Nigdy nam się w domu nie przelewało, ale jakoś sobie radziliśmy. Mąż, Tadzik, jest tapicerem w fabryce mebli. Po dwudziestu latach pracy na stanowisku majstra zarabiał dwa razy więcej niż ja. Nie znaczy, że zarabiał dużo, bo ja jestem korektorką w gazecie. Śmieszna pensja jak dla kogoś po studiach. Mimo to, kosztem wielu wyrzeczeń, udało się nam wykształcić dzieci (niestety, żadne z nich nie ma popłatnego zawodu, bo poszło za porywem serca), prawie spłacić mieszkanie (zostało nam jeszcze jakieś pięć lat) i odłożyć coś na czarną godzinę. Tyle że kiedy ta godzina nadeszła, okazało się, że oszczędności powinno być o wiele więcej…
2 lata temu Tadzik zaczął narzekać na kręgosłup
Bóle szybko się nasilały, aż był zmuszony rzucić pracę. Okazało się, że konieczna jest operacja, a po operacji wielomiesięczna rehabilitacja. Problem w tym, że termin leczenia z funduszu wykraczał poza możliwość czekania.
– Operacja za osiem miesięcy? Na cito? – lekarz już nawet chyba nie miał siły się dziwić.
– Tak, bo bez pośpiechu za dwanaście – powiedziałam. – O rehabilitacji nawet nie wspomnę. I co teraz? Mąż nie może się ruszyć bez bólu.
Doktor pokiwał głową.
– Obawiam się, że nie macie państwo wyboru – stwierdził ze smutkiem. – Za osiem miesięcy degradacja kręgosłupa będzie zbyt wielka.
I tak nasze życiowe oszczędności poszły na opłacenie operacji, serii zabiegów rehabilitacyjnych i lekarstwa. Kiedy nasze pieniądze i pożyczone od rodziny się skończyły, mąż nadal potrzebował zabiegów i lekarstw, które nie były refundowane.
W końcu przestaliśmy opłacać czynsz
To był jedyny wydatek, którego pozbycie się nie miało natychmiastowych skutków. Jeść musieliśmy, tak jak opłacać prąd i kredyt mieszkaniowy. Uznaliśmy, że kiedy mąż wyzdrowieje i wreszcie wróci do pracy, powoli spłacimy dług w spółdzielni. Po roku niepłacenia nasz dług wobec spółdzielni wzrósł do siedmiu tysięcy ośmiuset złotych. Dostaliśmy pismo, w którym zażądano spłaty zadłużenia pod karą eksmisji. Próbowaliśmy wytłumaczyć sytuację i poprosić o odroczenie spłaty aż do powrotu męża do pracy, i rozbicie jej na raty, ale zarząd spółdzielni stwierdził, że to niemożliwe. Ściągają zaległe pieniądze od wszystkich dłużników, bo spółdzielnia jako taka ma dług do spłacenia, i bank odmówił prolongaty. A niepłacących jest wielu.
– Pani Bożenko, to wygląda tak… – powiedziała mi w zaufaniu księgowa spółdzielni. – Kiedy panią eksmitują, sprzedadzą pani mieszkanie i z tego będą mieli pieniądze.
– Przecież ja mam tylko osiem tysięcy długu – jęknęłam. – Mieszkanie warte jest pięćdziesiąt razy więcej.
– Tak, ale nie ma pani prawa własności, bo wciąż je pani spłaca. Radzę pożyczyć skądś czy wziąć kredyt…
Potem usłyszałam jeszcze, że to nie są dobre czasy dla zwykłych ludzi. Decydenci boją się podejmować decyzje wbrew ogólnym instrukcjom. Instrukcje idą z góry, więc jakby co zostaliby oskarżeni o obstrukcję i działanie na rzecz wrogich sił. A ci na górze mają w nosie ludzi w potrzebie.
– Moim zdaniem zawsze tak było… – wzruszyłam ramionami.
– Owszem – zgodziła się. – Ale kiedyś można się było dogadać z człowiekiem na dole. Teraz już nie.
Żaden bank w tej sytuacji nie da nam kredytu
Co mogliśmy pożyczyć od rodziny i znajomych, już pożyczyliśmy. A do lichwiarzy nie pójdziemy, bo to jak zakładanie własnoręcznie stryczka na szyję. Albo, żeby powiedzieć modnie – leczenie dżumy cholerą.
Zrobiliśmy więc naradę rodzinną. W naszym dwupokojowym lokalu mieszkała jeszcze rozwiedziona córka, a syn z żoną mieszkali kątem u teściów. Gdy wyjaśniłam sytuację, córka powiedziała:
– Czas sprzedać ziemię.
Mówiła o niewielkim ogródku działkowym, który kilka lat temu dostała w spadku po babci. Zaprotestowałam, poparł mnie Tadzik, ale reszta nas zakrzyczała. Z wielkim żalem wystawiliśmy na sprzedaż naszą ukochaną działkę. Gdybyśmy mieli czas, udałoby się dostać za nią więcej, nawet dwadzieścia tysięcy. Ale ponieważ potrzebowaliśmy pieniędzy już, spuściliśmy cenę. Poszła za dziesięć tysięcy. Zapłaciłam stosowny podatek i zostało akurat tyle, by spłacić spółdzielnię. Kiedy pieniądze wreszcie wpłynęły na konto, odetchnęłam z ulgą, bo spółdzielnia zaczęła grozić mi komornikiem.
Siadłam do komputera, otworzyłam swoje konto bankowe i zleciłam przelew. Potem, kiedy przyszedł SMS-em kod autoryzacyjny, potwierdziłam. Byliśmy uratowani. Dwa dni później dostałam telefon od księgowej ze spółdzielni.
– Pani Bożenko, co z tymi pieniędzmi? Prezes powiedział, żeby skontaktować się z komornikiem.
Serce mi piknęło nieprzyjemnie.
– Wysłałam je dwa dni temu – powiedziałam. – Całą sumę.
– Nic do nas nie przyszło. Niech pani jeszcze raz sprawdzi.
Akurat pracowałam przy komputerze, więc weszłam na konto i sprawdziłam.
– No, jak byk stoi, że wysłałam. Tu jest odbiorca…
O Boże… Jak byk stało: „Spinacz. Introligatornia”. Jakim cudem?
– Pani Bożenko? Co się stało?
– Okropna pomyłka. Oddzwonię później, pani Jasiu. Przyjrzałam się dokładniej – w moim spisie odbiorców przelewów „Spinacz” był przed „Spółdzielnią mieszkaniową”. Musiała mi się ręka omsknąć. Córka czasami korzystała z ich usług i ja płaciłam z mojego konta, bo ona sama bała się robić przez internet bankowe przelewy.
Miała rację, jak widać
Jak można było tak ważny przelew robić tak nieuważnie! Nie sprawdzić dziesięć razy, ile pieniędzy wysyłasz i do kogo! Tadzik tyle razy zwracał mi na to uwagę. Co robić?! Sięgnęłam po telefon, ale pomyślałam, że takich spraw nie powinno się załatwiać telefonicznie. Więc ubrałam się i pobiegłam trzy przecznice dalej, do introligatorni. Właściciel był w środku. Wytłumaczyłam, co i jak.
– Oczywiście, proszę się uspokoić – sympatyczny mężczyzna dobrze po trzydziestce uśmiechnął się uspokajająco. – Zaraz pani odeślę pieniądze. Ja też kiedyś popełniłem taki błąd. U
siadł do komputera i włączył go.
– No, już jestem w banku, poszukamy… O, nie… – jęknął i popatrzył na mnie z przerażeniem.
– Co się stało? – opadłam na krzesło.
– Komornik zajął pieniądze – wyszeptał. – Zapomniałem.
Urzędnik wcale mi nie współczuł
Okazało się, że introligatornia była zadłużona w urzędzie skarbowym, który natychmiast kładł łapę na wszystkich dochodach pana Ireneusza. Zrobiło mi się niedobrze. Pan Irek dał mi szklankę wody i jakoś doszłam do siebie. Ale było źle, bardzo, bardzo źle. Dostałam telefon i nazwisko kierownika urzędu, i poszłam dalej wydeptywać ścieżki. Natrafiłam na gruby mur oporu i uporu. Nikogo nie interesowała moja historia. Nikogo nie interesowało, że przez pomyłkę przesłałam pieniądze na niewłaściwe konto, i że zabrano pieniądze, które nie były własnością dłużnika.
Kiedy po kilku dniach wydzwaniania, pisania maili i wystawania przed gabinetem urzędnika zostałam dopuszczona przed jego oblicze, usłyszałam, że to moja wina, bo byłam nieuważna.
– Byłam nieuważna, to prawda – powiedziałam. – Ale zaciągnęłam dług nie na hazard czy kupno luksusowego samochodu, a na leczenie męża. I sprzedałam jedyną wartościową własność, jaka należała do mojej rodziny, aby go spłacić. Teraz nie mamy już nic, to były jedyne pieniądze. Grozi mi eksmisja. A wy zabraliście pieniądze, które się wam nie należą, przez co moja rodzina znajdzie się na bruku.
– Może pani pozwać urząd skarbowy – odparł kierownik z fałszywym współczuciem. – Od takich spraw są sądy. Proszę mi wierzyć, ja nijak nie mogę pani pomóc.
– Myślę raczej, że pan po prostu nie chce, bo to wiązałoby się z jakimś wypełnianiem papierów, a może z niewykonaniem planu ściągalności długów – powiedziałam zrozpaczona.
Z twarzy urzędnika zniknął współczujący wyraz. Podniósł się zza biurka na całą swoją wysokość.
– Skoro uderza pani w takie oszczercze, osobiste tony, to nie mamy o czym ze sobą rozmawiać – wysyczał. – Do widzenia.
Wyszłam z gabinetu, czując, jak ziemia kołysze się pod moimi nogami. Zrobiło mi się okropnie gorąco. Na korytarzu oparłam się o chłodną ścianę… i świat zgasł.
Obudziłam się w szpitalu
Byłam podłączona do jakichś urządzeń. W salce była cała moja rodzina – córka, syn z żoną, brat i siostra. No i Tadzik, który cały czas gdy byłam nieprzytomna, trzymał mnie za rękę. Okazało się, że miałam udar. Przez miesiąc byłam w połowie sparaliżowana, ledwo mówiłam. Wciąż, choć od tych wydarzeń minęło pół roku, nie mogę dojść do siebie. Nie mamy pieniędzy na profesjonalną rehabilitację, więc pracuję nad swoim opornym ciałem w domu sama, pomaga mi rodzina. Co dobrego z tego wynikło?
Zarząd spółdzielni wstrzymał eksmisję do czasu mojego wyzdrowienia. Złożyliśmy pozew do sądu przeciwko urzędowi skarbowemu, ale jak nas uprzedzono, to może potrwać lata. Walczymy z Goliatem w zbroi, a wielu Dawidów już poległo. Co będzie dalej? Jak sobie poradzimy? Nie wiem. Na szczęście mój mąż wrócił do pracy, więc jest jakaś nadzieja.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”