– I co? Znaleźli już tego łobuza, który wam to zrobił? – spojrzałam z troską na Martynę, sąsiadkę i najbliższą przyjaciółkę.
Wydarzenia ostatnich dni zmieniły ją nie do poznania. Wyglądała, jakby postarzała się przynajmniej o dziesięć lat. Pod oczami miała głębokie cienie, twarz była blada, wręcz szara, ruchy spowolnione. Teraz również pokręciła głową znacznie wolniej, niż zrobiłaby to jeszcze kilka tygodni temu, i odpowiedziała cichym, zduszonym głosem, jakbym wybudziła ją z głębokiego snu.
– Nie. Ale to teraz nieważne, Agnieszko. Ważna jest tylko Kasia.
Doskonale ją rozumiałam. Choć nie mam dzieci, jej córeczka od momentu narodzin była dla mnie jak rodzina. A teraz bezbronne dziecko walczyło w szpitalu.
– Co mówią lekarze? – zacisnęłam palce na filiżance, aż pobielały kłykcie. Martyna odpowiedziała mi pustym, zrezygnowanym spojrzeniem:
– Mówią, że zrobią, co w ich mocy. Jednak nie mogą mi obiecać, że Kasia kiedykolwiek będzie chodzić.
Obie doskonale zdawałyśmy sobie sprawę, co to oznaczało.
Kasia miała dopiero dziesięć lat
Przed nią było całe życie. Na razie nie do końca zdawała sobie sprawę, co się dzieje. Lekarze mówili, że jest w szoku. Ale kiedy się zorientuje… Aż mnie ciarki przeszły, kiedy wyobraziłam sobie, że któraś z nas będzie musiała jej powiedzieć, że być może nigdy nie zagra już w piłkę, którą tak kochała.
Że być może nigdy już nie podbiegnie do przystanku. Jakiś zwyrodnialec odebrał jej tę szansę w ciągu kilkunastu minut. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że gdybym chciała być całkowicie uczciwa, to nie byłoby wszystko, co powinnam powiedzieć Kasi i jej matce. Ale na to, żeby wyznać, co się naprawdę stało, nigdy nie będzie mnie stać. Tego byłam pewna.
Trunek tak kusząco błyszczał w szkle. Pociągnęłam łyk. Później kolejny… Pracuję w dużym biurze projektowym. Dostałam się tam zaraz po studiach. Przeszłam wszystkie szczeble kariery. Zaczynałam jako praktykantka. W tej chwili samodzielnie projektuję duże instalacje. To bardzo odpowiedzialne i czasochłonne zadanie. Na nic innego nie mam czasu. Nie wyszłam za mąż ani nie założyłam rodziny.
Wciąż żyję wyłącznie pracą
Kilka lat temu kupiłam mieszkanie i wtedy zaprzyjaźniłam się z Martyną. Była wtedy samotną matką z malutką córką. Mąż odszedł od nich do innej kobiety. Ja byłam samotną, nieszczęśliwą kobietą przed czterdziestką. Czułam się wypalona i niepotrzebna. To Martyna i Kasia wniosły w moje życie radość. Nie wiem, gdzie bym była, gdyby nie one. Zabierałam Kasię w weekendy na place zabaw i na pływalnię. Czasami kupowałam droższy drobiazg, na który Martyna ze swojej pensji sprzedawczyni nie mogła sobie pozwolić, a który przy moich zarobkach był mało ważną pozycją w budżecie. Stałam się przyszywaną ciocią dziewczynki. Poza nią i jej mamą nie miałam nikogo.
Moja rodzina mieszka kilkaset kilometrów stąd. Utrzymujemy ze sobą poprawne kontakty, ale to wszystko. W pracy uchodziłam za wymagającą wiedźmę. Z kimś takim trudno się zaprzyjaźnić. Byłam bardzo samotna. I zestresowana. Terminy goniły. W nocy śniło mi się, że popełniam błąd i zaprojektowany przeze mnie budynek zawala się, przygniatając tysiące ludzi. Budziłam się zlana potem.
Do dzisiaj pamiętam, jak to się stało. Mieliśmy w tym dniu wyjątkowo wymagającą prezentację. Dałam z siebie wszystko, ale później, kiedy biuro już ucichło i wszyscy pracownicy, którzy mieli dokąd wracać, poszli do swoich rodzin, nadal nie mogłam się uspokoić.
To ze stresu i samotności sięgnęłam po kieliszek
– Nie wyglądasz najlepiej – zwróciła mi uwagę koleżanka, podobnie jak ja robiąca karierę czterdziestolatka. – Na twoim miejscu walnęłabym sobie kielicha i poszła spać.
W pierwszej chwili przyjęłam jej poradę jako żart. Nie piłam wiele. Czasami lampkę wina do obiadu czy kieliszek szampana na sylwestra, to było wszystko. Ale tamtego dnia coś we mnie pękło. Wracając do domu, kupiłam butelkę dobrego koniaku. Nalałam sobie wodę do wanny, napełniłam kieliszek. Płyn był gorzki w smaku, ale po pierwszym łyku poczułam, jak emocje i stres związany z ważną prezentacją odpływają. Po wielu tygodniach życia w napięciu poczułam się zrelaksowana. I właśnie tak się zaczęło.
Później zaczęłam sięgać po alkohol coraz częściej. Nigdy nie były to duże ilości. Kieliszek, dwa. Z tyłu głowy miałam, że następnego dnia muszę wyglądać nieskazitelnie. Czasami jeszcze tego samego wieczora musiałam dokończyć ważny projekt. Nie mogłam sobie pozwolić na to, żeby się upić.
W końcu zaczęłam pić codziennie. Zawsze po pracy, zawsze dobry alkohol, zawsze sama. Chociaż pocieszałam się, że kieliszek dla zdrowotności jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodził, nie kwapiłam się pochwalić swoim nowym „hobby”. Lepiej czułam się, gdy nikt nie wiedział o mojej słabości. Początkowo bardzo się pilnowałam, żeby nie pić wcześniej niż o dwudziestej drugiej.
Wtedy byłam pewna, że nikt mnie już nie odwiedzi, nie będę musiała nigdzie jechać ani nic ważnego robić. Później poluzowałam swoje zasady. Zdarzało mi się napić zaraz po powrocie z pracy. Kilka razy spotkałam się z Martyną po kieliszku czy dwóch. Sąsiadka nigdy się nie zorientowała, że coś jest nie tak, a ja tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że wszystko mam pod kontrolą.
Pamiętam doskonale, kiedy pierwszy raz wsiadłam do samochodu po alkoholu. Tego dnia miałam spotkanie z ważnym klientem w kawiarni na mieście. Choć była jeszcze wczesna pora, projektant zamówił nam po kieliszku wina. Normalnie powiedziałabym w takiej sytuacji, że, niestety, muszę odmówić, ponieważ przyjechałam autem. Ale czułam się wyjątkowo zestresowana. Od tego spotkania wiele zależało. Trunek tak kusząco błyszczał w szkle… Pociągnęłam jeden łyk. Później kolejny. To nie może się dziać naprawdę. Przecież to jakiś koszmar! Kiedy dwie godziny później wsiadłam do samochodu, jadący ze mną projektant nie zwrócił uwagi, że przecież przed chwilą piłam. A ja kolejny raz utwierdziłam się w przekonaniu, że nie robię niczego niezwykłego.
Później zdarzyło się to jeszcze kilka razy
Alkohol stał się elementem mojego życia, a że samochód też od dawna nim był, to zdarzało mi się prowadzić po kieliszku czy nawet dwóch. Zawsze sobie tłumaczyłam, że przecież nie jestem pijana i to tylko niewielki dystans. Nigdy nie złapała mnie policja i nigdy nie stało się nic poważniejszego. Do czasu. Doskonale pamiętam tamten dzień.
Wyświetla mi się w głowie klatka po klatce, od wczesnego ranka, kiedy wstałam spóźniona. Rzadko mi się to zdarzało, ale poprzedniego dnia wypiłam trochę więcej niż zwykle, dlatego tym trudniej było mi się zebrać. Wszystko leciało mi z rąk. Przy śniadaniu wypadła mi z rąk cukiernica. Srebrne kryształki rozsypały się po całej kuchni. Dobrze, że to nie sól, bo siedem lat nieszczęścia gwarantowane – przemknęło mi przez głowę. Ach, gdybym wiedziała, jak daleko byłam od prawdy!
Planowałam jechać do pracy tramwajem. Zdawałam sobie sprawę, że po dawce alkoholu, którą przyjęłam poprzedniego dnia, nie powinnam prowadzić. Być może gdyby zatrzymała mnie policja, nie miałabym już problemów, bo alkohol zdążył wyparować, ale czułam się nieszczególnie. Miałam tak spowolniony refleks, że nie zdążyłam utrzymać w rękach cukiernicy, a szykowałam się za kierownicę? Wobec tego, że obudziłam się za późno, nie miałam innego wyjścia jak wziąć auto, uznałam wtedy. Zbliżało się oddanie ważnego projektu. Nie mogłam pozwolić sobie na spóźnienie do pracy. Odruchowo sięgnęłam po kluczyki do samochodu.
– Minęło co najmniej sześć godzin od ostatniego kieliszka – pocieszałam się. – A przecież to nie była żadna wielka impreza. Na pewno w moim organizmie nie ma już alkoholu.
Zignorowałam tępy, pulsujący ból głowy i irytującą senność. Wsiadłam do samochodu. Coś mi podpowiedziało, że lepiej zrobię, jeśli wybiorę boczną drogę dojazdową do autostrady. Była to w zasadzie osiedlowa uliczka, po której tylko od czasu do czasu jeździły samochody. Do tej pory nie wiem, jak to się stało. Fakty są takie, że zwyczajnie nie zobaczyłam dziewczynki na rolkach, która nagle wyjechała z podjazdu. Być może gdybym poprzedniego dnia nie piła, byłabym bardziej spostrzegawcza. Nie zabrakłoby mi ułamka sekundy, żeby skręcić. Ale zabrakło.
Dziewczynka uderzyła w bok mojego volkswagena. Widziałam, jak odskakuje od maski jakby rażona prądem i ląduje na chodniku kilka metrów dalej. Wiem, co pomyślicie, powinnam była wyskoczyć z samochodu, wezwać pomoc, zadzwonić na policję. Ale ja siedziałam jak sparaliżowana.
– Zabiłam dziecko. Zabiłam dziecko – powtarzałam jak zepsuty automat.
W tamtej chwili nie rozpoznałam jeszcze rolek. To się stało dosłownie kilka sekund później, kiedy w końcu odważyłam się podnieść głowę znad kierownicy. Wybierałam te rolki z Martyną. Miały być w koniki, ponieważ Kasia tak bardzo je uwielbia… Pod głęboko nasuniętym kapturem kurtki dziecka dostrzegłam pasmo jasnych, jakby farbowanych włosów. Zawsze zazdrościłam córce przyjaciółki tego niezwykłego koloru.
– To nie może się dziać naprawdę. To jakiś koszmar – szepnęłam.
A później, wciąż przekonując siebie, że to tylko zły sen, za chwilę się obudzę i wszystko będzie jak dawniej, zrobiłam najgorszą rzecz, jaką mogłam w tej chwili zrobić. Nacisnęłam pedał gazu i z piskiem opon skręciłam w zjazd na autostradę. W ostatniej chwili, kątem oka, zarejestrowałam zbliżającą się do leżącej na chodniku dziewczynki kobietę.
– Dzięki Bogu, może ktoś wezwie pomoc – pomyślałam jeszcze.
Później całkowicie wyłączyłam myślenie
Byłam tak przerażona tym, co zrobiłam, że działałam jak automat. Jakimś cudem zdołałam w jednym kawałku dojechać do biurowca. Od razu po przyjściu do pracy odkręciłam kurek z lodowatą wodą i usiłowałam w panice zebrać myśli. Wiedziałam, że teraz powinnam zadzwonić na policję, przyznać się, co zrobiłam i czekać na karę. A jeżeli zabiłam Kasię? – dudniło mi wciąż w tyle głowy. Nie mogłam odpędzić od siebie tej natrętnej myśli. Cały czas do mnie wraca i dręczyła niepewnością.
Nie dałam rady wytrzymać do końca dnia. Pod byle pretekstem, nie zważając na podejrzliwe spojrzenia kierownika działu, wyszłam z pracy. Wsiadłam do samochodu, odjechałam kawałek i zaparkowałam w ustronnym miejscu na pobliskim osiedlu. Później wysiadłam i powoli odzyskując przytomność umysłu, zaczęłam oglądać swoje auto. Żadnych rysek i zadrapań. A co, jeśli w tamtym miejscu był monitoring?
Strach znowu ścisnął mnie za gardło. Poczułam, że dławię się grudą lodu. W każdej chwili spodziewałam się dzwonka do drzwi i widoku umundurowanych policjantów.
– Wiemy, co pani zrobiła. Prosimy z nami – te słowa w tym momencie wydawały mi się wybawieniem.
Ale godziny mijały, a policja po mnie nie przychodziła. Zamiast tego w pewnej chwili rozdzwonił się telefon. Spojrzałam na wyświetlacz i skamieniałam. Tego nie przewidziałam. To telefonowała Martyna.
– Przyjedź… – usłyszałam w słuchawce zrozpaczony głos przyjaciółki. – Przyjedź natychmiast – szlochała do słuchawki. – Jestem w szpitalu. Kasia… Kasia…
– Co z Kasią? – wyszeptałam zdrętwiałymi ze strachu wargami.
– Kasia miała wypadek. Jakiś zwyrodnialec potrącił ją na bocznej uliczce, jak szła do szkoły… Przyjedź, proszę. Ja nie mam nikogo. Nie dam rady być z tym sama.
– Już jadę – za wszelką cenę starałam się nadać swojemu głosowi normalne brzmienie, chociaż w środku cała się trzęsłam. – Ale policja już złapała tego, kto to zrobił? – wydusiłam jeszcze.
– Nie – chlipała Martyna. – I powiedzieli, że nie wiedzą, czy w ogóle to się uda. Ten zwyrodnialec podobno uciekł z miejsca wypadku. Wyobrażasz sobie? Zostawił bezbronne dziecko… Nawet nie chcę myśleć, co mogłoby się stać, gdyby nie kobieta, która wtedy przechodziła!
– A monitoring? – szepnęłam.
– Kilka dni temu się zepsuł. Nie ma świadków, nagrania, nic. Wyobrażasz sobie? Taka tragedia ujdzie mu na sucho!
Jak miałam się z tym zmierzyć?
Poczułam w tym momencie taką ulgę, że aż zakręciło mi się w głowie, musiałam się przytrzymać krzesła, żeby nie upaść na ziemię. Ulgę i tsunami wyrzutów sumienia zalewające mnie w tej samej chwili. Jak miałam się z tym zmierzyć? Jak miałam pomóc Martynie? Nie dam rady! – krzyczało we mnie wszystko. Jedyne, o czym marzyłam w tym momencie, to żeby się napić i choć odrobinę znieczulić przed tym, co mnie czekało. Wiedziałam jednak, że nie wolno mi tego zrobić. Musiałam być krystalicznie trzeźwa i w pełni świadomie przyjąć karę.
Kolejne dni były dla mnie koszmarem. Początkowo Kasia była całkowicie nieprzytomna. Wyglądała jak złotowłosa szmaciana laleczka przyczepiona tysiącem rurek do aparatury. Miałam ochotę wyć i wykrzyczeć przyjaciółce w twarz prawdę, ale już wtedy zdałam sobie sprawę, że to by nic nie dało. Dla niej i dla Kasi musiałam być silna.
Lekarze powiedzieli, że nie wiadomo, czy dziewczynka będzie chodzić. W wypadku ucierpiał kręgosłup. Oddałabym wszystkie pieniądze, żeby przywrócić Kasi sprawność i choć w ten sposób odkupić ułamek swojej winy, ale wiem, że to niemożliwe. Na razie dzień po dniu przychodzę z Martyną do szpitala. Dzień po dniu patrzę na tragedię, której jestem winna. Nie ma sekundy, żebym nie modliła się, żeby czas się cofnął i oszczędził Kasię. Ale wiem, że to niemożliwe.
Czytaj także:
Ciotka była taką jedzą, że mąż uciekł od niej na tamten świat. Ciągnęliśmy losy, u kogo nocuje
Mój mąż miał kompleks - on był robotnikiem, ja lekarką. To dlatego usprawiedliwiał przemoc
Syn jest ode mnie młodszy o 13 lat. Jego matka zginęła w wypadku, ja już wtedy znałam jego ojca