– A to jest mój mąż! – Jola wskazała sympatycznie wyglądającego mężczyznę, który właśnie wyszedł z zaparkowanego pod firmą passata.
– Cześć, Grażyna jestem.
– Michał, miło mi – ukłonił się przyjaźnie. – Cieszę się, że mogę cię poznać. Żona bardzo cię polubiła.
– Z wzajemnością – uśmiechnęłam się do nowej znajomej.
Pracowałyśmy razem dopiero dwa tygodnie, ale zżyłyśmy się, jakby minął przynajmniej rok. Jola przyszła do naszej firmy na miejsce emerytowanej koleżanki i natychmiast okazało się, że jest nie tylko wyśmienitą księgową, ale też znakomitym towarzyszem przerw śniadaniowych. Zbliżyłyśmy się do siebie w zupełnie naturalny sposób.
– Bardzo dobrze, że Jola cię tu spotkała. Nieczęsto zmienia pracę i trochę się stresowaliśmy. Ale z tobą jest jej dużo łatwiej – dodał Michał, a ona spojrzała na mnie z wdzięcznością.
– Cieszę się, że mogę pomóc – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Zamieniliśmy jeszcze kilka słów, a potem rozeszliśmy się do samochodów. Zanim wsiadłam do swojego, zerknęłam w ich stronę i zobaczyłam, że Jola otwiera tylne drzwi. Myślałam, że wrzuci tam tylko torbę z laptopem, ale ona wskoczyła na kanapę i tam już została. Pomachała mi jeszcze na pożegnanie i pojechali. Właśnie tak – jak taksówkarz z pasażerką, jak szofer z hrabiną. On za kierownicą, a ona za nim.
Bardzo mnie to zaciekawiło. Dlaczego wybrała tylne siedzenie? Może miała nudności… A może zwyczajnie zdecydował przypadek?
Nie dawało mi to spokoju
Nurtowały mnie te pytania, dlatego gdy kolejnego dnia Michał przyjechał po Jolę, a ona znów umościła się z tyłu, dyskretnie zerknęłam na przód. Niczego tam nie było. To po pierwsze. A po drugie, kilka tygodni później pod firmę podjechał jej dorosły syn i wtedy usiadła obok niego. Z zajęciem tego miejsca nie miała też problemu, gdy któregoś razu ja zaproponowałem jej podwózkę. Bez żadnych oporów wskoczyła do mojego auta i przez całą drogę swobodnie rozmawiała, nie wykazując żadnych oznak dyskomfortu związanego z jazdą na przednim siedzeniu.
Nie dawało mi to spokoju. Za każdym razem, gdy odbierał ją mąż, miałam ochotę zapytać, o co chodzi – dlaczego moja nowa przyjaciółka traktuje go jak szofera i regularnie odjeżdża spod firmy, machając mi przez tylną szybę. Nie zdobyłam się jednak na odwagę. Nie wiedziałam nawet, jak sformułować pytanie. No bo czemu miałoby mnie to obchodzić? Cóż to za dylemat? Nic wielkiego, a jednak… Niezdrowa ciekawość brała górę.
Na jej zaspokojenie musiałam czekać trzy miesiące, czyli do spotkania na obiedzie w domu Joli. Zaprosili nas z mężem, żeby uczcić koniec okresu próbnego. Jolka dostała etat, a dla pięćdziesięcioletniej księgowej to spore wydarzenie.
– Twoje zdrowie, Grażynko! – wzniosła pierwszy toast.
– A dlaczego moje? Przecież to twój sukces świętujemy.
– Bez ciebie byłoby mi znacznie trudniej.
– Nie przesadzaj…
– Z dobrych źródeł wiem, że szepnęłaś o mnie szefostwu kilka dobrych słów.
– A co w tym dziwnego? – wzruszyłam ramionami. – Byłam z nimi po prostu szczera.
– W takim razie za mój sukces, za twoją pomoc i za babską przyjaźń.
– Za to wypiję!
– Tylko za babską? – wtrącił jej mąż. – A ja? Codziennie przyjeżdżam po Jolę. Też przecież jestem w paczce!
– Jasne, że jesteś – odparłam i przypomniała mi się kwestia intrygujących podwózek. Uznałam, że skoro tak nam się dobrze układa, mogę sobie pozwolić na maleńką niedyskrecję.
– Jolcia, kochanie, ja cię strasznie przepraszam, ale nie daje mi to spokoju… – zaczęłam, a ona spojrzała na mnie uważnie.
– O co chodzi? Coś się stało?
– Nie, nie! Nic wielkiego… – zawstydziłam się wrażenia, które wywołałam. – Powiedz mi tylko, proszę, dlaczego zawsze siadasz z tyłu? To znaczy z Michałem. Bo ze mną już nie… Ze mną jeździsz z przodu. W ogóle tego nie rozumiem… – zapytałam nieco już wystraszona, że jednak naruszam ich prywatność.
Naprawdę męczyła go aż prze dwie dekady?!
Na szczęście gospodarze przyjęli moją ciekawość ze spokojem. Jola westchnęła z wyrozumiałością kobiety zdającej sobie sprawę z drobnego dziwactwa i opowiedziała historię sprzed dwudziestu lat, kiedy to młodzieńcza werwa prowokowała Michała do drogowych szaleństw. Usłyszeliśmy, że w przypływie nieuzasadnionej brawury zdarzało mu się przemknąć na czerwonym świetle, ścigać po ulicach z przygodnie napotkanymi wariatami, wyprzedzać na trzeciego i ścinać zakręty.
– Nie potrafiłam go opanować. Za kierownicą wstępował w niego diabeł – podsumowała. – Dopiero ten koszmarny wypadek dał mu do myślenia. Michał znów pędził jak szalony. Wszedł w ostry zakręt, a z naprzeciwka jechał podobny szaleniec, więc musieliśmy ratować się poboczem. Jedno koło złapało przydrożny żwir i straciliśmy przyczepność. Wylądowaliśmy na dachu w rowie.
– O, Boże? Nic wam się nie stało? – dopytałam, a oni znów spojrzeli po sobie.
Tym razem w oczach Michała odnalazłam sporo skruchy i żalu. Wyglądał na poważnie zawstydzonego.
– Wyszliśmy z tego w jednym kawałku – wyjaśniła Jolka. – Ale od tamtej pory, kiedy jadę z mężem, zawsze siadam z tyłu. Na początku robiłam to ze strachu, ale potem przełamałam lęki i dziś zwyczajnie trzymam się tradycji. Chciałabym, żeby pamiętał, jak mogły się skończyć te szaleństwa.
– I tak przez dwadzieścia lat?!
– Bez jednego dnia ustępstwa.
– Naprawdę?
– Tak. Z przyzwyczajenia i dla nauczki… – dodała niewinnie, zmieniając ton na żartobliwy.
Rozumiałam jej motywy, ale było mi również żal Michała. Przez całą rozmowę siedział pokornie – nie protestował, nie kpił, nie wykręcał od odpowiedzialności. Widać było, że zrozumiał swój błąd. A ona męczyła go tak przez dwie dekady… Czy to nie przesada? Czy uzasadniona kara? Stawiałam sobie te pytania za każdym razem, gdy odjeżdżali z firmowego parkingu. On z przodu, a ona konsekwentnie za nim. Wyglądali jak wyjęci z innej rzeczywistości, a mnie robiło się zwyczajnie przykro.
Pewnie dlatego po kilku miesiącach znajomości wróciłam do tej kwestii. Siedziałyśmy wtedy we dwie w restauracji. Spotkałyśmy się na kolację, wino i plotki. Po pierwszej butelce jakoś tak przypadkiem wrócił temat podwózek. Jolka zagadnęła mnie o prawo jazdy. Pytała, kiedy je zrobiłam i czy miałam problemy ze zdaniem egzaminu.
– A co? Idziesz na kurs? Postanowiłaś uniezależnić się od Michała?
– Nie, nie, tak tylko pytam, z ciekawości – zaśmiała się.
– Polecam. To wcale nie takie trudne, jak się wydaje.
– Może kiedyś…
– Dobrze by było. Nie robiłby ci za taksówkarza – dorzuciłam, bo czułyśmy się przy sobie już znacznie swobodniej.
– Fakt, nie wyglądalibyśmy jak żona przedwojennego fabrykanta i jej szofer.
– A to dobre! Takie porównanie mi do głowy nie przyszło – wybuchnęłam śmiechem.
Jednak nie znałam całej prawdy
Zaraz jednak umilkłam, bo Jola zareagowała zupełnie niespodziewanie. Zmarkotniała i uciekła wzrokiem.
– Ej, co jest? – pochyliłam się nad stołem. – Coś się stało? Uraziłam cię tymi żartami? Jeśli tak, to przepraszam…
– Nie, daj spokój. Nic złego nie powiedziałaś – kiwnęła głową. – Po prostu nie znasz całej prawdy.
– O czym? O wypadku?
– No tak…
– A chcesz mi ją opowiedzieć? Jeśli tak, mów śmiało…
– Ech…. – ciężko westchnęła. – Jak by to ująć… Chyba najprościej, jak się da… – spojrzała na mnie rozpaczliwie. – Chodzi o to, że nie wszyscy wyszliśmy z tego dachowania bez szwanku. Byłam wtedy w piątym miesiącu ciąży i… straciłam to dziecko. Wstrząs, stres. Wiadomo… Odwieźli mnie do szpitala i tam poroniłam… – otarła oko kantem dłoni, żeby nie rozmazać makijażu. – To miała być dziewczynka. Urodziłaby się jeszcze przed drugim synem. Miałaby dzisiaj dwadzieścia lat, a tak… – próbowała się uśmiechnąć, ale nie dała rady.
– Jezus, Jolcia… – złapałam ją za rękę, żeby się uspokoiła, ale przyjaciółka doszła do siebie dopiero po długim, spokojnym spacerze do domu.
W ten właśnie sposób poznałam najgłębszą tajemnicę Joli i muszę powiedzieć, że teraz – gdy siada na tylną kanapę samochodu męża – patrzę na jej demonstrację już nieco inaczej. Owszem, żałuję obojga i zastanawiam się, czy ten kontrowersyjny rytuał nie pogarsza sprawy, ale wiem też, że nie mnie oceniać jej zachowanie. Przecież nawet nie potrafię wyobrazić sobie takiej straty. O nic więcej już też Joli nie pytam, bo nie chcę narażać jej na niepotrzebne cierpienie. Macham tylko na pożegnanie, gdy odjeżdża z mężem spod firmy, i uśmiecham się tak zwyczajnie, jakby siedziała z przodu. Jakby w domu czekali na nią dwaj synowie i dwudziestoletnia córka…
Czytaj także:
„Spowodowałem wypadek, w którym zginął mój kolega. Nie poniosłem konsekwencji, ale wyrzuty sumienia nie dają mi spokoju”
„Mój syn spowodował wypadek. Jego kolega zginął, on przeżył. Żal mi mamy Przemka, ale właściwie obie straciłyśmy dzieci”
„Spowodowałem wypadek, w którym zginęła moja szwagierka. Jednocześnie straciłem brata, rodzinę i... ukochaną”