„Ukochany rzucił mnie bez słowa. Udało mi się pozbierać, ale po kilku latach znów się spotkaliśmy"

dziewczyna, którą zostawił chłopak fot. Adobe Stock, zigres
„Po tym, jak zabrał walizkę i trzasnął drzwiami, czułam się podlej, niż można sobie wyobrazić. Po kilku dniach skorupa zaczęła pękać i zaczęłam go szukać, podpytując znajomych. Na początku się śmiali. Kto inny może wiedzieć, gdzie jest Błażej, skoro ja nie wiem? Jego rodzice też wyparowali. Przeprowadzili się gdzieś, tak nagle wyjechali?".
/ 13.03.2023 10:30
dziewczyna, którą zostawił chłopak fot. Adobe Stock, zigres

Siedziałam przed komputerem i bezmyślnie patrzyłam w monitor. Obserwowałam maleńką kreskę kursora, migającą na tle białej strony. Pustej, słowa nie napisałam. Moje niezbyt kreatywne zajęcie przerwał dzwonek telefonu. Telefonował Radek, mój młodszy brat.

– Aśka, jesteś w domu? – zapytał, gdy odebrałam.

– A gdzie mam być? Próbuję pracować – skłamałam.

– Zejdź na dół, ale migiem! Musisz coś zobaczyć – w jego głosie było tyle ekscytacji, że bez namysłu wskoczyłam w buty i błyskawicznie zbiegłam po schodach.

Radek czekał przed wejściem. Nim zdążyłam zapytać, o co chodzi, złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą, mrucząc coś pod nosem.

– Nie uwierzysz. Ja nie mogłem. No chodź, szybciej – ponaglał.

W końcu zatrzymaliśmy się przed szybą kawiarni.

– Patrz. Drugi stolik przy ścianie. Poznajesz go?

Zamarłam. Jak długo może nie bić ludzkie serce?

W środku siedział Błażej, mój najlepszy przyjaciel ze studiów. Moja pierwsza, choć nigdy niewyznana miłość. Ktoś, bez kogo nie wyobrażałam sobie życia, a on nagle zniknął bez słowa. A teraz się pojawił. Nie miałam pojęcia, jak zareagować. Krzyczeć, śmiać się, płakać? Trzasnąć go w twarz czy rzucić mu się na szyję i zacałować na śmierć? Cały kalejdoskop uczuć w pigułce, która utknęła mi w gardle.

– Masz rację. Nie wierzę – tyle tylko zdołałam wyszeptać.

Minęły trzy lata, od kiedy widziałam go po raz ostatni, i sześć, od kiedy po jednym spotkaniu splotły się nasze losy. Tamtej chwili nie zapomnę pewnie do końca życia.

Tak, to właśnie wtedy się zakochałam…

To był mój pierwszy dzień na uczelni. Długo odkładałam pieniądze na zaoczne studia i wreszcie moje marzenie się spełniło. Nie przeszkadzało mi, że trzeba wcześnie wstawać w weekendy i od rana do wieczora tkwić w ławce. Perspektywa pogodzenia pracy w drogerii z nauką też nie wydawała się straszna. Rodzice dużo podróżowali, wiecznie ich nie było, więc szybko nauczyłam się samodzielności.

Moim największym zmartwieniem było pilnowanie, żeby Radzio uczył się do matury, zamiast imprezować. Rodzice regularnie przesyłali pieniądze, ale wolałam być samowystarczalna. Dlatego znalazłam pracę. Lekką, sympatyczną i w miarę dobrze płatną. Do tego miałam zniżki na kosmetyki.

Poza rutyną nie było powodów do narzekań. No i poza niespełnionymi ambicjami. Zawsze ciągnęło mnie do literatury, typowy ze mnie mól książkowy, więc nie chwaląc się nikomu, wieczorami próbowałam własnych sił. Bez większego przekonania, bez wiary w talent, ot tak po prostu, dla przyjemności. Przełom nastąpił, kiedy w jednym z czasopism zauważyłam konkurs na opowiadanie. Korciło mnie, by spróbować, ale brakowało mi odwagi. Nabrałam jej po kilku solidnych drinkach, które wlałam w siebie na urodzinach przyjaciółki. Wróciłam do domu wstawiona i wysłałam opowiadanie na konkurs.

Gdy po pewnym czasie dostałam maila z gratulacjami za zajęcie drugiego miejsca, byłam półprzytomna ze zdziwienia i radości. Opowiadanie zostało wydrukowane i nawet dostałam kasę. Ta chwila zaważyła na mojej decyzji. Koniec chowania głowy w piach, chcę coś robić w tym kierunku. Chcę pisać, chcę się uczyć, chcę poszerzać horyzonty.

Co do horyzontów – pierwszego dnia prawie się zgubiłam w nowym mieście. Jestem wzrokowcem, łatwo zapamiętuję lokalizację, ale dworzec widziałam po raz pierwszy. Wiedziałam, jakiego szukać przystanku, ale gdzie konkretnie, nie miałam pojęcia. Nałaziłam się jak głupia, w końcu zaczęłam zaczepiać przechodniów. Trzy pierwsze osoby też były przyjezdne.

Poratował mnie dopiero starszy pan o malinowej twarzy. Właściwie to on do mnie zagadał z prośbą o papierosa. Wyszłam na totalną gapę, bo przystanek znajdował się kawałek dalej. Nawet przechodziłam opodal, ale numery na wiacie były lekko rozmazane, a mnie się nie chciało wyciągać okularów, więc pomyliłam jedynkę z jedenastką. Często mi się to zdarza, taki los krótkowidza. Gorzej, kiedy się wsiądzie nie do tego autobusu, albo biegnie za niewłaściwym.

Sprawdziłam rozkład jazdy i okazało się, że do przyjazdu „jedynki” muszę poczekać dwadzieścia minut. Nie cierpię bezczynnie czekać na cokolwiek. Odeszłam kilka kroków i zapaliłam papierosa, rozważając zakup jakiegoś czasopisma. Dwadzieścia minut to kupa czasu. Ostatecznie postanowiłam pooglądać wystawy okolicznych sklepów. Kwiaciarnia, cukiernia i… antykwariat. Uratowana! Bez namysłu weszłam do środka.

Przeglądałam regały szczelnie wypełnione rozmaitymi tytułami. Właściciel nie dbał o porządek. Kryminały i romanse sąsiadowały z poradnikami o zdrowym żywieniu i tomikami poezji. Chaos niesamowity, ale na swój sposób uroczy. Nagle serce zaczęło mi bić mocniej. Między kolorowymi grzbietami dostrzegłam książkę, o której marzyłam, odkąd dowiedziałam się o jej istnieniu. Podręcznik dla początkujących pisarzy autorstwa Stephena Kinga. Nakład dawno się wyczerpał, pojedyncze egzemplarze pojawiały się na aukcjach internetowych, ale osiągały koszmarne ceny.

Drżącą ręką sięgałam po książkę, była już prawie moja, i wtedy czyjaś dłoń w okamgnieniu wyprzedziła moją. Nawet nie zauważyłam tego chłopaka, który musiał stać obok mnie dłuższą chwilę. Wysoki, szczupły, piegowaty. Z rudą czupryną i oczami srebrnymi jak dwa księżyce. Tak, to właśnie wtedy się zakochałam.

Ten gość był bardziej zakręcony ode mnie

– Ej, ja to chciałam – bąknęłam, czując, jak płoną mi policzki.

– Ja też – rudzielec uśmiechnął się przepraszająco. – Nigdzie jej nie można już dostać. W internecie na aukcjach chodzi za…

– … ponad stówę – dokończyłam za niego, nawet nie wiedząc, że zapoczątkowałam nową tradycję. – Licytowałam, ale odpuściłam, jak dobiło…

– … do pięćdziesięciu?

– Tak – mruknęłam skołowana.

Coś się działo się ze mną dziwnego, co jeszcze nigdy mi się nie przytrafiło. Jakby świat wskoczył na właściwe tory. Niby wcześniej nic mnie w nim nie uwierało, ale dopiero teraz zrobiło się tak, jak zawsze być powinno. Jaśniej, wyraźniej, po prostu lepiej. Istnieliśmy tylko ja i on, nawet książka, której tak pragnęłam, zdawała się jakimś abstrakcyjnym, nic nieznaczącym detalem.

Zacisnęłam mocno powieki, żeby nie utonąć w tym błogostanie. Autobus! Spojrzałam na zegarek, zostały mi dwie minuty. Niech to szlag!

– Wygrałeś, muszę lecieć. Miłej lektury. – Tak dziwnie mi się mówiło, tak dziwnie odwracało na pięcie, tak dziwnie szło w kierunku wyjścia. Tak… niechętnie. Nie czułam zapachu starych książek. Nic nie czułam, prócz żalu…

Oprzytomniałam, kiedy nadjechał autobus. Wsadziłam rękę po łokieć do wielkiej torebki, którą nazwałam czarną dziurą, wygrzebałam portfel, wyskubałam bilet i uśmiechnęłam się gorzko pod nosem. Oprócz biletów miałam tylko dokumenty i garść drobniaków. Nieźle bym się zbłaźniła, gdyby przyszło do płacenia za książkę.

Znalazłam wolne miejsce, jak najbliżej kierowcy, żeby dobrze widzieć nazwy kolejnych ulic i przystanków na wyświetlaczu. Naraz poczułam delikatne klepnięcie w ramię. Obróciłam się. No niemożliwe! Za mną stał rudzielec z antykwariatu!

– Tylko obiecaj, że mi pożyczysz do przeczytania, a ja obiecuję, że ci oddam, okej? – podał mi książkę.

– Ale…

Nie chcesz?

– Tak. To znaczy nie. Nie mogę. Dzięki, ale nie mam kasy, nie jestem stąd, nie wiem, czy przy uczelni jest bankomat… – urwałam, gdy położył mi książkę na kolanach.

W środku tkwił kawałek gazety. Na skrawku zapisał numer telefonu i imię. Błażej.

– Ty tak…

– Tak, na serio – uśmiechnął się.

 – Nie muszę jej mieć na własność, to tylko z ciekawości. Po twojej minie widać, że dużo bardziej ci zależy. No dobrze, wisisz mi piwo.

Spojrzałam na nalepkę z ceną. Książka kosztowała dokładnie tyle, co kufel piwa w barze. Ten gość musiał być bardziej zakręcony niż ja.

Rozumieliśmy się bez słów

– Na Arciszewskiego jedziesz? – niby zapytał, ale zabrzmiało to jak potwierdzenie domysłu.

Kiwnęłam głową.

– Tam jest bankomat, ale nie chcę kasy. Mówię profilaktycznie, żebyś wybrała pieniądze, bo już po drugiej przerwie w środku są tylko stówy. A w bufecie kartą nie zapłacisz.

– Aśka – wyciągnęłam rękę. Kiedy ją uścisnął, między sztruksowymi mankietami naszych marynarek strzeliła iskra. Ja miałam na sobie zieloną, jak moje oczy, a on szarą z srebrzystym połyskiem, jak jego. Naprawdę miałam ochotę się uszczypnąć, żeby sprawdzić, czy to aby nie sen.

Kopnęłaś mnie!

– To ty mnie kopnąłeś! – szukałam w myślach bardziej błyskotliwej riposty, lecz autobus zatrzymał się, a kierowca wyłączył silnik. Dotarliśmy na ostatni przystanek.

– Ty też tutaj?

Pokiwał głową. Kolejna tradycja. Później, kiedy wszystko było już zbyt oczywiste, rozmawialiśmy bez słów.

Każdą przerwę spędzaliśmy razem, siedząc na murku, paląc papierosy i pijąc kawę. Niezależnie od pogody, bo w wybitnie niesprzyjających warunkach kawę piliśmy na schodach wewnątrz budynku. Nie bawiliśmy się w kupowanie lury z automatu. Nieopodal był sklep typu mydło i powidło. Kupiliśmy ceramiczne kubki i mieloną kawę „Familijną”. Szeroki uśmiech do pani ze stróżówki i już nigdy nie musieliśmy szukać drobnych.

Czasem docierały do nas plotki na nasz temat. „Pani Która Zalewała Kawę” nazywała nas małżeństwem. Znajomi z mojej grupy mówili na nas „Irlandia and Italiano” ze względu na typy urody. W kłamstewko, że niby jesteśmy przyrodnim rodzeństwem, uwierzyło nawet kilku wykładowców.

Nigdy nie dałam żadnego wyraźnego sygnału, że tak bardzo mi się podoba. On tak samo. Czemu? Nie jestem pewna. Było dobrze tak, jak było, i chyba baliśmy się to zniszczyć. Łączyło nas coś naprawdę wyjątkowego. Rozmowy, milczenie, gesty, spojrzenia. Nie musieliśmy tego wyjaśniać. Świat na właściwych torach. Jedna dusza w dwóch ciałach. Ten sam gust. Czytanie w myślach. Wzajemne kończenie za siebie zdań.

Nie musieliśmy się siebie uczyć, przyzwyczajać do siebie, do dziś nie wiem, jak to nazwać. Mówi się, że ludzie potrafią czytać w kimś jak z otwartej księgi. Nasza księga mogłaby być zamknięta na siedem kłódek. Studiowaliśmy filologię polską. Ja dopiero zaczęłam, a on był na półmetku. Notatki Błażeja okazały się zbawieniem, zupełnie jakbym sama je pisała. Kiedy zdawałam egzamin z łaciny, on kończył pracę dyplomową. Siedzieliśmy z nosami w książkach, było cudownie i błogo.

Idyllę przerwał dźwięk telefonu. Numer nieznany. Zazwyczaj takich nie odbieram, ale tym razem miałam ochotę na przerwę. Od Morsztynów kręciło mi się już w głowie, wolałam posłuchać miłego głosu i propozycji zakupu kołdry albo barometru. Wyszło tak, że wybuchłam płaczem. Zadzwonili z komisariatu. Łódź rodziców zatonęła na Bałtyku kilka kilometrów od brzegu. Wybuch butli z gazem, nikt z załogi nie przeżył, nie zdążyli nawet wskoczyć do morza.

 Radzia znalazłam tam, gdzie szukałam. Był już pełnoletni, do niego też zadzwonili. Wylądował w „Bajce”, stawiał wszystkim kolejkę za kolejką, aż spił się do nieprzytomności.

Wrócił! On naprawdę do mnie wrócił!

Zawaliłam wszystkie egzaminy. Kompletnie nie miałam głowy do nauki. Pogrzeb, stypa… Wybrać pomnik. Sprzedać poddasze w kamienicy. Poszukać tanich kawalerek w parszywej dzielnicy. Błażej był obok, starał się nas wspierać, opiekował się nami jak dziećmi. Byłam mu wdzięczna, ale nie umiałam tego okazać. Coś się ze mną porobiło z tego szoku i nikt nie przebiłby się przez skorupę. Zachowywałam się jak robot. Zimny, niewzruszony, odtrącający.

Pewnego dnia nastąpił ten moment, który był ważny jak nasze pierwsze spotkanie. Błażej oznajmił, że dostał się na staż do agencji reklamowej. Spełniło się jego marzenie, ale chciał odmówić, żeby nie zostawiać mnie samej w takim stanie ducha. Stanowczo zaprotestowałam.

– Jedź. Warszawa to nie koniec świata, a to nie epoka kamienia łupanego. Są telefony, maile, Skype. Damy radę, a ja nie jestem jakąś mimozą, przecież mnie znasz. Zresztą dwa miesiące, co to jest?

Minęły trzy lata. Nie zadzwonił, połączeń nie odbierał. Nie przysłał kartki. Zniknął. Po tym, jak zabrał walizkę i trzasnął drzwiami, czułam się podlej, niż można sobie wyobrazić. Po kilku dniach skorupa zaczęła pękać i zaczęłam go szukać, podpytując znajomych. Na początku się śmiali. Kto inny może wiedzieć, gdzie jest Błażej, skoro ja nie wiem? Jego rodzice też wyparowali. Przeprowadzili się gdzieś, tak nagle wyjechali? Cierpiałam okrutnie. Jak na torturach.

Dlatego patrząc teraz przez szybę, jak spokojnie popija kawę, w dodatku kilka metrów od mojego domu, zdawało mi się, że to sen. Weszłam do środka.

– Cześć – zagaiłam nieśmiało. Głos mi drżał.

Spojrzał na mnie, milczał niepokojąco długą chwilę.

– Czeeeść – znów pauza. – My się… znamy? – mówił powoli, jakoś bardzo dziwnie powoli.

Byłam tak oszołomiona, że nawet nie zwróciłam uwagi na kobietę, która nagle wyrosła obok nas z parującą filiżanką kawy w ręku.

– Asia?! Boże kochany, jakie szczęście! – to była Teresa, mama Błażeja. – Szukaliśmy cię. Dopiero niedawno ktoś nam powiedział, że przeniosłaś się gdzieś tutaj. Siadaj, siadaj. Cudownie, że jesteś, zaraz ci wszystko opowiemy. Błażej spróbuje opowiedzieć, a ja będę pomagać.

Usiadłam zdezorientowana. Co tu się działo? Aż bałam się zapytać.

– Miałem wypadek. Samo… chód.

Samochód go potrącił – objaśniła Teresa. – Pamiętasz staż, na który się wybierał? To się stało tego samego dnia, ledwie dotarł na miejsce. Pod samym dworcem. Świadkowie twierdzili, że jakiś zamyślony wszedł na pasy na czerwonym. Skutki były poważne – westchnęła.

– Nie miałam pojęcia, nikt mi nie powiedział… – wyszeptałam.

– Przepraszam cię, Asiu. Uwierz, ale naprawdę nie mieliśmy do tego głowy. Błażej ponad rok leżał w śpiączce. Chcieliśmy być najbliżej niego, by odwiedzać go codziennie. Nie mieliśmy pewności, czy w ogóle się wybudzi, nie chcieliśmy… – nagle urwała, przełknęła ślinę, walcząc ze łzami. – Na szczęście, jak widać, jest już z nami. Od wielu miesięcy trwa rehabilitacja. Postępy są ogromne, ale to jeszcze potrwa. Znaleźliśmy u nas bardzo dobrych  specjalistów, logopedę i neurologa, dlatego postanowiliśmy wrócić.

Aż mi się w głowie kręciło od tych informacji. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Pytanie, czy Błażej kiedykolwiek całkowicie odzyska pamięć i sprawność, wydawało mi się nie na miejscu. Podobnie jak pretensja, dlaczego na Boga od razu nie dali mi znak. Czemu czekali tak długo? Może sądzili, że nie był dla mnie aż tak ważny, skoro pozwoliłam mu wyjechać. Skoro nigdy nie powiedziałam, że go kocham.

Może Błażej wspomniał im, że przechodziłam kryzys po śmierci rodziców, więc nie chcieli mnie obciążać. Nie pomyśleli, że zniknięcie ich syna będzie dla mnie jeszcze bardziej traumatyczne niż wiadomość o jego wypadku? Ale skąd mogli wiedzieć. Sama nie wiedziałam, że utrata go przysłoni żal po stracie rodziców.

– Wróciliśmy i teraz będziemy się mogli często widywać, jeśli chcesz oczywiście, ale mam nadzieję, że zachcesz, choćby jako przyjaciółka, pomożesz mu przywrócić brakujące wspomnienia, lekarz mówił… – Teresa trajkotała jak najęta, a ja próbowałam zebrać myśli.

To Błażej przerwał ten słowotok.

– Aśka – powiedział. – Asia. Książka. Szkoła. Już wiem! – każde słowo wypowiadał z naciskiem. – Asiula, już pamiętam – uśmiechnął się, a mnie się zrobiło ciepło w środku.

Jego uśmiech nic się nie zmienił. Czułam, że to dobry znak. Wrócił, on naprawdę do mnie wrócił!

I znowu rozumieliśmy się bez słów, które tak trudno było mu teraz wypowiadać. Ale będzie musiał, pomogę mu. Ponieważ nigdy nawet przez chwilę nie przestałam za nim tęsknić. Nawet jeśli go przeklinałam i nienawidziłam za to, że zniknął.

Czytaj także:
„Miał na mnie czekać, gdy ja wyjechałam, by zająć się chorą matką. Zamiast tego zniknął bez słowa i złamał mi serce”
„Mój mąż zniknął bez słowa w biały dzień. Wierzyłam, że żyje i szukałam go. Po latach zobaczyłam jego nekrolog w gazecie”
„Ukochany zniknął bez słowa, miesiącami nie dawał znaku życia. Myślałam, że poznał inną, ale prawda była dużo gorsza”

Redakcja poleca

REKLAMA