Kaśkę kupiłem dwa lata temu. Na życzenie córeczki. Odkąd przeprowadziliśmy się z miasta na wieś, Małgosia co jakiś czas zasypywała mnie prośbami o nowe zwierzątko.
Nie potrafiłem jej odmówić, więc na naszej posesji przybywało lokatorów. Mieliśmy psy, koty, kozę, króliki, kaczki, miniaturę kucyka. Teraz przyszła kolej na świnkę wietnamską. Córka zobaczyła taką u koleżanki ze szkoły i zakochała się na zabój. Żona protestowała, bo to na nią spadała większość obowiązków związanych z opieką nad naszym zwierzyńcem, ale ja jak zwykle uległem.
Pojechałem do hodowcy i przywiozłem młodą loszkę. Córka nazwała ją Kaśka, bo jej zdaniem z „urody” przypominała siostrę mojej mamy, Katarzynę. Dobrze, że ciotka tego nie słyszała, bo mogłaby się obrazić.
Czekaliśmy, aż wróci
Kaśka szybko zawojowała nasze serca. Była bardzo mądra, przyjazna uwielbiała zabawę i pieszczoty. Za czochranie za uszkiem i po brzuchu dałaby się pokroić. Miała tylko jedną wadę: lubiła uciekać. Wystarczyło, że ktoś z nas nie domknął furtki, a już otwierała ją sobie na oścież i dawała dyla. Nie martwiliśmy się, bo zwykle wracała sama lub przyprowadzał ją któryś z sąsiadów.
Zawstydzona szła na swoje legowisko i obserwowała nas spode łba, jakby chciała sprawdzić, czy jesteśmy źli. Gdy widziała nasze srogie miny, czekała, aż nam zły humor przejdzie. Kiedy się uśmiechaliśmy, przybiegała i ocierała się o nasze nogi, domagając się pieszczot.
Tamtego dnia też uciekła. Nawet nie wiem kiedy. Czekaliśmy, aż wróci, ale się nie pojawiała. Najbliżsi sąsiedzi też jej nie widzieli. Małgosia i żona były zrozpaczone. Lamentowały, że ktoś ją ukradł albo że wpadła pod samochód.
Wyruszyłem więc na poszukiwania. Obszedłem całą wieś, ani śladu. Przy drodze też nie. Już miałem wracać do domu, gdy ją dostrzegłem. Truchtała, jak gdyby nigdy nic od strony pobliskiego lasu, zabawnie zarzucając zadkiem.
– Kaśka! Gdzie cię poniosło! – skarciłem ją. – Wiesz, jak się martwimy?
Myślałem, że jak zwykle będzie skruszona. Ale nie. Spojrzała mi hardo w oczy, minęła, jakbym był powietrzem, i kilka minut później już mościła się w swoim legowisku.
Kto jej to zrobił? Nikt w najbliższej okolicy nie miał knura!
Przez następne tygodnie nic szczególnego się nie działo. Kaśka zachowywała się jak zwykle. Zauważyliśmy jednak, że przytyła. Wcale nas to nie zdziwiło. W tamtym okresie przyjeżdżało do nas w odwiedziny mnóstwo znajomych. I każdy z nich przywoził coś dla Kaśki. Dostawała tyle przysmaków, że non stop ruszała ryjkiem.
Próbowaliśmy im tłumaczyć, że tak nie wolno, że otyłość szkodzi także świnkom, ale w końcu machnęliśmy ręką. Pomyśleliśmy, że jak sezon odwiedzin się skończy, to ją odchudzimy.
Kaśka schudła jednak sama. I to błyskawicznie. Nigdy nie zapomnę tamtej soboty. Leniuchowaliśmy sobie żoną w łóżku, gdy do sypialni wpadła Małgosia. Była bardzo podekscytowana.
– Kaśka! – krzyknęła.
– Co Kaśka? Znowu uciekła?
– Nie! Została mamą! – wypaliła.
– Dziecko, co ty opowiadasz! To niemożliwe – roześmiała się żona.
– Jak mi nie wierzycie, to sami zobaczcie – naburmuszyło się dziecko.
Z miny córki wynikało, że nie żartuje.
Jak na komendę zerwaliśmy się na równe nogi i, tak jak staliśmy, pobiegliśmy do komórki, w której świnka miała swoje legowisko. Stanęliśmy w progu i zamarliśmy. Kaśka leżała sobie spokojnie na boku i karmiła prosiaki. Naliczyliśmy osiem sztuk.
Byliśmy w szoku. Wszystkiego się spodziewaliśmy, tylko nie tego.
Kiedy już trochę ochłonęliśmy, zadzwoniliśmy do weterynarza, który opiekował się naszym zwierzyńcem. Dokładniej mówiąc, to ja zadzwoniłem, bo żona z emocji ciągle nie mogła wydusić z siebie słowa.
Przyjechał i obejrzał przychówek.
– Prosiaki są zdrowe, maciorka też jest w niezłej formie. Przez miesiąc nie odłączajcie maluchów od matki – powiedział.
– Wszystko bardzo pięknie, ale jakim cudem Kaśka w ogóle zaszła w ciążę? Owszem, zdarza jej się czmychnąć za bramę, ale nikt u nas we wsi świń nie trzyma. Choćby więc chciała, nie mogła napatoczyć się na knura – dumałem głośno.
Weterynarz przyjrzał się prosiakom.
– A nie uciekła przypadkiem do lasu? Tak ze cztery miesiące temu? – zapytał.
– Uciekła. Cały dzień jej nie było.
– No to pewnie spotkała na swojej drodze odyńca. A że miała ruję, to się od razu zakochała. I są tego efekty – uśmiechnął się.
Oddamy je w dobre ręce
Prosiaki rosły jak na drożdżach. Byliśmy z Agą przerażeni. Jedna świnka wietnamska na podwórku – w porządku. Ale do tego osiem świniodzików? Weterynarz uprzedził, że za rok każdy z nich może ważyć ze sto kilo. Na samą myśl, że będą biegać po podwórku, robiło nam się słabo.
Uradziliśmy więc, że póki są jeszcze małe, oddamy je w dobre ręce. Najlepiej do jakiegoś gospodarstwa agroturystycznego, w którym byłyby atrakcją dla gości. Zredagowaliśmy więc zgrabny tekst, dołączyliśmy zdjęcia i wrzuciliśmy do sieci. Do głowy nam nie przyszło, że możemy mieć z tego powodu jakieś kłopoty.
To było kilka dni po tym, jak daliśmy ogłoszenie. Właśnie szykowałem się w pracy do ważnego zebrania, gdy odezwał się telefon. Dzwoniła żona.
– Przyjeżdżaj natychmiast! Po naszym podwórku biega strażnik leśny i policja! – krzyczała w słuchawkę rozgorączkowana.
– Ale jak to? Dlaczego?
– Pytają o jakieś pozwolenie na hodowlę świniodzików, czy coś takiego…
– Jaką hodowlę? – nic nie rozumiałem.
– Przecież my niczego nie hodujemy!
– Przecież wiem! Próbowałam im to wytłumaczyć, ale nic do nich nie dociera. Twierdzą, że dowody kwiczą w komórce. Wracaj, Janusz, bo grożą nam sądem.
– Zaraz będę – uciąłem i pobiegłem zwolnić się do szefa.
Początkowo nie chciał mnie puścić, ale jak usłyszał, w czym rzecz, dał mi wolne do końca dnia. Wsiadłem więc w samochód i pół godziny później byłem już na wsi.
Zadbałem o to, żeby świnka więcej dzieci nie miała
Widok, jaki zastałem, do sielskich, delikatnie mówiąc, nie należał. Moja żona siedziała zdenerwowana na tarasie. Tuliła zapłakaną Małgosię. Obok stało trzech rosłych facetów w mundurach. Jeden coś tam pisał, dwóch mówiło równocześnie. I to podniesionymi głosami, co usłyszałem pomimo zamkniętych szyb. Gdy to zobaczyłem, ciśnienie skoczyło mi do dwustu. Wyskoczyłem z samochodu i…
Pewnie się domyślacie, co było potem. Ostra wymiana zdań. Byłem tak wkurzony, że mi denerwują żonę i dziecko, że nie przebierałem w słowach. Mało brakowało, a zabraliby mnie do radiowozu, może nawet zawieźli na dołek. W końcu jednak trochę się uspokoiłem i wysłuchałem, o co im chodzi. Powiedzieli dokładnie to, co przez telefon zdążyła przekazać mi żona.
Dowiedziałem się mianowicie, że złamaliśmy prawo, bo hodujemy świniodziki bez odpowiedniego zezwolenia, które wydaje Generalny Dyrektor Ochrony Środowiska. A za to staje się przed sądem.
– Panowie, czy wyście zwariowali? Żona pewnie wam już wyjaśniła, skąd wzięły się u nas te mieszańce! – poczułem, że znowu skacze mi ciśnienie.
– Podobno do zapłodnienia doszło bez waszej wiedzy, w trakcie ucieczki maciory do lasu – odparł jeden z mundurowych.
– No właśnie. O żadnej hodowli nie może być więc mowy.
– Każdy się tak tłumaczy… – prychnął lekceważąco mój rozmówca.
– Drogi panie, jak ktoś coś hoduje, to po to, by na tym zarobić. A my chcemy zwierzęta oddać za darmo – tak, jak napisaliśmy w ogłoszeniu. Jeśli więc uważacie, że złamaliśmy prawo, to kierujcie sobie sprawę do sądu. Stawimy się w komplecie. Z winowajczynią na czele – odparłem, zerkając na drzwi komórki, w których właśnie stanęła bohaterka całego tego skandalu.
– Dzisiaj skończy się na pouczeniu. Ale będziemy mieli państwa na oku. Radzę, żeby po raz drugi to się nie powtórzyło.
– Obiecuję, że jeszcze dziś porozmawiam poważnie z Kaśką i zakażę jej bliższych kontaktów z odyńcami.
– To nie jest temat do żartów – oburzył się funkcjonariusz.
– Ale ja wcale nie żartuję. Niech wie, że prawo jest prawem i świniom też łamać go nie wolno – odparłem z poważną miną.
Odjechali, ale miałem wrażenie, że nie byli pewni, czy dobrze zrobili, ograniczając się tylko do pouczenia.
Od tamtej pory minął rok. Na naszej posesji, nie ma już świniodzików. Tak jak chcieliśmy, znalazły nowe domy w gospodarstwach agroturystycznych. Ich właściciele przysyłają nam nawet zdjęcia. Grubaśne się zrobiły i duże.
A Kaśka? Tak jak obiecałem, przeprowadziłem z nią poważną rozmowę umoralniającą. Niby słuchała, kiwała łbem, ale miałem wrażenie, że już myśli o jakimś przystojnym odyńcu. Na wszelki wypadek zawiozłem ją więc do weterynarza, na sterylizację. Strażnik leśny i policjanci zapowiedzieli przecież, że będą nas mieli na oku. Lepiej nie ryzykować.
Czytaj także:
„Zamiast polskiego chleba, wolałam francuskie rogaliki. Uciekłam ze wsi i wpadłam z deszczu pod rynnę”
„Raz w życiu zostawiłam męża z dziećmi i ruszyłam do sanatorium. Pożałowałam tego, gdy dostałam wezwanie do szkoły”
„Myślałam, że wszystkich uda mi się okłamać. Gdy mój wstydliwy sekret wyszedł na jaw, mąż mnie zostawił, a pomogli obcy”