„Przed laty wyruszyłem z plecakiem za granicę, by szukać szczęścia. Odnalazłem pasję, miłość i swoje miejsce na ziemi”

para, która odnalazła szczęście fot. iStock by Getty Images, PeopleImages
„Wziąłem swój plecak i wysiadłem z wagonu. Wokół pachniało trawą i polnymi kwiatami. W niezbyt odległej kotlinie zobaczyłem liczne zabudowania. Ruszyłem w dół, owładnięty dziwną ciekawością. Po przejściu może kilometra dotarłem do miasteczka. Nie uwierzycie, ale kiedy przekroczyłem jego rogatkę, poczułem się, jakbym wrócił do domu”.
/ 15.08.2023 11:15
para, która odnalazła szczęście fot. iStock by Getty Images, PeopleImages

Wychowałem się w małym miasteczku i było mi z tym dobrze. Ktoś kiedyś powiedział, że w życiu nie chodzi o wielkość miasta, w którym mieszkasz, tylko o pojemność głowy, którą nosisz na karku. Ktoś inny stwierdził, że zaścianek to sposób myślenia, a nie miejsce zamieszkania. Dlatego nie przejmowałem się tym, skąd pochodzę.

Miałem marzenie: chciałem być najlepszym kucharzem w mojej rodzinie. Pomyślicie, że to niewiele, ale kiedy rośnie się w rodzinie, w której niemal wszyscy mają ambicję bycia najlepszym kucharzem – nie jest to proste. W dodatku moja rodzina była bardzo liczna: z ciotkami, kuzynami i krewnymi sięgała stu osób, które trzymały się blisko. Większość pracowała w rodzinnych restauracjach. Doskonałych lokalach – nie tylko w Polsce, ale i na Zachodzie. Jeśli do tego ma się smykałkę do gotowania, to człowiek z góry wie, czym będzie się zajmował zawodowo, gdy tylko przyjdzie odpowiedni moment…

Poczułem się, jakbym wrócił do domu

Jak większość członków mojej rodziny skończyłem szkołę gastronomiczną i podobnie jak niemal wszyscy zacząłem szykować się do wyruszenia w świat. Jednak nie stało się to od razu. Dopiero po dwóch latach terminowania w restauracji u ojca usłyszałem, że chyba powinienem szykować się do drogi, ponieważ umiem wystarczająco dużo, żeby zacząć układać sobie życie na własny rachunek i podług własnych upodobań (oczywiście kulinarnych).

Mama za nic nie chciała mnie puścić. Zwłaszcza że dwa lata wcześniej okazało się, że mam pierwsze stadium sarkoidozy. Jest to choroba, która polega na gromadzeniu się komórek układu odpornościowego w formie ziarniny w płucach i innych narządach. Jej objawy już na początku są dość męczące: nadwrażliwość oczu, trwałe uczucie zmęczenia, suchy kaszel, drobne i uciążliwe uszkodzenia skóry, zamazane widzenie. Jak łatwo się zorientować, to znaczące utrudnienia w kucharskim zawodzie. Ale ojciec nie chciał słuchać protestów mamy.

– Niech jedzie, spróbuje i posmakuje pracy u innych. Wiem, będzie mu ciężko, ale w każdej chwili może wrócić. W końcu lekarz powiedział, że Karol obecnie czuje się dobrze – przekonywał ojciec.

Mama próbowała jeszcze protestować, ale musiała skapitulować, bo stworzyliśmy z ojcem wspólny front. Tłumaczyliśmy jej, że przecież choroba jest zaleczona...

Zdecydowaliśmy, że pojadę do krewnego ze strony ciotki, który otworzył restaurację we Frankfurcie. No i pewnego dnia wsiadłem do pociągu. Po ośmiu godzinach jazdy, kilkanaście kilometrów za miejscowością Neuengönna, pociąg nieoczekiwanie zatrzymał się w polu. Okazało się, że popsuł się elektrowóz i przyjdzie nam spędzić co najmniej dwie godziny w oczekiwaniu na wymianę maszyny.

Wziąłem swój plecak i wysiadłem z wagonu. Wokół pachniało trawą i polnymi kwiatami. W niezbyt odległej kotlinie zobaczyłem liczne zabudowania. Ruszyłem w dół, owładnięty dziwną ciekawością. Po przejściu może kilometra dotarłem do miasteczka. Nie uwierzycie, ale kiedy przekroczyłem jego rogatkę, poczułem się, jakbym wrócił do domu… Ale to nie wszystko. Nagle odniosłem wrażenie, że ktoś zdjął mi z płuc wielki ciężar. Mogłem swobodnie oddychać – jakby moja choroba się cofnęła! To było niesamowite uczucie…

Pomyślałem wtedy, że znalazłem wreszcie  swoje miejsce i że chciałbym tutaj zostać na dłużej. Ruszyłem więc w stronę rynku. Podobno do odważnych świat należy… Na drzwiach jednej z restauracji zobaczyłem kartkę, że właściciel poszukuje kucharza. Papier był już przybrudzony, nie pierwszej świeżości, co świadczyło, że w okolicy nie było wielu chętnych do objęcia tej posady. Wszedłem i spytałem o właściciela, a gdy się zjawił, spytałem, czy nadal szuka kucharza. Może mój niemiecki nie był idealny, ale w naszym dwujęzycznym domu wystarczająco przygotowano mnie do takiej rozmowy.

Okazało się, że jestem zdrów jak ryba

Herr Buchmann spojrzał na mnie zaciekawiony. Potem, jakby rozbawiony sytuacją, kazał mi zostawić za ladą mój bagaż i iść za nim do kuchni. Tam dał mi fartuch i powiedział, że mam cały dzień, żeby udowodnić, że nie tylko potrafię gotować, ale też że jego gościom będą smakowały moje potrawy.

Właśnie przechodziliśmy koło elektrycznej misy, gdzie w oleju smażono pączki. Pomocnik dolewał kolejne litry oleju. Chcą mnie sprawdzić? Proszę bardzo. Poradziłem, żeby do rozrobionego już ciasta dolał wyznaczoną przeze mnie porcję octu. Buchmann spojrzał na mnie jak na wariata. Wtedy wyciągnąłem z kieszeni 500 euro.

– Zapłacę, jak ciasto się zmarnuje. Ale się nie boję. Dzięki octowi pączki wchłoną mniej tłuszczu. Z jednej strony będą smaczniejsze, a z drugiej oszczędzi pan olej.

Chętnie wziął moje 500 euro i kazał pomocnikowi robić wszystko zgodnie z moimi poleceniami. A kiedy wieczorem, zmęczony, ale zadowolony z efektów, kończyłem swoją pracę, Niemiec wręczył mi 600 euro.

– Twoje pączki rozeszły się w mig i oszczędziłem sporo na oleju. Tu jest zapłata za pączkowe umiejętności. Jeśli zaś chodzi o twoje kucharzenie, to też jestem zadowolony. Gościom przypadło do smaku wszystko, co im podałeś. Od jutra możesz u mnie pracować. Mieszkanie wynajmiesz na mieście albo weź tę kawalerkę nad restauracją.

I tak zaczęła się moja kucharska przygoda.

Wkrótce poznałem Karen, córkę właściciela. Dwa lata wcześniej wzięła ślub, ale jej mąż zginął w wypadku. Poznaliśmy się, polubiliśmy, a potem… pokochaliśmy. Byliśmy parą już rok, ale ja nadal zwlekałem z oświadczynami.

– Nie chcesz mnie? – spytała w końcu.

Wtedy powiedziałem jej o swojej chorobie. Od razu zabrała mnie do lekarza, żebym zrobił specjalistyczne badania. Po dwóch tygodniach usłyszałem, że jestem… zdrów jak ryba! Nie uwierzyłem. Powtórzone badania potwierdziły wynik. Jakim cudem?! Wtedy poznałem tajemnicę miasteczka.

Jeszcze tego samego dnia Karen wywiozła mnie autem za jego rogatki. Podjechaliśmy pod las. Tam zostawiliśmy samochód, a potem weszliśmy między drzewa. Im dalej zagłębialiśmy się w las, tym jakbym czuł się lżejszy, a moje myśli dosłownie stawały się jaśniejsze i bardziej świetliste.

Największa siła drzemie w nas samych

Wyszliśmy na dużą polanę. Zobaczyłem na niej ogromny, stalowo lśniący krąg.

Nikt nie wie, co to jest – zaczęła Karen. – Takich kręgów mamy w okolicy jeszcze dziewięć. Erich von Däniken, ten od poszukiwania pozaziemskich przybyszów, powiedział, że to są dawne lądowiska kosmitów.

Weszliśmy na krąg.

– To 70-metrowy walec wpuszczony w ziemię. Nie wiadomo, jak go zbudowano. Naukowcy sprzeczają się co do składu materiału, z którego został zrobiony. Podobno w analizie wychodzi, że jest ze stali. Tylko że stal nie przetrwałaby w ziemi kilku tysięcy lat. A tyle podobno mają.

– I myślisz, że one mają coś wspólnego z tym, że zniknęła moja choroba?

– Być może – odparła. – Ale najważniejsze, że jesteś zdrowy.

Kilka miesięcy później wzięliśmy ślub.

Potem na jakiś czas przenieśliśmy się z Karen do Polski, bo moja mama zaczęła niedomagać. A że Karen, mimo naszych starań, nie zachodziła w ciążę, zrobiła badania i okazało się, że nie może mieć dzieci. Gdy mama wyzdrowiała, wróciliśmy do Niemiec.

Często wieczory spędzaliśmy za miastem, na którymś kamiennym kręgu. Mieliśmy nadzieję, że tym razem pomogą Karen. Czy miało to jakiś sens? Nie wiem, ale my w to głęboko wierzyliśmy, a wiara czyni cuda.

Pewnego dnia Karen weszła do kuchni i przytuliła się do mnie.

Stało się coś?

Żona skinęła głową. Zdjąłem fartuch i poszedłem za nią do części mieszkalnej. Tam czekali na mnie teściowie. Herr Buchmann podszedł do mnie, uścisnął, a potem nalał wszystkim po kieliszku własnej jałowcówki.

– Za wasze przyszłe szczęście i potomka, bo to musi być chłopiec!

Po dziewięciu miesiącach urodził się Jaś. Czy pomogły w tym tajemnicze kręgi? Myślę, że jeśli nawet jakoś na nas działają, to i tak największa siła drzemie w nas samych. I gdy już znajdziemy swoje miejsce na ziemi i osobę, z którą chcemy się zestarzeć – nie ma siły, która mogłaby nas złamać. Po prostu życie i miłość są nie do pokonania.

Czytaj także:
„Gdy straciłam pracę, wyjechałam z miasta i zaszyłam się w górach. To tu odnalazłam spokój, szczęście i miłość”
„Wyjechałem za granicę, żeby poprawić swój byt. Los ze mnie zadrwił, bo właśnie przez ten wyjazd straciłem wszystko”
„Dla miłości rzuciłam wszystko i wyjechałam za granicę. Niestety, bajka szybko się skończyła i musiałam radzić sobie sama”

Redakcja poleca

REKLAMA