„Wyjechałem za granicę, żeby poprawić swój byt. Los ze mnie zadrwił, bo właśnie przez ten wyjazd straciłem wszystko”

mężczyzna, który stracił wszystko fot. Adobe Stock, Maria Sbytova
„Prawdopodobnie ojciec zaprószył ogień, zapominając wyłączyć gaz na kuchence. Poszedł spać, a to, co gotował, wygotowało się i zajęło ogniem. Mieszkanie spłonęło doszczętnie, a ojciec trafił do szpitala. Ale to był dopiero początek kłopotów...”.
/ 11.03.2022 05:54
mężczyzna, który stracił wszystko fot. Adobe Stock, Maria Sbytova

Nie było mi łatwo wyjechać z kraju, przede wszystkim z powodu ojca. Nie był wprawdzie zgrzybiałym staruszkiem, ale od śmierci mamy cztery lata temu nie radził sobie za dobrze. Nagle jakby przygasł… Przestał się interesować światem, zamknął w sobie. Wahałem się więc, czy mogę go zostawić samego, ale w końcu musiałem podjąć tę decyzję.

Straciłem pracę i przez kilka miesięcy nie dostałem nowej. Nie miałem wyjścia – zasiłek się kończył, zresztą i tak był głodowy, a kumpel, który siedział w Szkocji pisał, że jest tam dla mnie dobra robota.

Tata w sumie sprawiał wrażenie, jakby był w lepszej formie. Nawet zaczął nam obu gotować obiady, co tuż po śmierci mamy byłoby nie do pomyślenia. Wtedy przypalał nawet wodę na herbatę, a teraz proszę – dwa dania i deser. Śmiałem się, że chyba znalazł sobie nowe hobby.

Wyjechałem, ale z daleka starałem się trzymać rękę na pulsie. Ilekroć rozmawiałem z tatą, nie zauważałem niczego podejrzanego. Odpowiadał z sensem na wszystkie pytania i nawet sobie czasami żartował. Do głowy by mi nie przyszło, że chyba miał depresję. Bo jak inaczej rozumieć to, co się stało?

Wszystkie moje rzeczy przepadły

Dochodziła szósta rano, wstawałem do pracy, kiedy zadzwoniła komórka. Od razu wiedziałem, że albo pomyłka, albo nic dobrego, bo kto normalny dzwoni o tej porze? Wyświetlił mi się numer Kazika, kumpla mieszkającego w Polsce, w bloku naprzeciwko mojego.

– Słuchaj, stary… Jest taka sprawa…  – zaczął, a głos miał niepewny. – Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale w waszym mieszkaniu był pożar…

Zrobiło mi się od razu jakoś tak słodko w ustach, poczułem, że słabnę.

– Co z ojcem? – wykrztusiłem.

– Zabrała go karetka.

– Karetka czy… karawan? – wolałem znać prawdę.

– Karetka, ale lekarz mówił, że jego stan jest bardzo ciężki.

Spakowanie się zajęło mi trzy minuty. Zadzwoniłem do swojego szefa, powiedziałem, jaka jest sytuacja. Zrozumiał w lot i poprosił tylko, żebym dał mu znać, jak już będę wiedział, ile czasu zajmie mi ogarnięcie wszystkiego na miejscu i powrót.

Do domu jechałem, czym popadnie. Najpierw złapałem samolot do Poznania, a potem autobus do Wrocławia. A i tak zajęło mi to kilkanaście godzin. Kiedy dotarłem na miejsce, był późny wieczór i nie miałem co ze sobą zrobić. Mieszkanie rodziców przedstawiało opłakany widok, a może raczej powinienem powiedzieć, że w ogóle go nie było…

Powybijane okna, spalone kompletnie drzwi i ścianki działowe porozwalane przez strażaków, którzy gasili ogień. Wszystko obrócone w ruinę i popiół – sprzęty, meble.

– Nic nie zostało? – byłem w szoku. Sąsiadka, która wyszła ze swojego mieszkania, widząc, że przyjechałem, pokręciła głową, że nie.

– Spłonęło wszystko. A czego nie strawił ogień, to zniszczyli strażacy, gasząc go. Wyrzucili nadpalone resztki przed blok, skąd dozorca zabrał je do śmietnika.

Powiedziała mi także, że prawdopodobnie ojciec zaprószył ogień, zapominając wyłączyć gaz na kuchence. Poszedł spać, a to, co gotował, wygotowało się i zajęło ogniem.

– To w ogóle cud, żeśmy wszyscy nie spłonęli, panie Sebastianie!

Cud, ale i dobre przedwojenne mury. Ścianki działowe wewnątrz mieszkania były zrobione z jakiejś dykty, jednak nośne ściany z dobrej, solidnej cegły. Ona wprawdzie się rozgrzała, lecz nie przepuściła ognia. Sąsiadka uprzejmie zapytała mnie jeszcze, czy mam gdzie spać. Kiwnąłem głową, że tak, jak najbardziej, i pożegnałem się.

Właściwie to skłamałem jej tylko po to, aby już sobie poszła, bo bałem się, że się przy niej rozpłaczę. Właśnie straciłem przecież cały swój majątek. Chociaż ostatnimi czasy wynajmowałem kawalerkę, to kiedy zdecydowałem się na pracę za granicą, zwolniłem ją, aby nie płacić bez sensu, i przeniosłem wszystkie swoje rzeczy do taty. Były tam płyty zbierane latami, sprzęt grający, moja ulubiona gitara, ubrania na zimę.

Nie to jednak było najważniejsze, wszystko da się przecież kupić. Potrzeba było tylko czasu i pieniędzy. Teraz martwiłem się tym, co będzie z ojcem… W jakim jest stanie? Wszyscy mówili, że w ciężkim.

Zrobiło się zbyt późno, abym jechał do szpitala. Wypadałoby gdzieś spędzić noc, tylko że ja nie miałem gdzie. Już myślałem, że przyjdzie mi spać pod płotem, kiedy pojawił się Kazik, ten kumpel z naprzeciwka, który dał mi znać o pożarze, i zaprosił mnie do swojego domu. Byłem mu wdzięczny.

Następnego dnia z samego rana pojechałem do szpitala. Tata był nieprzytomny. Lekarz powiedział mi, że ma poparzone ponad 50 procent ciała, a to w jego wieku bardzo dużo. Wyraźnie dał mi do zrozumienia, że powinienem pożegnać się z tatą.

Co zrobił z tymi pieniędzmi?

Zmarł dwa dni później, nie odzyskawszy przytomności. Zostałem na świecie sam i bez dachu nad głową. Zaparłem się jednak, że wyremontuję mieszkanie rodziców. Miałem odłożone trzydzieści tysięcy złotych. Nie było to dużo, ale zawsze coś, przynajmniej na początek. „Wystarczy tego, aby wstawić nowe okna i drzwi, a resztą zajmę się, kiedy zarobię więcej pieniędzy w Szkocji” – pomyślałem. Poszedłem do spółdzielni, załatwić formalności, a tam usłyszałem…

– Pana ojciec w chwili śmierci nie był już najemcą mieszkania. Na dwa tygodnie przed jego zgonem wypowiedzieliśmy mu umowę najmu!

W pierwszym momencie kompletnie nie zrozumiałem, co to oznacza.

– Ale dlaczego? Nie macie prawa tego zrobić! – krzyknąłem.

– Ależ mamy. Pana ojciec nie płacił czynszu od ponad roku – suchym tonem oznajmiła urzędniczka.

– To niemożliwe… – nie uwierzyłem w ani jedno słowo, dopóki mi nie pokazała dowodów.

Faktycznie, ojciec nie płacił czynszu. Przez kilkanaście miesięcy nazbierało się prawie 15 tysięcy długu.

– Tata miał pieniądze! Z emerytury i te, które ja mu wpłacałem na konto. Nie biedował! – byłem w szoku.

Natychmiast spłaciłem dług i wtedy moje konto zaczęło świecić pustkami. Tym bardziej, że przecież musiałem zorganizować pogrzeb.

Obliczyłem sobie, że za żadne skarby nie wystarczy mi pieniędzy na okna i drzwi wejściowe do domu. Ale na szczęście mogłem wziąć na nie kredyt. Firma usługowa, którą znalazłem, oferowała miesięczne raty. Zgłosiłem więc remont do spółdzielni, tak jak to jest zapisane w regulaminie, a tymczasem…

– Co pan chce remontować? Przecież pan nie ma tytułu własności lokalu! – usłyszałem.

– Jak to: nie mam? – zdębiałem. – Spłaciłem przecież dług ojca i jestem zameldowany w tym mieszkaniu! Czego jeszcze potrzeba?

– Spłacił pan, owszem. Ale nie był pan głównym najemcą lokalu, dlatego tytuł własności przepadł – oznajmiła kobieta, a ja myślałem, że śnię.

– To co mam zrobić, aby nim zostać? – zapytałem, sądząc, że to czysta formalność, mieszkałem przecież w tym domu od dziecka!

– Musi pan spełnić określone warunki… Przede wszystkim, czy ma pan gdzie mieszkać?

– Jak mam mieć, skoro mieszkanie się spaliło? – chętnie bym się popukał po głowie.

– No tak, ale dostaliśmy sygnały od sąsiadów, że jakoś pan sobie z tym poradził. Nie wystąpił pan przecież o lokal zastępczy.

– Jakie sygnały? – byłem w szoku, że już zdążyli pochodzić po ludziach i wypytać ich na mój temat. – Mieszkam kątem u kumpla, myśli pani, że zostanę tam na zawsze?

– Ja tam nie wiem, ale z tego, co mi powiedziano, to tak naprawdę mieszka pan i pracuje za granicą… – stwierdziła urzędniczka.

A więc znaleźli się „życzliwi”, którzy i o tym do spółdzielni donieśli!

– Mieszkam tutaj i pracuję tutaj! – stwierdziłem z naciskiem, czując, że jak tego nie zrobię, to bezpowrotnie stracę dach nad głową.

– Ktoś to może potwierdzić? – najwyraźniej nie była przekonana.

Wyszedłem z administracji wściekły. Wszystko mi się posypało, życie całe! Nie dosyć, że musiałem zorganizować pogrzeb taty, to jeszcze zostałem bez pieniędzy na koncie i dachu nad głową. Żeby cokolwiek zarobić, powinienem wrócić do Szkocji, ale wtedy mogę raz na zawsze pożegnać się z mieszkaniem. Patowa sytuacja.

Nie wiem, co robić, a na podjęcie decyzji mam miesiąc. Tyle dał mi mój szkocki szef, żebym się ogarnął ze wszystkim. To i tak dużo, bo jak zaznaczył, jestem dobrym pracownikiem i zależy mu na mnie.

– Komu innemu dałbym tylko tydzień! – usłyszałem.

Widzę już jednak, że dla polskiej biurokracji ten miesiąc to mało… Administracja mnoży problemy, urzędnicy nie chcą mnie wpisać na listę członków spółdzielni ani zrobić ze mnie głównego najemcy. Usłyszałem pokątnie, że mają już kilku chętnych na lokal po moich rodzicach.

Może powinienem wręczyć komuś łapówkę, ale nie mam na nią kasy! Mieszkam kątem u Kazika, który chyba ma już tego dosyć. Próbowałem nawet znaleźć sobie pracę, myśląc, że jeśli jakaś się trafi, to zostanę. Ale robota w kraju to marzenie ściętej głowy!

Wygląda więc na to, że będę musiał sobie odpuścić i wyjechać, kompletnie znowu spłukany. Tam, w Szkocji, przynajmniej mam jakąś przyszłość. I tylko jedno pytanie stale mnie gnębi – co zrobił tata z pieniędzmi, które miał, które dostawał ode mnie? Dlaczego nie płacił czynszu? Z tego się przecież wzięły kłopoty, ale… pewnie prawdy nie poznam nigdy.

Gdybym został w kraju i go pilnował, zapewne wszystko wyglądałoby całkiem inaczej. Ale czasu nie da się cofnąć. Polak zawsze jest mądry po szkodzie.

Czytaj także:
„Sąsiadka wyrzuciła na bruk ciężarną lokatorkę, bo bała się, że ta chce ją okraść. Przecież, to trzeba nie mieć serca"
„Rozstałam się z Pawłem, bo wstydziłam się ciągłych biegunek. Załamałam się, gdy poznałam diagnozę”
„Mąż nie chciał mieć dzieci. Rozstaliśmy się, choć się kochaliśmy. Po latach zmienił zdanie, ale... ja miałam już córkę”

Redakcja poleca

REKLAMA