia pluje na ciebie jadem i chlasta batem nienawiści. Pomyślałam sobie, że być może to ja jestem tym narzędziem losu, które ma Alberta uwolnić z piekła. Nie jestem głupia, wiedziałam, że jeśli chcę zdobyć miłość Alberta, on nie może podejrzewać, że stoję za śmiercią jego żony. Zastanawiałam się, jak to zrobić. Otruć? Zepchnąć ze schodów? Utopić? Wszystkie te sposoby ściągały na mnie podejrzenia. Ja pilnuję jej leków i jedzenia. Ja jestem przy niej w każdej godzinie jej dnia. Nie. To musiało być coś innego. Coś, co jednocześnie sprawiłoby, że Albert miałby wobec mnie dług wdzięczności. Lub poczuł się w obowiązku, by się mną zaopiekować.
Pomysł podsunęła mi sprzedawczyni w zieleniaku. Stałam w kolejce, a ona gadała z klientką. Opowiadały sobie o tym, że nadchodzi zima i znów rachunki za prąd i gaz podskoczą pod niebo.
– Muszę wymienić naszego junkersa – westchnęła wtedy sprzedawczyni. – Jest stary i ostatnio słyszałam o kilku przypadkach śmierci od zaczadzenia.
To jest to – pomyślałam. Śmierć bezbolesna i w pewien sposób naturalna. I do wykonania, bo my też mieliśmy gazowe ogrzewanie. I junkersa w łazience. Nie był co prawda przedpotopowo stary, ale mógł się zepsuć, prawda? A Wanda uwielbiała długie kąpiele, podczas gdy ja siedziałam za przepierzeniem i czekałam, aż pani będzie miała dość. Musiałam być w pomieszczeniu, bo czasami Wandzie robiło się słabo. No ale jak miało się nie robić, gdy woda była prawie wrząca? Ale żadne tłumaczenia nie pomagały, bo ona twierdziła, że dopiero w takim wrzątku cokolwiek czuje w swoich martwych nogach.
Kilka tygodni później nastał dzień „W”, czyli wolność. Albert wracał z delegacji, ja wiedziałam dokładnie, o której przyjeżdża jego pociąg i o której on wejdzie do domu. Jak zwykle pójdzie przywitać się z żoną. Dlatego opóźniłam kąpiel o prawie godzinę. Też dostałam za swoje, ale Wanda mogła tylko sobie pogadać, nic więcej. Usadziłam ją w wannie z gorącą wodą, którą ona sama miała sobie dolewać, gdy odrobinę wystygnie, a sama usiadłam za parawanem.
Wcześniej uszkodziłam junkersa. Nie było to trudne, wystarczyło wymienić porządną uszczelkę na starą, przeciekającą, którą ukradłam z warsztatu naprawy, gdy poszłam umówić się na kontrolę naszego urządzenia. Mieli przyjść w następnym tygodniu.
Gdyby Albert nie przyjechał, gdyby pociąg się spóźnił albo taksówka stała w korku, i ja bym umarła od zatrucia czadem, razem z Wandą… Oczywiście, gdy Wanda dolała sobie wody raz i drugi, a ja poczułam, że robię się senna, zmusiłam się, by wyjść z łazienki na kilka minut.
Potem wróciłam, bo musiałam być nieprzytomna, kiedy wpadnie Albert i zacznie nas ratować.
Obudziłam się w szpitalu. Jak usłyszałam, ledwo mnie odratowano. Wanda nie przeżyła. Do pełnego zdrowia dochodziłam w domu Alberta. W końcu nie miałam dokąd pójść. Zaproponował mi, że mogę zostać przez jakiś czas, póki nie znajdę nowej pracy. Ale już ja wiedziałam, jak sprawić, żeby nie chciał mnie nigdzie puścić.
Rok później, gdy skończyła się żałoba, wzięliśmy cichy ślub. Byłam już wtedy w trzecim miesiącu ciąży. Dałam Albertowi troje dzieci, które z czasem rozeszły się po świecie. Żyliśmy spokojnie i szczęśliwie.
Trzy miesiące temu Albert zmarł i nagle jakby tama puściła. Ciągle widzę Wandę leżącą w wannie, kieliszek z winem rozbity na podłodze. Trujący sen ściągnął rysy jej twarzy, tworząc przerażającą maskę śmierci.
Nie żałuję, że usunęłam te kobietę z naszej drogi – przez trzydzieści lat byliśmy szczęśliwi. Ale coś we mnie woła, że muszę wyrzucić z siebie tę tajemnicę. Mam tylko nadzieję, że kiedy spotkam męża po drugiej stronie, nie będzie mi miał za złe tego aktu miłości.
Więcej prawdziwych historii:
„Mój mąż zginął w wypadku. Jechał pijany, bo dowiedział się o moim romansie”
„Od wielu lat mam męża i kochanka. Obydwu kocham tak samo i nie potrafię z nich zrezygnować”
„Rodzice byli wściekli, gdy Aśka przestała przysyłać pieniądze ze Stanów. Nikt nie wiedział, jaka była prawda...”