Poznaliśmy się na urodzinach wspólnej znajomej. Adam przyszedł sam, ja też byłam bez pary. Usiedliśmy obok siebie, zaczęliśmy rozmawiać. Był miły i wpatrzony we mnie jak w obrazek. Prawił mi komplementy, uśmiechał się, nadskakiwał. Umiał czarować, oj, umiał. Gdy więc zaproponował randkę, zgodziłam się bez wahania. Byłam przekonana, że to ten jedyny.
Miałam klapki na oczach
Zaczęliśmy się spotykać. Było mi z nim tak dobrze, że decyzja o ślubie wydawała się najsłuszniejsza na świecie. Co prawda, niektóre koleżanki twierdziły, że Adam lubi wypić, a jak wypije, to staje się agresywny, ale nie słuchałam. Ba, podejrzewałam, że mówią w ten sposób, bo mi zazdroszczą tak wspaniałego faceta. Niejednej wykrzyczałam to prosto w twarz, niejedną obraziłam. Byłam ślepa i głucha na przestrogi. Jak każda zakochana kobieta wierzyłam, że nasze wspólne życie będzie jak w bajce, długie i szczęśliwe.
Pierwszy raz Adam uderzył mnie dwa miesiące po ślubie. Wrócił z pracy pijany, bez grosza w portfelu. Przepił całą pensję. Zapytałam, gdzie są pieniądze. Nie odpowiedział. Podszedł z dziwnym uśmieszkiem na twarzy i trzasnął mnie prosto w twarz. A potem drugi.
– Teraz już nie będziesz zadawać głupich pytań – wycedził przez zaciśnięte zęby.
Leżałam na podłodze, przerażona, obolała, i zastanawiałam się, czy to jawa, czy koszmarny sen. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mężczyzna, który raz uderzy żonę, zrobi to po raz kolejny. Zwłaszcza jeśli żona nikomu o tym nie powie, nie zrobi obdukcji, bo o obdukcji nigdy nie słyszała. A gdy w dodatku mąż następnego dnia na kolanach przeprosi za to, co zrobił, żonie łatwo przyjdzie uwierzyć, że to się nigdy, ale już nigdy nie powtórzy…
Żyłam chorą nadzieją
Przyjmowałam kolejne, coraz mocniejsze razy i wciąż łudziłam się, że Adam się zmieni. Na świat zaczęły przychodzić nasze dzieci – Ania, Franek, Iwonka i na końcu Radek. Wszystkie zdrowe, śliczne, mądre. Były jedynym promyczkiem słońca rozświetlającymi czarne niebo w moim życiu, jedynym dobrem tych lat.
Ale on nie potrafił się nimi cieszyć. Obrywały tak samo jak ja. Za płacz, zbyt głośny śmiech, plamę na ubraniu, niedojedzony obiad i wreszcie za to, że gdy pojawia się w domu, zamykają się w swoich pokojach. To denerwowało go najbardziej.
Co wtedy robił? Koił nerwy. Tak po swojemu. Pamiętam, jak któregoś dnia wyłamał drzwi do pokoju dziewczynek. Złapał pięcioletnią wtedy Iwonkę i zaczął nią mocno potrząsać. Córeczka płakała, błagała, żeby przestał. A ja? Stałam w drzwiach, patrzyłam na to i nie mogłam się ruszyć. Serce podpowiadało: broń jej, przecież to twoje dziecko, ale ciało odmawiało posłuszeństwa. Byłam jak skamieniała. Tak było za każdym razem gdy podnosił rękę na dzieci. Budziłam się z tego letargu dopiero wtedy, gdy przestawał się nad nimi znęcać. Przytulałam je wtedy, ocierałam krew i łzy, przykładałam zimne okłady na opuchnięte miejsca i przekonywałam, że jutro będzie lepiej.
Nigdy nie daruję sobie, że pozwoliłam bić dzieci. I do końca życia będę je błagać o wybaczenie. Dziś słyszę od nich: „Wszystko w porządku, mamusiu, to tata był niedobry, nie ty”. To nieprawda! Ja też byłam potworem, bo nie przerwałam od razu tej gehenny.
Wstydziłam się
Czy myślałam o ucieczce? Pewnie, że tak. I to nieraz, ale na myśleniu tylko się kończyło. Było mi potwornie wstyd, że nie powiodło mi się w życiu. Każdy człowiek lubi odnosić w życiu sukcesy. Nikt nie chce przyznać się do porażki. Ja też nie chciałam. Poza tym, dokąd miałam pójść? Do matki? Mieszkała w jednym małym pokoiku. Do teściowej? Bez sensu. Będzie bronić syna – może i bije, ale zawsze to mąż, a o mężu nieładnie jest mówić coś złego.
Wiele razy usłyszałam od teściowej, że sama jestem sobie winna, że gdybym była lepsza dla Adama, to nigdy nie podniósłby na mnie ręki. Nigdy jednak nie wyjaśniła mi, co kryje się pod słowem „lepsza”. Myślę, że nie wiedziała. Sama też była maltretowana przez męża i nie potrafiła tego zakończyć, ale nigdy się nie skarżyła. Tkwiła w chorym związku, starając się ukryć przed ludźmi siniaki i zadrapania. Myśl, że stanie się tematem plotek, była dla niej straszniejsza niż mężowskie razy.
Miałam setki wymówek
Ja też bałam się ludzkiego gadania. Nie chciałam, żeby ktoś wiedział, co się u nas dzieje. Na początku po laniu nie wychodziłam w ogóle z domu. Potem chyłkiem przemykałam do sklepu. Na dworze upał, a ja w bluzce z długim rękawem i grubą warstwą pudru na twarzy.
Zima była wybawieniem. Wystarczyło owinąć się szczelnie szalem i niczego nie było widać. Czasem jednak ktoś coś zauważył, zapytał, co się stało. Na to też byłam przygotowana. Z uśmiechem opowiadałam wymyśloną wersję wydarzeń. Podbite oko tłumaczyłam uderzeniem o kant kuchennej szafki, krwiaki na rękach upadkiem przy wieszaniu firanek.
Dzieciom też kazałam w ten sposób kłamać. Myślę, że nikt w to nie wierzył, ale też nie zaproponował pomocy. W naszym miasteczku ludzie uważają, że do rodzinnych spraw nie należy się wtrącać, że załatwia się je w domu, za zamkniętymi drzwiami. Nawet policja nie przyjeżdża na interwencje. Kiedyś liczyłam jeszcze, że ksiądz mi pomoże, ale tu też się zawiodłam. Gdy usłyszał o biciu, tylko westchnął. A potem powiedział, że muszę się pogodzić ze swoim losem, jak każda kobieta dźwigać swój krzyż. Więc dźwigałam…
Znalazłam w sobie odwagę
Opamiętanie przyszło przypadkiem, po piętnastu latach. Adam jeszcze nie wrócił, więc przysiadłam na chwilę w fotelu i włączyłam telewizor. Akurat nadawali reportaż o domu samotnej matki. Jakaś kobieta mówiła, co przez lata robił jej mąż.
„Bił mnie, wyzywał, przypalał papierosami. Ukrywałam to, bo się wstydziłam. Ale dziś wiem, że to nie ja się powinnam wstydzić! To on powinien chodzić po wsi opłotkami, bać się ludzkich spojrzeń. To on powinien być napiętnowany. Jeśli to zrozumiecie, znajdziecie siłę i odwagę, by wyrwać się z tego zaklętego kręgu. Ja zrozumiałam. Uciekłam, złożyłam pozew o rozwód, wniosłam sprawę do sądu. I mimo że nie mam domu, jestem sama z dziećmi, wreszcie czuję, że żyję” – powiedziała na koniec.
Nie wiem, ile czasu siedziałam w fotelu. Myśli w głowie kłębiły mi się niczym chmury na burzowym niebie, a słowa kobiety brzmiały w uszach z mocą silniejszą niż bicie naszego kościelnego dzwonu. Poczułam, jak łańcuch niemocy i beznadziei pęka i wstępują we mnie jakieś nowe siły. Zerwałam się i zawołałam dzieci.
– Pakujcie się, wyjeżdżamy. Nie zostaniemy tu ani chwili dłużej – krzyknęłam.
Nie pytały dokąd, dlaczego. W ogóle się nie odezwały. Poszły do swoich pokoi i wyciągnęły torby. Nawet najmłodszy Radek zaczął wkładać swoje samochodziki do plecaczka. Dwie godziny później kupowałam już na dworcu bilet do miejscowości, w której był dom samotnej matki.
Nie miałam pojęcia, czy znajdą tam dla nas miejsce, ale mnie to nie obchodziło. Wiedziałam tylko, że muszę uciec. Mężowi zostawiłam wiadomość na kartce: „Nie szukaj nas”.
W ośrodku na szczęście znalazł się dla nas pokoik. Był malutki, ale wreszcie mieliśmy spokój. Błogosławiłam to miejsce, gdy się budziłam i zasypiałam. Nie było krzyków, bicia, nie trzeba się było bać. Wniosłam sprawę do sądu, wystąpiłam o rozwód. Mąż wydzwaniał, groził, że jeśli wszystkiego nie wycofam, to mnie zabije, ale nie uległam.
Sprawa w sądzie teoretycznie zakończyła się dla mnie pomyślnie. Dostałam rozwód, Adama skazano na półtora roku więzienia w zawieszeniu, dzieciom przyznano alimenty. Cóż jednak z tego, skoro ich nie dostaję, a my ciągle nie mamy własnego kąta?
W naszym domu mieszka mój były mąż z kochanką. Czy mnie boli ta niesprawiedliwość? Pewnie, że tak, ale nie mam czasu się nad sobą rozczulać. Wiem, że muszę być silna, niezależna. Już jestem. Przecież udało mi się wyrwać z piekła. A dalej? Dalej może być już tylko lepiej.
Czytaj także: „Teść romansował z moją siostrą, a ja przyłapałam ich w piernatach. Mam go w garści i ciągnę od niego pieniądze” „Flirtowałam z policjantem, by odpuścił mi mandat. Tak go zbajerowałam, że za mój niecny występek ukarał mnie w sypialni”
„Mąż po ślubie pokazał prawdziwą twarz. Kazał mi liczyć każdy grosz i recytować paragony jak pacierz”