„Przed laty zdarzył się wypadek, który zamienił moje życie w piekło. Czuję na sobie piętno grzechu, choć jestem niewinna”

kobieta, która wspomina przeszłość fot. Adobe Stock, Monkey Business
„Szkoda, że nie mogę wymazać z pamięci tamtego dnia. Przeżywam go ciągle i od nowa. Widzę ten niebieski sweterek, krew lecącą z nosa. Słońce, które przeświecało przez szyby. Wzrok matki dziewczynki. Spojrzenie sędzi, która chyba współczuła nam po równo, jej słowa, że to tragedia dla nas wszystkich, także dla mnie”.
/ 07.01.2023 09:15
kobieta, która wspomina przeszłość fot. Adobe Stock, Monkey Business

Rodzice zmarli, nie mam rodzeństwa… Mam tylko nadzieję, że to, co się stało, nigdy nie wypłynie na wierzch. Tamten etap życia zamknęłam na klucz, który zakopałam głęboko. Nie chcę, żeby to do mnie wracało, chcę zapomnieć, chcę sobie wybaczyć, ale…. Ciągle się boję. Ten strach wraca do mnie w snach. Idę ulicą i nagle ktoś mnie rozpoznaje. Zaczynają się szepty, wytykanie palcami, a potem ktoś głośno i wyraźnie krzyczy za moimi plecami:

– Zabiłaś! Morderczyni! Zabójczyni!

Rozglądam się, bo łudzę się, że chodzi o kogoś innego, ale nie. Wszyscy patrzą na mnie. Pokazują mnie sobie, do jednego głosu dołączają kolejne. Już cały chór wyzywa mnie od zabójczyń. Staram się zaprzeczyć, podbiegam do nich, próbuję tłumaczyć, ale nikt nie słucha, nikomu nie są potrzebne moje wyjaśnienia. Ludzie wiedzą lepiej. Coraz bardziej się boję, panikuję, w końcu w moją stronę leci pierwszy kamień, pomidor, książka, cokolwiek, co jest pod ręką ulicznego tłumu. Chcą mnie skrzywdzić, ukarać. Chcą mnie zabić. Bo ja też kogoś pozbawiłam życia. Wtedy się budzę. Przerażona, zlana potem, zapłakana. Zabiłam. Mój błąd, mój grzech, moja niekończąca się trauma.

Tamtego dnia jechałam na szkolenie

Nikt nie planuje takiego życia, jakie przypadło mi w udziale. Nikt by takiego nie chciał. A jednak stało się, trafiło na mnie i muszę z tym żyć. Modlę się o łaskę zapomnienia, o to, by tamte wydarzenia wreszcie zbladły w moich wspomnieniach. Niestety, pamiętam wszystko doskonale, każdy szczegół. Moje wyrzuty sumienia mają się doskonale, od nich też nigdy się nie uwolnię. Czasem myślę, że lepiej by było, gdybym wedle prawa była winna. Wtedy ta cała nienawiść, ostracyzm i życzenia śmierci – w myśl zasady oko za oko, krew za krew – słusznie by mi się należały. Dla wielu bowiem nie ma najmniejszego znaczenia, że nie chciałam tego zrobić. Bo kto normalny chciałby zabić dziecko?

Milion razy analizowałam tamtą sytuację. Milion razy żałowałam, że nie zrobiłam czegoś, co zmieniłoby bieg wydarzeń. Mogłam pojechać inną trasą, niż wskazała nawigacja. Mogłam się gdzieś zatrzymać na kawę. Na Boga, mogłam przyspieszyć, wcisnąć ten cholerny pedał gazu gdzieś po drodze, tylko na pięć sekund, wystarczyłoby. Nie byłoby mnie wtedy w tamtym miejscu, w tamtej fatalnej chwili. Uratowałabym tamto życie, i swoje przy okazji, nawet o tym nie wiedząc, żyłabym dalej, nieświadoma, jak niewiele brakowało do tragedii.

Tak właśnie żyją inni – przechodzą obok rusztowań, które zawalają się chwilę później albo odbierają telefon, który zatrzymuje ich w domu na minutę, niby nic, ale dzięki temu nie rozjedzie ich na przejściu pijany kierowca. Żyją, nie wiedząc, że o włos uniknęli nieszczęścia. Ja nie uniknęłam. Do mnie nikt nie zadzwonił, nie wcisnęłam pedału gazu, nie zwolniłam, nie zatrzymałam się. Jechałam i...

– Nigdy nie dostałam mandatu, wysoki sądzie – mówiłam potem, zrozpaczona. – Nigdy nie dostałam choćby jednego punktu karnego. Tak nauczył mnie jeździć tata. Z poszanowaniem kodeksu drogowego i innych uczestników ruchu. I tak starałam się jechać tamtego dnia! Mogłam zlekceważyć przepisy i przyspieszyć choć o dziesięć kilometrów! Nie byłoby mnie wtedy na tamtym odcinku drogi… Nikt nie wie, jak bardzo tego żałuję…

Dzień był słoneczny. Ostatnie chwile tuż przed wakacjami, przed moim urlopem. Odliczałam dni do wyjazdu na wycieczkę do Grecji. Po raz pierwszy wybierałam się za granicę. Rodziców nie było stać na takie fanaberie, ale byłam już dorosła i miałam dobrą pracę. Po awansie mogłam sobie pozwolić na coś więcej niż wynajęcie kawalerki i utrzymanie. Ta wycieczka miała być moją nagrodą za wysiłek, jaki włożyłam w dotychczasowe życie. Zostało mi do wykonanie ostatnie zadanie: szkolenie dla jednego z naszych klientów.

Wsiadłam rano do samochodu, włączyłam ulubioną płytę z operowymi kawałkami i ruszyłam w drogę. Niecałe dwieście kilometrów. Obliczyłam czas tak, by spokojnie dojechać, na wszelki wypadek z godziną zapasu. Ustawiłam nawigację, która wybrała spokojną trasę, i podążałam nią z dozwoloną i nakazywaną przez znaki prędkością.

Kusiło mnie, by docisnąć pedał gazu, na przykład na pustych odcinkach biegnących przez lasy i pola. Ojciec jednak powiedziałby w takiej sytuacji, że z jakiegoś powodu ten znak tam stoi. I że nie chcę zerwać zawieszenia na złej nawierzchni albo mieć wypadku na zakręcie, który okaże się ostrzejszy, niż myślałam.

Nie rozumiałam, jakim cudem to się stało

– Czyjeś zdrowie i życie, a dla nas twoje, są najważniejsze – powtarzał tata. – Dlatego szanuj je. Ryzyko nie jest warte zaoszczędzonej minuty na światłach, gdy przejeżdżasz na krwistym pomarańczowym. Ile odkładałaś na samochód? Ile kogoś kosztowało jego auto? Może dzięki niemu zarabia? Może jest jedynym żywicielem rodziny? Szanuj majątek swój i cudzy. Czasem byle stłuczka może kogoś zrujnować.

Miał rację, a jednak czasem czuję żal, że wychował mnie na tak prawomyślną osobę. Rzadko która dwudziestosiedmiolatka restrykcyjnie trzyma się zasad. Jeździłam zgodnie z przepisami. Znajomi się ze mnie nabijali, nazywali staruszką szos, ale kiedy płacili mandaty albo liczyli, ile im jeszcze zostało do wykasowania punktów karnych, by przy kolejnej wpadce nie stracić prawka, ja uśmiechałam się pod nosem. Miałam czyste konto. Do tamtego dnia.

Przejeżdżałam przez małą wioskę rozciągniętą wzdłuż drogi. Kilka domów po jednej i drugiej stronie. Już prawie byłam w Ostrowcu Świętokrzyskim. Już niemal zaparkowałam, zrobiłam sobie kawę i rozpoczęłam pracę. Tyle że w tej małej, dłuższej niż szerszej osadzie mała Marysia szła do szkoły. I postanowiła przejść przez ulicę w niedozwolonym miejscu, ot tak, po prostu. Tuż przed moim samochodem.

– Widziałam ją! Widziałam ją, wysoki sądzie, po mojej prawej stronie. Szła poboczem. Spokojnie. Miała na sobie niebieski sweterek, plecak z odblaskami. Szła sobie powoli, a potem nagle, bez żadnego ostrzeżenia skręciła. Nie rozglądając się, nie zatrzymując… W tamtym miejscu nie było przejścia! Zahamowałam, natychmiast, ale… za wolno. Gdyby szła po lewej, gdyby choć na moment zwolniła, spojrzała, ale… – umilkłam, bo bez względu na to, jakie były fakty, fatalnie się czułam, obwiniając potrącone dziecko.

– Ustalenia policji z miejsca wypadku potwierdzają to, co mówi klientka – włączył się mój adwokat. – Nie było szans na uniknięcie zderzenia. Pani Anna jechała zgodnie z przepisami, samochód był sprawny, ona sama trzeźwa. To fatalny zbieg okoliczności, które miały tak tragiczny finał.

Tragiczny finał…

Kiedy poczułam uderzenie i usłyszałam głuchy łomot, myśli dosłownie zakotłowały mi się w głowie. Co ja zrobiłam? Co się przed sekundą stało? Jakim cudem mogłam kogoś potrącić? Boże, to było dziecko! Ta mała dziewczynka z plecakiem… Pogotowie, wezwij pogotowie! Wypadłam z samochodu z telefonem w ręku i wybrałam sto dwanaście. Sprawdziłam, czy dziecko ma puls, tylko tyle, bo dyspozytor stanowczo zakazał mi zmieniać pozycję ofiary.

Boże, ten niebieski sweterek, porwany, zakrwawiony… Krew płynąca z nosa… To był tak przerażający widok, że zrobiło mi się słabo. Po kilku minutach, które ciągnęły się w nieskończoność, usłyszałam sygnał karetki. Za chwilę ratownicy już byli i uwijali się, żeby jak najszybciej zabrać dziecko do szpitala.

Moje przeprosiny nic dla nich nie znaczyły

– Proszę pani, dobrze się pani czuje? – spytał jeden z nich.

– To nie ja jestem ranna! To nią się zajmijcie! Ratujcie ją! – krzyczałam.

Boże święty, pomóż! Właśnie docierało do mnie, że potrąciłam dziecko. Świat zawirował i zemdlałam.

Policja przesłuchała mnie jeszcze w szpitalu, do którego mnie również zabrano. Czekałam na jakieś wieści o dziewczynce, którą potrąciłam, ale nie chciano mi udzielić informacji, bo nie byłam jej rodziną. Jedna z pielęgniarek szepnęła mi tylko, że jest stabilna. Byłam bardzo wdzięczna choć za taki strzępek informacji. Modliłam się gorąco, żeby ta mała ocalała. Wciąż widziałam przed oczami moment, kiedy weszła mi pod koła. Po prostu skręciła. Była kilka metrów ode mnie i po prostu skręciła...

– Proszę pani, będziemy zmieniać kwalifikację czynu – dwóch policjantów podeszło do mnie. – W tej chwili jest to wypadek ze skutkiem śmiertelnym.

Nie pamiętam tego, ale podobno wpadłam w histerię. Przez kilka dni faszerowano mnie kroplówkami, bo nie mogłam się uspokoić. Zabiłam dziecko! Zabiłam człowieka. Nie miałam pojęcia, co powinnam teraz czuć. Byłam jak odrętwiała. Wszystko wydawało mi się szare i bez kolorów. Mojego pokoju w szpitalu pilnowali policjanci, choć nie zamierzałam uciekać. Nie mogłabym, nawet gdybym chciała. Ciało odmawiało posłuszeństwa. Do toalety chodziłam, trzymając się ściany, nie chciało mi się jeść, pić, żyć… Straciłam coś bezcennego i nie do odzyskania wraz z życiem, które komuś odebrałam.

Uniewinniono mnie. Po wielu miesiącach wyjaśniania, analizowania i weryfikowania uznano mnie za niewinną. Dziecko skręciło, nie patrząc, czy ulicą jedzie jakiś samochód, ja nie miałam możliwości, by zareagować, odbić w bok. To była sekunda. Niestety, choć lekarze ustabilizowali stan dziecka, serce Marysi nagle się zatrzymało. Nie pomogła niemal godzinna reanimacja.

Siedziałam w sądzie, patrząc w twarze rodziców, którzy przeze mnie stracili córkę. Moje przeprosiny nic dla nich nie znaczyły. Nawet nie chcieli mnie wysłuchać. Nie dziwiłam się. Musieli kogoś obwinić za śmierć jedynego dziecka. Nieważne, że sąd mnie nie skazał, dla nich byłam i będę zabójczynią. Przez panią z białego opla ich Marysi już nie ma. Nie będzie miała dziesiątych urodzin, nie zda do następnej klasy. Ominie ją całe życie, które mogła mieć. Bo pani w białym oplu musiała przejeżdżać przez ich wieś i nie zwolniła do dziesięciu na godzinę, mijając ich córkę…

Musiałam się wyprowadzić z mojego osiedla, z mojego miasta

Gazety pisały o tym wypadku i o mnie. Choć byłam Mariką T., choć zasłaniano mi oczy czarnym paskiem, ludzie i tak wiedzieli, że to ja. Nawet na ulicy potrafili mnie rozpoznać. Straciłam pracę, bo prowadzono przeciwko mnie postępowanie, nieważne, że nie zostałam aresztowana i ostatecznie mnie uniewinniono. Co przeżyli moi rodzice? Boję się o tym myśleć. Mama zmarła dwa lata po procesie, tata trzy miesiące później. Ich serca nie wytrzymały tego stresu. Ja uciekłam z tamtego piekła. Oni zostali.

Wkrótce minie dziesięć lat. Codziennie myślę o dziewczynce, która dzisiaj byłaby pełnoletnia. Los posłużył się mną i zabrał ją przed czasem, na zawsze wypalając mi w duszy piętno zabójczyni. Nieważne, że według prawa nie popełniłam przestępstwa. Jechałam zgodnie z przepisami, zaczęłam hamować, wezwałam pomoc, okazałam skruchę, nie zostałam skazana. I co z tego? W moim sercu zawsze już będzie rana. Raz po raz będę się budzić z płaczem, przeżywając w koszmarach to, co się wtedy stało.

Zamieszkałam w większym mieście, zmieniłam wygląd. Obcięłam i przefarbowałam włosy, noszę kolorowe soczewki. Nikt nie podejrzewa, że ich sąsiadka, współpracownica, koleżanka to tamta kobieta. Zresztą w miastach wojewódzkich życie toczy się szybciej, a ludzie są bardziej nieczuli. Tu zdarzają się dużo gorsze rzeczy niemal każdego dnia. Jeśli sama się nie wygadam, nikt nie będzie wiedział, że byłam oskarżona o spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym.

Trzymam ludzi na dystans, zresztą moi znajomi z pracy niespecjalnie się mną interesują, jeśli robię swoje i nie sprawiam problemów. Każdy ma wytyczone zadania, każdy martwi się o siebie, rodzinę, kredyt na mieszkanie albo gdzie i za co pojechać na wakacje. Nikt nie wyciąga mojej przeszłości, nie szuka o mnie informacji w necie czy artykułach z lokalnych gazet. Duże miasto rządzi się własnymi prawami, pozwala zniknąć, rozpłynąć się w anonimowości jak we mgle, stać się niewidzialnym w tłumie.

Szkoda, że nie mogę wymazać z pamięci tamtego dnia. Przeżywam go ciągle i od nowa. Widzę ten niebieski sweterek, krew lecącą z nosa. Słońce, które przeświecało przez szyby. Wzrok matki dziewczynki. Spojrzenie sędzi, która chyba współczuła nam po równo, jej słowa, że to tragedia dla nas wszystkich, także dla mnie.

Muszę z tym żyć. Nie potrafię założyć rodziny, nie wiem zresztą, czy chcę. Nie wiem, czy umiałabym patrzeć w oczy mojego dziecka, skoro przeze mnie oczy innego zamknęły się na zawsze. Nie chcę żadnego mężczyzny skazywać na budzenie się obok mnie, krzyczącej przez sen, bo tłum chce mnie zlinczować, ukamienować. Nie chcę widzieć w jego oczach przerażenia, odrazy czy litości, gdy będę mu o tym opowiadać. Dlatego jestem sama. Żyję z piętnem grzechu, choć jestem niewinna.

Czytaj także:
„20 lat temu mąż przyjaciółki spowodował wypadek. Ten dzień wciąż tkwi w jej pamięci, bo nie każdy wyszedł z niego cało...”
„Nietrzeźwa spowodowałam wypadek. Córka przyjaciółki nie będzie chodzić. Nikt nie wie że to ja, ale wyrzuty mnie zżerają”
„Kumpel szalał na drodze i spowodował wypadek, w którym zginął człowiek. Mało brakowało, a i ja bym w nim uczestniczył”

Redakcja poleca

REKLAMA