Kasia leżała już w łóżeczku, wykąpana, uczesana i śliczna jak z obrazka. Tylko diabliki w szafirowych oczach zdradzały, co ten aniołek potrafi nabroić.
– Bajka! – zażądała.
– Ale jaka…? – udawałem, że się zastanawiam. – O Kopciuszku? Nie, wiem! O Królewnie Śnieżce!
– O mnie, tata, o mnie opowiedz bajkę! Przecież wiesz… – westchnęła ciężko, zabawnie marszcząc nosek.
Czułość zalała mnie jak wody potopu
Nie sądziłem, że można tak kochać.
– Ach, ta… – uśmiechnąłem się.
Choć malutka znała ją na pamięć, nigdy nie miała dosyć. Czasami dodawaliśmy ten czy inny szczegół, tak że po dwóch latach bajka rozrosła się do sporych rozmiarów. Za pierwszym razem, gdy okryłem ją kołderką i nieco nieśmiało pocałowałem w czoło – z bladej, szczuplutkiej twarzy patrzyły na mnie nieufnie, a zarazem wyczekująco, ogromne, smutne oczy. Jak miałem sprawić, by ten smutek i nieufność zniknęły?
Czułem kluchę w gardle i pustkę w głowie. I wtedy przypomniała mi się rada pani psycholog, by od samego początku w łagodny i przystępny sposób mówić Kasi, jak do nas trafiła. Ukrywanie czy unikanie prawdy nie sprawdza się na dłuższą metę. Tak właśnie zrodził się pomysł tej bajki.
– No, tata, opowiadaj! – ponagliła mnie pyskata pięciolatka.
– A więc… – nabrałem oddechu. – Wcale nie tak dawno temu żyła sobie para, mama i tata. Bardzo się kochali i byli prawie szczęśliwi. Mieszkali w pięknym, dużym domu z ogrodem…
– I z psem! – pisnęła Kasia. – Nie zapomnij o Hektorku, tatulu!
– Nigdy w życiu – poklepałem naszego posiwiałego nowofunlandczyka po boku; warował u stóp łóżka, pilnując swojej małej pani. – Tak, mieli też psa. I bardzo się kochali we trójkę, ale ciągle czegoś czy raczej kogoś brakowało im do pełni szczęścia.
– Mnie! – krzyknęła radośnie Kasia.
– Właśnie. Nie potrafili się cieszyć ani domem, ani ogrodem, ani swoją pracą, nawet tym, że są razem, bo nie mogli mieć dzieci, a bardzo chcieli.
Może się nie udaje, bo za bardzo nam zależy?
Szczerze mówiąc, ta niemożność zabijała nasze małżeństwo. Przeszliśmy wszelkie możliwe badania. Teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie, żadna anatomiczna wada ani choroba. Żarty i ponaglenia rodziny – notabene płodnej niczym króliki – irytowały. Widok cudzych dzieci – bolał. Szczególnie Gabrysię, bo pracowała jako położna. Odeszła ze szpitala.
Zatrudniła się w dziale reklamy miejscowej gazety i wkrótce zarabiała trzy razy więcej niż kwalifikowana pielęgniarka. Ja jako architekt z własnym biurem projektowym i dobrymi kontaktami z sąsiadami zza Odry też na brak roboty nie narzekałem. Dorobiliśmy się domu z ogrodem, dobrego auta, finansowo powodziło nam się świetnie. Ale co z tego, skoro największe marzenie pozostawało niespełnione. Gabrysia nie mogła zajść w ciążę, choć bardzo chciała. To mi też zarzucała, że jej bardziej zależy niż mnie; że poddałem się i uciekłem w pracę. Być może, trochę… No ale przecież dodatkowe pieniądze, gdybyśmy w końcu doczekali się potomka, na pewno by się przydały, tłumaczyłem.
– Jasne! Tylko niby jak chcesz mnie zapłodnić? – pytała z goryczą. – Na odległość?! Do tego trzeba kontaktu, intymnego. A ty, jak raczysz wreszcie wrócić do domu, zasypiasz na stojąco.
– Też mi intymność… – burczałem.
Miałem dosyć, że Gabrysia postrzega mnie wyłącznie przez pryzmat mojego nasienia, a kochamy się wyłącznie w jej dni płodne. Gdzie tu miłość, porozumienie dusz na gruncie fizycznym? Przepadło, ulotniło się. Pozostał obowiązek małżeński do spełniania. Bez względu na nastrój i ochotę.
– Może dlatego nam nie wychodzi, bo za bardzo ci zależy? – sugerowałem małżonce. – Przesadzasz z presją, stąd bariera psychologiczna.
– Jasne, zwal wszystko na mnie!
Dobrze, zróbmy to. Adoptujmy dziecko
Frustracja narastała. A my przerzucaliśmy się winą, warcząc albo nie odzywając się do siebie w ogóle. Biedny Hektor nie wiedział, co się dzieje z jego państwem. Skąd mógł wiedzieć, że jego psia miłość nam nie wystarcza? Piękny dom i ogród zionęły pustką – bez gwaru dziecięcego gaworzenia i tupania małych nóżek. Pomysł adopcji pojawiał się i znikał. Póki choć jedno z nas miało nadzieję na własne, rodzone dziecko – póty nie obracaliśmy myśli w czyn. Aż wreszcie po dziesięciu latach bezowocnych prób Gabrysia spojrzała prawdzie w oczy.
– To bez sensu – powiedziała.
Gorycz i rezygnacja w jej głosie łamały mi serce. Bałem się, że poddaje w wątpliwość cały nasz związek. Ja też nie wytrzymywałem tej męczącej sytuacji i wzajemnych oskarżeń. Zwłaszcza niewypowiedzianych: że może tylko ze sobą nie możemy mieć dzieci, ale oddzielnie, z kimś innym…Może nadeszła pora.
– Adoptujmy… – zaczęła Gabi.
– …dziecko – powiedzieliśmy niemal jednocześnie.
Roześmialiśmy się. Z ulgą, wesoło, jak już dawno nam się nie zdarzało. Przytuliłem Gabrysię z całych sił. Znowu stanowiliśmy jedność – uczuć, myśli, pragnień. Wraz z podjętą decyzją rozpoczął się nowy etap w naszym życiu. Wcale nie mniej stresujący, choć przynajmniej nadzieja wróciła. Wybraliśmy katolicki ośrodek adopcyjny, bo oboje jesteśmy wierzący, poza tym ufaliśmy w ich kompetencje i dobrą wolą.
Niemniej w najgorszych snach nie podejrzewałem, jak skomplikowane procedury będziemy musieli przejść. By zostać biologicznym rodzicem, wystarczy chwila zapomnienia; adopcyjny musi postarać się dużo bardziej. Z początku żartowaliśmy, że zdajemy na „rodzicielskie prawo jazdy”, ale z każdym kolejnym tygodniem niekończących się badań psychologicznych, wywiadów i rozmów miny nam rzedły. Wreszcie po upływie prawie roku otrzymaliśmy zgodę i mogliśmy oficjalnie wystąpić z wnioskiem o adopcję. I wtedy zaczęły się schody.
Na pierwsze spotkanie udaliśmy się do Lublina
Nie wiem, czy celowo – by znowu nas sprawdzić – wybrano nam dziecko z drugiego końca Polski. Mieszkaliśmy w Świecku. Zabłądziliśmy po drodze i do celu dotarliśmy w porze kolacji.
– To jest właśnie Kasia – powiedziała dyrektorka, pokazując nam przez szybę trzyletnią dziewczynkę siedzącą przy stole.
Brązowe włosy, zielone oczy, smagła karnacja, zadarty nosek, szerokie usta. Wyglądała jak pomniejszona wersja Gabrysi. Pałaszowała bułkę, aż jej się uszy trzęsły. Z miejsca się zakochałem. Mojej żonie też mała od razu przypadła do gustu i serca.
– Ta dziewczynka jest śliczna! – zachwycałem się. – Aż dziw, że nikt jej wcześniej nie adoptował.
– Prześliczna – potwierdziła pani dyrektor bez entuzjazmu.
Patrzyła na nas z uwagą. Nie rozumiałem, o co chodzi. Gabrysia szybciej się połapała.
– Gdzie tkwi problem? – spytała. – Niemal każde dziecko w naszym ośrodku na coś cierpi, w przypadku Kasi lista jest długa…
– Czy możemy z nią porozmawiać? – niecierpliwiłem się.
– Porozmawiać? – zawahała się dyrektorka. – Nie, raczej nie. Bo nie zaśnie. Poza tym przed podjęciem ostatecznej decyzji powinni się państwo zapoznać z faktami.
– Nawet nie wiemy, czy nas polubi, czy zechce na rodziców! – zaoponowałem.
– Bez obrazy, ale ona polubi każdego, kto ją stąd zabierze. To wy musicie wiedzieć, na co się porywacie. Zapraszam jutro do gabinetu.
Wynajęliśmy pokój w hotelu
Pełni nadziei uznaliśmy, że nie może być tak źle, jak twierdziła dyrektorka. Kolejny test i tyle. Ale rankiem z rosnącym przerażeniem studiowałem kartę zdrowia Kasi. Mimo swojego wieku jeszcze nie mówiła, nawet pojedynczych sylab, moczyła łóżko, miała też anemię, alergię białkową, refluks, napady agresji i dziurę w sercu, czyli niewłaściwie domknięte zastawki. Nie spodziewałem się aż takich problemów.
– Nie wiem… – zmieszany kręciłem głową. – To mnie chyba przerasta…
– Uprzedzałam państwa – westchnęła dyrektorka ośrodka.
– A co ty powiesz? – zwróciłem się do żony; zaskoczyła mnie determinacja widoczna na jej twarzy.
– Nareszcie wiem, po co zostałam pielęgniarką – odparła.
Po tonie poznałem, że już zdecydowała i zdania nie zmieni.
– Zaaplikuję Kasi dużą dawkę witaminy M i będzie zdrowa jak rydz.
Na te słowa w dyrektorkę jakby nowy duch wstąpił.
– Brawo, właśnie na to liczyłam! – pochwaliła Gabrysię. – Kto jak kto, ale była położna nie przestraszy się kilku chorób u swojego dziecka.
Moja żona rozpromieniła się niczym panna młoda albo… brzemienna. Więc chociaż o witaminie M nigdy nie słyszałem, zdusiłem wątpliwości. Zamknąłem teczkę z dokumentami.
– Chodźmy poznać… naszą Kasię.
Zdusić, nie oznacza wyzbyć się w ogóle
Miałem obawy. Zwłaszcza gdy leżałem długo w nocy, gapiąc się w sufit. Bo kiedy Kasia uśmiechała się na nasz widok, gdy czułem jej łapkę w swojej dłoni, gdy ciągnęła mnie za spodnie, próbując po swojemu coś mi przekazać – wtedy rozpływałem się niczym masło na patelni. Zostaliśmy w Lublinie tydzień, spędzając z Kasią jak najwięcej czasu.
A w ciągu następnego pół roku – tyle trwały formalności – odwiedzaliśmy ją w każdy weekend. Dyrektorka miała rację. Dziewczynka szybko nas zaakceptowała; do tego stopnia, że nie pozwalała zbliżać się innym dzieciom. Zachowywała się jak psiak zazdrosny o uczucie i uwagę swego państwa. Ugryzła blondyneczkę, którą nieopatrznie pogłaskałem po głowie. Zacząłem się bać o los Hektora. Lepiej byłoby dla psa, żeby się dogadali…
Gabrysia też go kochała, ale nie miałem złudzeń, kogo wybierze w razie jakichkolwiek kłopotów. Od kiedy się zdecydowaliśmy na adopcję, wciąż wysłuchiwaliśmy pełnych troski lub uprzedzeń kontrargumentów. Jedne sam nieśmiało podzielałem, drugie – wstyd powtarzać. W każdym razie każdego, kto próbował zarazić nas pesymizmem, moja zdeterminowana żona pognała w diabły. Ostali się najwierniejsi: najbliższa rodzina i kilku przyjaciół. Miałem nadzieję, że i Hektorowi się uda.
Okaże się, gdy wreszcie pozwolą nam wziąć Kasię domu. Gabrysia niecierpliwie liczyła dni do rozprawy sądowej. Termin wyznaczono na piątek, 23 września. Nigdy nie zapomnę tej daty. Właśnie wtedy zostałem ojcem. Nie z decyzji sądu, ale z wyboru serca. Musiałem niemal stracić Kasię, by pojąć, jak bardzo ją kocham. Jeszcze przed wejściem do sali rozpraw podeszła do nas pani mecenas. Minę miała poważną, niedającą nadziei. Gabrysia aż jęknęła.
– Błagam, niech pani nie mówi, że nic z tego, teraz kiedy jesteśmy tak blisko.
– Naprawdę bardzo mi przykro. Rodzice biologiczni już dawno zostali pozbawieni praw, ale pojawiła się ciotka… – wskazała brodą jakąś kobiecinę; schludną, ale jakąś wymęczoną.
Kurczowo ściskała torebkę, trzymając ją przed sobą jak tarczę. Towarzyszył jej facet o twarzy cwaniaka i pijusa.
– A ten, domyślam się, wujek? – burknąłem. – I komuś takiemu sąd miałby oddać naszą Kasię? Wolne żarty! – objąłem żonę ramieniem.
– Niestety. Biologiczna rodzina zawsze ma pierwszeństwo. Możemy próbować udowadniać, że chodzi im bardziej o pieniądze za opiekę nad dzieckiem niż same dziecko, ale kiepsko to widzę. Wystarczy, że przekonująco odegrają rolę czułych krewnych.
– A ile dostaną? – przerwałem jej.
Jednocześnie wzmocniłem uścisk, bo czułem, że Gabrysia słania się na nogach. Sam miałem ochotę krzyczeć ze złości i rozpaczy. Myśl, że każą mi oddać Kasię, taką malutką, bezbronną i chorą tym pazernym ludziom, doprowadzała mnie do szaleństwa.
– Zresztą nieważne ile. Zapłacę im więcej i od razu, powiedzmy, hurtem za dwa lata. Może łykną przynętę?
– Ja tego nie słyszałam – pani adwokat asekuracyjnie uniosła ręce.
– Ale ja słyszałam i się nie zgadzam! – Gabrysia wysunęła się z moich objęć; cała się trzęsła. – Nie kupię dziecka. To niemoralne, niewłaściwe po prostu, zrozum, nie mogłabym jej potem spojrzeć w oczy!
– I nie spojrzysz, jak oddadzą ją tym hienom! Zmarnują dzieciaka! Przecież jest poważnie chora. Nie boisz się?
– Umieram ze strachu, ale nie kupię córki. Jak ma być nasza, to będzie!
Zebrała się w sobie i śmiało podeszła do ciotki Kasi. Zaczęła coś mówić, wyjaśniać, przekonywać; oczy kobieciny robiły się coraz szersze, twarz bledsza, a „czuły” wujek klął i wymachiwał rękami coraz mocniej. Gdy złapał moją żonę za ramię, ruszyłem w ich kierunku, gotów rozerwać drania gołymi rękami. Nie zdążyłem. Gabrysia wyrwała ramię, a ja uchwyciłem końcówkę zdania.
– …miłości potrzebuje, żeby żyć i zdrowieć. Nie tego!
Kobieta obróciła się na pięcie i wyszła, nie zważając na krzyki partnera. Już nie wróciła, zatem sąd nie miał innego wyjścia, jak oficjalnie uczynić Kasię naszą córką. Popłakałem się ze szczęścia. Wszelkie wątpliwości się rozwiały. Nie łudziłem się, że będzie lekko, ale wiedziałem, że choćby nie wiem co, damy radę. W aucie Kasia momentalnie zasnęła. Gabrysia też. Wykończyło ją napięcie. Co prawda chciałem zapytać, co dokładnie powiedziała ciotce, ale chyba sam się domyśliłem.
Kobieta wyglądała na wymizerowaną, zastraszoną, jednak uczciwą. Nie mogła zafundować siostrzenicy własnego losu. Niesamowite, jak problemy same się rozwiązują, kiedy człowiek przestanie się zamartwiać. Na przykład Hektor i Kasia. Czy się dogadali? Świata poza sobą nie widzieli! My na miłość, a zwłaszcza zaufanie Kasi musieliśmy zasłużyć – pies dostał je na tacy. Uwielbiała go, całowała, pieściła, chodziła za nim na czworakach, jeździła jak na kucyku, próbowała jeść z jego miski, spać na jego legowisku – wszystko znosił ze stoickim spokojem, bez warknięcia. Lizał ją i piszczał, uważał, żeby nie nadepnąć, cierpliwie czekał na smakołyki spadające z jej talerza i bez znudzenia nosił za nią zabawki.
A gdy budziła się w nocy z płaczem, w zalanym łóżku – on już warował u jej stóp i szczekał na nas ponaglająco. Zresztą przestała się moczyć już po miesiącu.
– Witamina M działa! – mówiła z uśmiechem Gabrysia.
– Właśnie, właśnie… a co to za cudo? – droczyłem się z nią. – Słyszałem o witaminie A, B, C, D, E i PP. Ale witamina M? Skąd się ją bierze i na co jest?
Gabrysia podeszła i przytuliła się do mnie.
– Bierze się ją stąd… – położyła mi rękę na sercu. – A jest na wszystko. Najważniejsza witamina na świecie.
Szukali, szukali, aż wreszcie ją znaleźli
Oczywiście moja niezrównana żona jak zwykle miała rację. Nie twierdzę, że wcześniej kochaliśmy się mniej, ale teraz nasza miłość była pełniejsza, dojrzalsza, niewzruszona niczym skała. Kasia czuła się u nas coraz pewniej, uśmiechała się coraz śmielej. Kiedy pewnego razu po powrocie z pracy przywitała mnie radosnym śmiechem, wołając „tata, patrz!”, i pokazała mi nowego misia, najpierw ją wyściskałem razem z misiem, a potem ryczałem w łazience przez pół godziny.
Powiedziała tata! Rany boskie, pierwszy raz! Spojrzałem w lustro i pomyślałem sobie, że moje biedne, sterane serce nie wytrzyma dalszych wzruszeń o takim natężeniu, więc może trzeba tę witaminę M ograniczać? Ale nie dało rady. Po roku zamknęły się wszystkie dziury w sercu, refluks ustąpił i Kasia była już zdrowa. I paplała jak najęta. Natomiast bajkę o sobie znała na pamięć.
– No dalej, tata, opowiadaj dalej! Szukali córeczki, szukali… – podpowiadała – wreszcie znaleźli ją w dużym domu pełnym dzieci, na końcu świata…
– I rozpoznali ją od razu, choć nie była już taka malutka.
– Mama i tata jej sami nie urodzili, bo nie mogli, więc inna mama pomogła, ale potem się zgubiła – uściśliła Kasia z poważną minką.
– Dokładnie, ale mama z tatą nie mogli się pomylić, serce im podpowiedziało, że to właśnie ich zagubiona na końcu świata córeczka. Musieli tylko innych przekonać, że mają rację. Wreszcie zabrali ją do pięknego domu z ogrodem, gdzie od dawna czekał na nią pokoik, łóżeczko, zabawki, ubranka i… jej własny wilk.
W tym momencie Hektor jak zwykle szczeknął.
Czytaj także:
Babcia to nie darmowa agencja usługowa, nie prywatna niania i otwarta jadłodajnia
11-letni syn nie chce wyjechać z nami za granicę. Woli zostać z babcią
Teściowie zmuszają mnie do podpisania intercyzy. Zażądałam, żeby płacili mi za sprzątanie