„Przeklinam dzień, w którym się przeprowadziliśmy. Sąsiadka na każdym kroku tresuje moje dzieci jak kundle ze schroniska”

smutny syn fot. Adobe Stock, Elen Nika
„Zrobiło mi się przykro. W miejscu, gdzie poprzednio wynajmowaliśmy mieszkanie, nie było idealnie, ale nikt na mnie nie patrzył jak na niszczycielkę ciszy. Sąsiedzi zajmowali się własnymi sprawami, dając innym prawo do istnienia. A tutaj? Przeczuwałam, że będą kłopoty”.
/ 13.04.2023 10:30
smutny syn fot. Adobe Stock, Elen Nika

Będzie nam tu dobrze, to szczęśliwe miejsce – powiedział Marek, kiedy po wielu korowodach związanych ze spadkiem po jego babci dostaliśmy w końcu klucze do mieszkania.

– W dzieciństwie spędzałem tu mnóstwo czasu, to był mój drugi dom.

– I znowu będzie – objęłam niezdarnie męża, o mało nie upuszczając wyładowanej torby.

– Dzieciaki oszaleją z radości, będą miały własny pokój i mnóstwo kolegów do zabawy – powiedział.

– Tutaj? – zdziwiłam się, bo stara kamienica nie wyglądała na miejsce, gdzie mieszkają młodzi ludzie z przychówkiem.

– Ja miałem. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się świetnie bawiliśmy w starym parku i nad glinianką.

– Mareczku, minęło już ładnych kilka lat, twoi koledzy dawno dorośli – parsknęłam śmiechem. – Poza tym nasze dzieci są jeszcze za małe na samodzielne eskapady po okolicy.

– Ech, dobrze, że chociaż wspomnienia zostały – wrócił na ziemię Marek. – Dzieciaki będą miały inne i to też jest dobre.

Przeprowadzka do nowego mieszkania kosztowała nas trzy dni harówki. Śpieszyliśmy się, bo Marek musiał wyjechać do pracy. Był zatrudniony jako ilustrator we francuskim wydawnictwie, i to tak dogodnie, że spędzał jeden tydzień w miesiącu z rodziną. Potem wsiadał w samolot, a ja zostawałam sama z trójką dzieci. Najmłodsza Emilka miała dwa lata, Kacper cztery, a Jasiek sześć i tylko on chodził do zerówki, pozostała dwójka nie załapała się ani do żłobka, ani do przedszkola. Nawet się ucieszyłam, bo według mnie były ciągle zbyt małe, bym mogła z lekkim sercem spuścić je z oka na wiele godzin.

Ustawiliśmy meble, powiesiliśmy zasłony i pojechaliśmy po naszych milusińskich zadekowanych wygodnie u mamy na Mazurach. Potem Marek wyjechał, a my rozpoczęliśmy nowy rozdział życia.

Chyba jej podpadliśmy

– Pójdziemy na plac zabaw? – dopytywał Kacper, kiedy szliśmy rano po schodach.

– Beze mnie? Mowy nie ma! – wrzasnął oburzony Jasiek. – Będę pokrzywdzony, dlaczego nie mogę iść z wami?

– Bo chodzisz do zerówki. Pośpieszmy się, jest coraz później – odpowiedziałam, biorąc marudzącą Emilkę na ręce.

Całą rodziną odprowadzaliśmy Jaśka, nie mogłam puścić go samego ani zostawić w domu młodszych dzieci.

– To niesprawiedliwe – jęczał dalej Jasiek, jednak bardziej dla zasady niż z poczucia krzywdy.

– Dzień dobry – powitałam grzecznie starszą panią, która wspinała się po schodach z reklamówką wypełnioną zakupami.

– Dzień dobry – powiedziały chórem dzieci.

Najwyraźniej powtarzane w kółko uwagi na temat dobrych obyczajów wreszcie zaczynały dawać rezultaty.

Starsza dama obrzuciła mnie nieprzychylnym spojrzeniem i odpowiedziała jak z łaski. Albo jej się nie spodobaliśmy, albo nie miała dziś humoru. Odstawiliśmy Jaśka do szkoły i wróciliśmy do domu po wiaderko i foremki Emilki, bez których córeczka nie wyobrażała sobie mile spędzonego przedpołudnia.

– Jak ci tak zależy na wiaderku, to noś je przy sobie – wyrzucał siostrzyczce Kacper, niezadowolony, że przez nią będziemy na placu zabaw później.

– Mamaa! – rozmazała się Emilka, do żywego dotknięta krytyką brata.

Echo na starej klatce schodowej zwielokrotniało głosy rodzeństwa. Gdzieś otworzyły się drzwi.

– Przeczekałam cierpliwie hałasy związane z przeprowadzką, ale tego już za wiele. Proszę o ciszę! – wysoki kobiecy głos przyćmił wokalne popisy dzieci.

Emilka i Kacper zamilkli zaciekawieni. Drzwi się zatrzasnęły, zanim do nich dotarliśmy. Półgłosem udzieliłam dzieciom instrukcji na temat kulturalnego zachowania w miejscu publicznym.

– To już nie będę mogła nigdy mówić? – broda Emilki podejrzanie zadrżała.

– Ona ci nie pozwoli – dobił ją braciszek.

– Nie ona, tylko pani sąsiadka – poprawiłam go odruchowo.

Drzwi znów otworzyły się z impetem

Stanęła w nich kobieta, którą rano mijaliśmy na schodach.

– Proszę utemperować dzieci, to porządny dom, w którym obowiązują pewne zasady – powiedziała. – Za życia pani Bronisławy takie brewerie byłyby niemożliwe. Owszem, słyszałam, że wprowadza się jej wnuk, ale nie sądziłam, że będzie was aż tyle. I w dodatku jedno głośniejsze od drugiego – spojrzała na dzieci, żeby nie było wątpliwości, kogo ma na myśli.
Emilka i Kacper stali z otwartymi ustami, chłonąc każde słowo sąsiadki.

– Przepraszam, postaramy się zachowywać ciszej – popchnęłam lekko dzieci, żeby jak najszybciej zejść z oczu kobiecie.

– Pani sąsiadka nas nie lubi? – spytał teatralnym szeptem Kacper.

Starsza dama prychnęła i wreszcie zamknęła drzwi. Zrobiło mi się przykro. W miejscu, gdzie poprzednio wynajmowaliśmy mieszkanie, nie było idealnie, ale nikt na mnie nie patrzył jak na morderczynię ciszy. Sąsiedzi zajmowali się własnymi sprawami, dając innym prawo do istnienia. A tutaj? Przeczuwałam, że będą kłopoty.

Sąsiadka dała o sobie znać już następnego wieczoru. Kąpałam właśnie Emilkę, jednocześnie rozmawiając ze stojącym na korytarzu Kacprem, który był zazdrosny o uwagę, jaką poświęcam siostrzyczce, i robił, co mógł, żebym nie zapomniała, że mam także synka. A nawet dwóch, bo spuszczony na chwilę z oka Jasiek niefrasobliwie otworzył drzwi, nie pytając o pozwolenie.

– Jesteś sam? – usłyszałam znajomy damski głos.

Wyjęłam z wanny protestującą Emilkę.

– Jestem jeszcze na to za mały – poinformował sąsiadkę Jasiek.

Czułam, że szykuje się do dłuższej dyskusji, ale okazało się, że trafił na godną przeciwniczkę.

– Powiedz mamusi, że chcę z nią rozmawiać – przerwała mu w pół słowa.

– Mama! Jakaś pani do ciebie – krzyknął posłusznie Jasiek, nie żałując płuc.

Kacper natychmiast porzucił moje i Emilki towarzystwo dla bardziej interesujących wydarzeń. Pobiegłam za nim, pełna złych przeczuć.

– Dobry wieczór, proszę wejść – zaprosiłam sąsiadkę, nakrywając jednocześnie ręcznikiem mokrą głowę Emilki.

– Temu dziecku ścieka z włosów woda, przeziębi się – kobieta obrzuciła mnie karcącym wzrokiem.

Z miejsca poczułam się jak wyrodna matka, która nie potrafi zadbać o dzieci.

– Nic jej nie będzie, jest przyzwyczajona – rzucił nonszalancko Jasiek, wystawiając mi jak najgorsze świadectwo.

– Dziecko zawsze prawdę powie. Co za szczęście, że pani Bronisława nie dożyła tej chwili – westchnęła sąsiadka.

– Nie uważamy tego za szczęście – poinformowałam ją sucho. – Babcia Bronia kochała prawnuki i była z nich dumna, a my kochaliśmy ją.

Nie dodałam, że właśnie dzieciom zapisała mieszkanie, to nie była sprawa tej wścibskiej baby.

– Tak się mówi – powiedziała z wrednym uśmiechem – ale ja w innej sprawie. Chodzi o hałasy. Dzieci cały dzień tupały mi nad głową, jeździły czymś po podłodze i krzyczały wniebogłosy.

– Bawiły się – szepnęłam. – Ale ma pani rację, postaramy się z mężem o wykładzinę, która stłumi odgłosy. Proszę o cierpliwość, ta sprawa musi poczekać do powrotu Marka.

– Niech będzie, poczekam. Z szacunku dla świętej pamięci pani Bronisławy – zgodziła się sąsiadka.

Ponieważ temat się wyczerpał, a ja jej nie zatrzymywałam, niechętnie opuściła nasze mieszkanie.

– Uff – oparłam się z ulgą o drzwi.

– To jest zła baba – powiedział pouczająco Jasiek.

Spotkaliśmy ją znów rano

Bardzo mi się synek ostatnio rozwinął w tej zerówce, niekoniecznie w pożądanym kierunku.

– Nie jest zła, tylko nieprzyzwyczajona do dzieci – zapewniłam szybko. – Jak nas lepiej pozna, to polubi.

– Na pewno? – spytał Kacper.

– Oczywiście, tylko musimy się postarać, żeby przestała myśleć o nas jak o rodzinie krzykaczy – powiedziałam.

Tym stwierdzeniem rozbawiłam dzieciaki. Chłopcy zaśmiewali się do łez, a Emilka starała się ich zagłuszyć. Wyobraźnia podsunęła mi obraz wściekłej sąsiadki.

– Ciszej – syknęłam, a gdy to nie pomogło, postawiłam Emilkę na ziemi i poszłam do kuchni.

– Kto upiecze ze mną ciasteczka dla pani sąsiadki? – spytałam.

– Ja, mamusiu – zgłosiła się ochoczo Emilka.

Z wizytą poszliśmy wszyscy, niosąc w darze półmisek ciastek z czekoladą.

– Mamo, co tu jest napisane? – spytał Kacper, wskazując tabliczkę z imieniem i nazwiskiem sąsiadki.

– Paulina K. – odczytałam na głos.

– Tak się nazywam – powiedziała nasza prześladowczyni, otwierając drzwi. 

Poczułam się przyłapana. Czym prędzej przedstawiłam siebie i dzieci.

– Te ciasteczka są dla pani. Bardzo dobre, próbowałem – poinformował Kacper.

– Ja też jadłam ciasteczka – Emilka nie chciała być gorsza.

– Mam nadzieję, że nie z tego talerza – uśmiechnęła się krzywo pani Paulina.

Jej rysy odrobinę odtajały, przez lodową skorupę przebiło coś na kształt lekkiego rozbawienia.

– Ależ skąd – zapewniłam pospiesznie, zastanawiając się, jak długo sąsiadka będzie nas trzymała na progu.

– Proszę, wejdźcie, ale uprzedzam, że u mnie trzeba zachowywać się spokojnie – odsunęła się niechętnie.

Nie było to zaproszenie, o jakim marzyłam, ale nie było co grymasić, przecież przyszliśmy tu z misją pokojową.

– Ja cię kręcę! – wyraził swój podziw Jasiek, wchodząc do pokoju.

Uciszyłam go energicznie i zanotowałam w pamięci, żeby porozmawiać z nim wieczorem na temat słownictwa.

– Ostrożnie! – pani Paulina rzuciła się, jakby ubyło jej lat, i odebrała z rąk Kacpra porcelanową figurkę pasterki. – To cacko ma ponad sto lat, przetrwało dwie wojny.

Na etażerce stało więcej figurek, które przyciągały wzrok dzieciaków. Były to prześliczne, ręcznie malowane wyroby ze starej porcelany.

– O, to rzeczywiście. Będziemy się już zbierać – zgarnęłam dzieci w obawie przed tym, co mogą zrobić.

Trudno upilnować trzy żywe osóbki naraz, musiałam się poddać i skrócić wizytę. Pani Paulina nie protestowała, pożegnała nas z widoczną ulgą.

– Idziemy do szkoły – poinformował ją Kacper z nieuzasadnioną dumą.

– Chyba nie wszyscy? – niechętnie dała się wciągnąć w zasadzkę elokwencji mojego synka.

– Właśnie, że tak – zapewnił ją uroczyście. – Codziennie tam chodzimy.

– Odprowadzamy Jasia – dorzuciłam swoje trzy grosze, przerzucając Emilkę na drugie ramię.

– A pani sąsiadka dokąd idzie? – spytał Kacper.

– Do sklepu – odparła.

– O, to po drodze – ucieszył się Jasiek.

– Na pewno nie – powiedziała rozpaczliwie pani Paulina.

– Na pewno tak – powiedział życzliwie Kacper, łapiąc ją za rękę i uziemiając.

Trafiła na godnego przeciwnika

Trafiony, zatopiony – pomyślałam, widząc reakcję sąsiadki. Naturalna bezpośredniość dziecka mocno ją zaskoczyła, zupełnie nie wiedziała, jak sobie z tym nowym uczuciem poradzić. Gdyby miała wybór, wytarłaby rękę w płaszcz i uciekła, ale Kacper, zadowolony z pozyskania nowej znajomej, ani myślał ją puścić. Wyszliśmy na ulicę. Jasiek jak zwykle natychmiast wyrwał do przodu.

– O nie, kawalerze – pani Paulina zareagowała szybciej, łapiąc go za kaptur bluzy. – Nie uciekniesz, obaj pomaszerujecie ze mną za rękę, tak będzie najbezpieczniej. – Dzieci trzeba pilnować – zwróciła się do mnie.

– Jakoś sobie radzę, choć Bóg mi świadkiem, łatwo nie jest – odmruknęłam buntowniczo.

– Przecież widzę – poparła mnie znienacka, szykując bombę innego rodzaju. – A tatuś tego drobiazgu gdzie?

– W Paryżu! – pisnęła Emilka, zadowolona, że choć raz wyprzedziła braci.

– Urwał się? – sąsiadka spojrzała na mnie badawczo. O dziwo, w jej wzroku nie było złośliwości, tylko współczucie.

– Trzy tygodnie w miesiącu pracuje w tamtejszym wydawnictwie, a potem do nas wraca. Cieszę się, że dostał tę pracę, chociaż jest mi trochę ciężko bez niego.

– Trochę! Z trójką dzieci – parsknęła, gotowa zjednoczyć się ze mną przeciwko nowemu wrogowi.

– Marek jest cudownym mężem i ojcem – odparłam, nie chcąc, by się rozkręciła.

– Jeśli tak, to wszystko w porządku – westchnęła z lekkim rozczarowaniem.

Nabrałam przekonania, że Marek miał rację

Ani się obejrzeliśmy, jak doszliśmy do szkoły. Jasiek gorąco zapraszał panią sąsiadkę do szatni, gotów pochwalić się przed kolegami nowym nabytkiem towarzyskim, ale pani Paulina zrejterowała. Pojawiła się u nas następnego dnia rano z gotowym planem na życie.

– Pani odprowadzi Jasia, a ja zostanę z dwójką młodszych, nie ma sensu ciągnąć ich dzień w dzień do szkoły – zakomenderowała. – Nie chciałybyśmy, żeby złapały katar, prawda?

– Prawda, ale…

– No to postanowione. Musicie iść, inaczej się spóźnicie.

– Ale jutro pójdzie pani ze mną, dobrze? – przymilił się Jasiek.

– Pójdziemy wszyscy, jeśli będzie ładna pogoda – zezwoliła łaskawie.

Oszołomiona biegiem wydarzeń pozwoliłam pani Paulinie sobą dyrygować. Kiedy wychodziłam, stała w drzwiach, machając Jasiowi. Gdzieś trzasnęły drzwi i schodząc po schodach, usłyszałam rozmowę.

– Pani Paulina tutaj?

– Ktoś musi pomóc tej dziewczynie – wysoki głos sąsiadki odbijał się echem po klatce schodowej. – A dzieci są takie miłe, że aż przyjemnie człowiekowi. To prawnuki pani Bronisławy.

Nabrałam przekonania, że Marek miał rację. To szczęśliwe miejsce i będzie nam tu bardzo dobrze.

Czytaj także:
„Sąsiadka mściła się, bo ostrzyła zęby na naszą działkę. Miesiącami podrzucała nam śmieci, a nawet zdewastowała ogród”
„Sąsiadka jędza i jej wściekły kundel, zamienili moją emeryturę w piekło. Jednak, gdyby nie ten pies, doszłoby do tragedii”
„Sąsiadka doprowadzała mnie do białej gorączki. Pluła jadem dalej niż widziała. Nie sądziłam, że ta jędza uratuje mi życie”

Redakcja poleca

REKLAMA