„Zamiast polskiego chleba, wolałam francuskie rogaliki. Uciekłam ze wsi i wpadłam z deszczu pod rynnę”

nostalgiczna kobieta fot. Getty Images, Westend61
„I takim oto sposobem los zadrwił sobie ze mnie. Bo pragnąc uciec od zapyziałego polskiego miasteczka, wyjechałam za granicę tylko po to, by wylądować na jeszcze bardziej zapyziałej francuskiej wsi”.
/ 10.11.2023 07:15
nostalgiczna kobieta fot. Getty Images, Westend61

Wyjechałam z Polski, żeby zmienić swoje życie. Chciałam zrobić wielką karierę. Chciałam uciec z tego miejsca! Niczego bardziej nie pragnęłam. Co to za życie w tej zapyziałej Polsce?

Czułam, że tam nie pasuję

Zawsze wydawało mi się, że zasługuję na więcej, niż mam. Jako nastolatka uwielbiałam czytać w gazetach o kolorowym życiu zagranicznych gwiazd i marzyłam, że kiedyś będę taka jak one – piękna, sławna i bogata. I zamieszkam w jakimś pięknym kraju, we Francji albo Wielkiej Brytanii. Koniecznie gdzieś na Zachodzie. Bo co to za życie w tej zapyziałej Polsce? Zwłaszcza kiedy pochodzi się z małego miasteczka, gdzie nie ma nawet kina.

Teraz można mieszkać i w zabitej dechami wiosce, a jak się chce zobaczyć film, wystarczy drobna kwota i jest dostępny online. Kiedy byłam dzieckiem, nie mieliśmy jednak takich udogodnień jak internet, a brak kina bardzo mi doskwierał. Do najbliższego, znajdującego się w stolicy województwa, było około czterdziestu kilometrów. Strasznie mnie to złościło.

W domu się nie przelewało, bilety na PKS kosztowały majątek, a jednak ciułałam na nie, i co jakiś czas udawało mi się wyrwać z domu, by choć przez parę godzin poczuć atmosferę miasta. Niedogodności mojego miejsca zamieszkania nie przeszkadzały mi jednak marzyć. Wręcz przeciwnie. Tym silniej pragnęłam wyrwać się z tej dziury bez perspektyw. I to nie do żadnej Warszawy, o której marzyły moje koleżanki. Ciągnęło mnie w świat! Do ekscytującego wielkomiejskiego życia, nocnych klubów, wieżowców i gwarnych ulic, do kariery gwiazdy filmowej, o której śniłam.

Jeszcze w liceum szczególnie upodobałam sobie Francję. Może dlatego, że wydawała mi się taka romantyczna… Moja fascynacja tym krajem to nie były jedynie westchnienia nad fotografiami wieży Eiffla czy zamków nad Loarą. Przyniosła ona też pewien pożytek. Jak szalona zaczęłam uczyć się języka francuskiego i osiągnęłam całkiem niezłe wyniki, co zaowocowało piątką na świadectwie ukończenia szkoły.

Zaraz po maturze zaczęłam przeglądać ogłoszenia o pracy za granicą. Większość z nich skierowana była jednak do facetów. Albo budowa, albo warsztat samochodowy. Była też praca sezonowa przy zbiorach warzyw. Ale ja chciałam tam zostać na stałe, a nie pojechać na wakacje. Wreszcie znalazłam coś dla siebie. Jakieś francuskie małżeństwo szukało opiekunki do dzieci! „Pewnie są bogaci” – pomyślałam, bo u nas w Polsce byle kogo nie było wtedy stać na opiekunkę.

Oprócz opieki nad dziećmi oczekiwali również pomocy w domu i drobnych prac w ogrodzie. W zamian oferowali całkiem niezłą stałą pensję, a także wikt i opierunek. Miałabym zamieszkać wraz z nimi w ich (z całą pewnością) dużym i pięknym domu! Byłam wniebowzięta i natychmiast zgłosiłam się do agencji, która zamieściła to ogłoszenie.

Szybko się tam odnalazłam

Wierzcie lub nie, ale przyjęli mnie od razu! Moimi atutami były: znajomość języka, brak nałogów, doświadczenie przy dzieciach (bawiłam maluchy mojej siostry i jej koleżanki, która wystawiła mi referencje) i polskie pochodzenie. Podobno matka pana domu pochodziła z Polski i w związku z tym życzyła sobie, aby jej wnuki używały jej ojczystego języka. Spytacie, jak się ma praca opiekunki do zostania gwiazdą? Cóż, od czegoś trzeba zacząć. A chyba każdy przyzna, że aby zrobić karierę za granicą, trzeba tam najpierw pojechać i troszkę pomieszkać.

– Dziecko, i po co ty się pchasz do tych żabojadów? – biadoliła mama. – Toż to ateiści są, w Boga nie wierzą! Ty nawet żadnego kościoła tam nie uświadczysz.

To akurat okazało się prawdą. Nie dlatego jednak, że we Francji nie było kościołów, ale dlatego że, jak się okazało, miejscowość, gdzie miałam zamieszkać, nie należała do największych. „Na mapie wyglądało to na spore miasto…” – pomyślałam rozczarowana, rozglądając się dookoła, kiedy już przybyłam na miejsce.

Jednak nie do końca się pomyliłam. Po prostu państwo L. mieli domek na przedmieściach Lyonu. Okolica nie wyglądała więc może specjalnie zachwycająco (biorąc pod uwagę moje oczekiwania), jednak komunikacją miejską szybko można się było dostać do centrum.

Dom moich pracodawców, który przecież miał być wypasioną willą, mocno mnie rozczarował. Ot, zwykła piętrowa chatka, może nie bardzo mała, ale i niezaliczająca się do olbrzymów. Utrzymana we względnym porządku i dość ładnie wykończona, chociaż bez żadnych ekstrawagancji. „Nawet basenu nie mają” – pomyślałam z żalem, rzucając okiem na niewielkich rozmiarów przydomowy ogródek.

Państwo L. przyjęli mnie ciepło i serdecznie, jednak natychmiast zawalili obowiązkami. Sprzątanie, gotowanie, no i najważniejsze – doglądanie maluchów. Była ich trójka. Dwóch chłopców w wieku pięciu i siedmiu lat, i czteroletnia dziewczynka. Jak się wkrótce okazało, straszne rozrabiaki! Musiałam mieć oczy dookoła głowy. Raz zdarzyło się, że na chwilę się zagapiłam i Jean prawie zrzucił sobie na głowę stertę książek. Nie sądziłam, że zajmowanie się dziećmi może być aż tak wyczerpujące, a przecież nie byłam w tych sprawach zielona.

Nie zapomniałam o planach na karierę

Na szczęście miałam także czas wolny, który skrzętnie wykorzystywałam na bieganie po castingach. Ku mojemu ogromnemu zadowoleniu państwo L. mieli w domu internet! To był przełom wieków. U nas w Polsce mało kto mógł sobie w ogóle pozwolić na komputer, a co dopiero na podłączenie do sieci! Z zapałem więc wyszukiwałam ogłoszeń o przesłuchaniach, i gdy tylko kończyłam pracę, wybywałam w miasto.

Kiedy przyjęli mnie do pierwszej produkcji, myślałam, że zwariuję ze szczęścia. Co prawda miałam być tylko statystką, ale za to we francuskim filmie! Na początek dobre i to. Poczułam się strasznie ważna. To w tym czasie zaczęły mnie irytować niektóre zachowania moich pracodawców. Na przykład pewnego dnia, pani L. poprosiła mnie, abym wyjątkowo zrobiła pranie, bo ona nie znajdzie czasu. Dała mi szczegółowe wytyczne, co i jak, po czym nagle spytała:

– A w Polsce macie pralki?

Myślałam, że mnie krew zaleje ze złości. Co ona sobie myśli, paniusia jedna, która mieszka w domu bez basenu, że ja tu przyjechałam prosto z buszu?! Choć zawsze psioczyłam na mój kraj, nagle obudził się we mnie patriotyzm. Miałam ochotę coś odwarknąć, ale w ostatniej chwili się powstrzymałam. W końcu była moją pracodawczynią. Pomyślałam sobie jednak, że trzeba bronić swego, jakie by nie było.

Znalazłam swoją miłość

Pół roku później poznałam Gastona i zakochałam się na zabój. Był kelnerem w lokalu, gdzie akurat odbywały się zdjęcia do kolejnego filmu. Zagadnął mnie między jednym a drugim ujęciem, i tak przegadaliśmy cały dzień. Bo prawda była taka, że choć statyści potrzebni byli zwykle na mniej niż pięć minut, to mimo to nie mogli opuszczać planu do końca zdjęć.

Umówiliśmy się na kawę. Jedną, drugą, dziesiątą. I wkrótce zostaliśmy parą. Imponował mi fakt, że zainteresował się mną jakiś Francuz! Oczywiście, nie chodziło tylko o jego narodowość. Gaston był wysoki, przystojny, szybko też okazało się, że wiele nas łączy, oboje na przykład uwielbialiśmy oglądać komedie. Jedno tylko mnie niepokoiło. Mój facet nie podzielał mojej miłości do Paryża i marzeń o wielkomiejskim życiu…

– Kiedyś zabiorę cię do stolicy i sama zobaczysz, że to nic szczególnego – powiedział mi pewnego razu. – To miasto jest zatłoczone, brudne i śmierdzące. Uwierz mi, nie chciałabyś tam mieszkać.

Nie zgadzałam się z nim. Mnie Paryż jawił się jako kraina wiecznej szczęśliwości. Romantyczna przystań dla dwojga kochanków (czyli mnie i Gastona), nie mówiąc już o tym, że gdzie indziej, jak nie tam, czekała na mnie wielka kariera? Któregoś razu mój chłopak zabrał mnie na wycieczkę autem. Nie powiedział, dokąd jedziemy, a mniej więcej w połowie drogi kazał mi zamknąć oczy. Byłam potwornie ciekawa, co za niespodziankę dla mnie szykuje.

Kiedy wreszcie uniosłam powieki, mina mi zrzedła. Byliśmy na jakimś pustkowiu! Pola, łąki, wąska droga. Gdzieś w oddali majaczyło niewyraźnie kilka domków z cegły. Spojrzałam na niego zdumiona.

– Oto nasza ziemia – oznajmił, wskazując ręką teren pod lasem. – Tutaj wybudujemy dom, tutaj urodzą się nasze dzieci i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Wyjdziesz za mnie, kochana?

Wytrzeszczyłam na niego oczy, po czym jeszcze raz rozejrzałam się dookoła. Przecież tutaj nie ma nic oprócz trawy! Co będę robić w tym odludnym miejscu?! Już chciałam zaprotestować, ale Gaston zamknął mi usta pocałunkiem. Odpłynęłam…

Nie tak to miało wyglądać

I takim oto sposobem los zadrwił sobie ze mnie. Gdyby był małym złośliwym człowieczkiem, który siedzi gdzieś tam w górze i zarządza ludzkim życiem, śmiałby się teraz do rozpuku. Bo pragnąc uciec od zapyziałego polskiego miasteczka, wyjechałam za granicę tylko po to, by wylądować na jeszcze bardziej zapyziałej francuskiej wsi. Gdzie nie ma nawet sklepu, a co dopiero mówić o kinie.

Ale niech się śmieje, wyjdzie mu to na zdrowie. Bo w gruncie rzeczy jestem naprawdę szczęśliwa. Mam męża, którego kocham nad życie, dwójkę ślicznych dziewczynek, Amelię i Zosię (na cześć mojej mamy), które chodzą już do szkoły i niewielki, ale przytulny domek, położony pod lasem. A ponieważ miejsca mamy pod dostatkiem, to w tym roku planujemy wybudować basen!

Na początku strasznie ubolewałam nad tym, że straciłam szansę na zostanie gwiazdą, ale teraz już nie. Na tym świecie są przecież rzeczy ważniejsze niż kariera. Chociażby rodzina. Dwa lata temu pierwszy raz byliśmy z mężem i dziewczynkami w Paryżu. I muszę przyznać, że na zdjęciach wyglądał zdecydowanie lepiej…

Czytaj także:
„Udawał stęsknionego tatusia, ale zależało mu tylko na zemście. Nie mógł się pogodzić z tym, że żona od niego uciekła”
„Wolałam być sprzątaczką w hiszpańskim kurorcie niż w domu. Gdy ja harowałam za granicą, mąż zażądał rozwodu, a syn olał”
„Raz w życiu zostawiłam męża z dziećmi i ruszyłam do sanatorium. Pożałowałam tego, gdy dostałam wezwanie do szkoły”

Redakcja poleca

REKLAMA