„Mój mąż zniknął bez słowa w biały dzień. Wierzyłam, że żyje i szukałam go. Po latach zobaczyłam jego nekrolog w gazecie”

Kobieta czytająca nekrologi w gazecie fot. Adobe Stock
Tak długo już szukałam Roberta, ale bez skutku. Nikt mi nie wierzył, a ja czułam, że on żyje.
/ 08.04.2021 08:36
Kobieta czytająca nekrologi w gazecie fot. Adobe Stock

Jak zwykle od dziesięciu lat przeglądanie gazety rozpoczęłam od nekrologów. To, że akurat jestem w sanatorium, nic tu nie zmienia. Tyle razy słyszałam, że nie jest to budująca lektura dla kogoś z depresją. Ale nie ma co się przejmować ludzkim gadaniem, poza tym nekrologi przeglądam tylko z przyzwyczajenia – od dawna nie budzą we mnie żadnych emocji.

Tym razem było inaczej. Kolejne ogłoszenie informowało o śmierci i pogrzebie Roberta Niemczyka, który przeżył sześćdziesiąt siedem lat. Zrobiło mi się gorąco, a potem oblał mnie zimny pot. Nie miałam wątpliwości, że to mój mąż. Oprócz imienia i nazwiska zgadzał się też wiek. Poczułam, że moje wieloletnie poszukiwania dobiegły końca. Wszyscy wokół, nie wyłączając naszych dzieci, już dawno uznali Roberta za zmarłego. Tylko ja miałam niezachwianą pewność, że mąż żyje. Nigdy po nim nie rozpaczałam, raczej martwiłam się, że może potrzebować pomocy, a mnie przy nim nie ma.
– Musi pani zaakceptować rzeczywistość, obojętnie, jak trudna wydaje się do zniesienia – radzili lekarze. – Inaczej popadnie pani w obłęd!
– Słuchaj lekarzy, mamo – prosiły dzieci. – Gdyby tata żył, już dawno by się z nami skontaktował.

Kiwałam tylko głową, ale wiedziałam swoje: nikt tak po prostu nie może wyparować w powietrze.
– Może miał kłopoty z mafią? – wypytywali policjanci. – Oni potrafią sprawić, że człowiek znika.
– Robert był zwykłym przedstawicielem handlowym – mówiłam, zmęczona tymi koncepcjami. – Dużo podróżował, miał szerokie kontakty, nie sądzę jednak, by były to kontakty z półświatkiem.
– Mało pani wie o przestępczym środowisku – wymądrzali się, ale nic niepokojącego w tej kwestii nie wykryli.

Zniknął jakby zapadł się pod ziemię

Przez trzydzieści lat tworzyliśmy z Robertem dobraną parę. Nie było między nami większych kłótni czy różnicy zdań. Był wspaniałym mężem i tatą – dzieciaki do dziś wspominają go z rozrzewnieniem. Czasami mam wrażenie, że wręcz go mitologizują, ale czy powinnam protestować, skoro i dla mnie był kimś bardzo ważnym? Może najważniejszym?

Dziesięć lat temu, jak zawsze w sobotę, po długim spacerze zajrzeliśmy do naszej ulubionej pizzerii. Zamówiliśmy stały zestaw: pizzę z grzybami i dwie kawy.
– Skoczę do apteki, Jolu, zanim nas obsłużą – powiedział mąż. Skinęłam głową i zajęłam się przeglądaniem gazet leżących na stoliku. Na zrealizowanie zamówienia czekało się około dwudziestu minut, więc nie niepokoiłam się, że porcja Roberta wystygnie, zwłaszcza że apteka była tuż za rogiem. Kiedy pizza była już na stole, zadzwoniłam do męża. Nie odbierał, więc napisałam wiadomość, że jedzenie stygnie. Godzinę później byłam w aptece, potem chodziłam po ulicy, wypatrując znajomej kurtki. Telefon męża był włączony, ale nikt nie odbierał. Moje zniecierpliwienie zamieniło się w niepokój, a potem w panikę. Wypadek?

Zaczęłam dzwonić po szpitalach, ale okazało się, że w ciągu ostatnich trzech godzin nie mieli żadnego wezwania. Ta wiadomość mnie uspokoiła i postanowiłam wrócić do domu. Może Robert czeka pod drzwiami? Nie było go, więc jeszcze raz zadzwoniłam na pogotowie, ale nadal nie mieli pacjenta o takim nazwisku. Nie wiedziałam, co dalej. Nie chciałam niepokoić dzieci, bo miały przecież swoje rodziny i swoje problemy, ale wytrzymałam zaledwie godzinę.
– Nie przejmuj się, mamo – powiedział beztroskim tonem syn. – Może tata spotkał jakiegoś kumpla i wyskoczyli do baru?
– Co ty gadasz – wyśmiała tę teorię Alicja. – Tata nigdy nie robił takich numerów. Zaraz tam będę, mamuś, nie martw się.

Zostawiła dzieciaki pod opieką swojego męża i przyjechała, pół godziny później zjawił się syn. Starali się bagatelizować sytuację, ale widziałam, że są poważnie zaniepokojeni. Dzwoniliśmy do wszystkich znajomych męża, ale nikt nic nie wiedział.
– Jedziemy na policję – zadecydowała Alicja, kiedy zrobiło się późno. Komisariat to była ostateczność – dopuszczenie do głosu wszystkich najgorszych opcji. Ale czy było inne wyjście?
– Musi pani poczekać przynajmniej dwadzieścia cztery godziny – stwierdził młodziak siedzący w dyżurce. – Mąż pewnie poszedł w tany i rano grzecznie wróci do domu.
– Cymbał – mruknęła Alicja.
– Co proszę? – policjant zerwał się na równe nogi i groźnie na nią spojrzał. – Co pani powiedziała?
– A to – wypaliła Alicja – że ojciec nie chodzi w tany, panie ważny, więc spisz pan lepiej protokół, zamiast snuć głupawe koncepcje! Policjant kazał nam jednak przyjść rano.

Nie zmrużyłam oczu tej nocy, na szczęście następnego dnia przyjął nas starszy i bardziej kompetentny funkcjonariusz.
Czy mąż miał jakiś powód, by odejść? – spytał, a ja długo się zastanawiałam, co w ogóle ma na myśli. – Porzucić panią – przyszedł mi z pomocą.
Stanowczo i zdecydowanie pokręciłam głową. Przecież bym wiedziała, gdyby w naszym małżeństwie coś było nie tak. Policjant spisał raport, poradził, byśmy rozlepili na ulicy ogłoszenia ze zdjęciem poszukiwanego, a na koniec stwierdził sceptycznie, że to pewnie i tak nic nie da. Nie powiem, by natchnął mnie otuchą, ale cały następny tydzień chodziłam po mieście i rozlepiałam plakaty z ogłoszeniem o zaginięciu Roberta – przynajmniej miałam wrażenie, że coś robię.

Szukałam go wszędzie

Nocami przewracałam się z boku na bok, wymyślając kolejne scenariusze do horroru, w którym mój mąż grał główną rolę. Ciśnienie tak mi skoczyło, że dzieciaki musiały zawieźć mnie do lekarza.
– Jak najmniej stresu – poradził mądrala w białym fartuchu, przepisując tabletki. Dzień mijał za dniem, ale żaden nie przynosił nowych informacji o Robercie. Wtedy po raz pierwszy zaczęłam wertować nekrologi, by się upewnić, że on żyje. Podtykałam je pod nos niedowiarkom, ale wzruszali tylko ramionami.
– Nawet pani nie wie – powiedział mi pewien gliniarz w przypływie bezinteresownej złośliwości – ilu nieboszczyków nikt nigdy nie odnalazł… I nie odnajdzie.

Nie przejęłam się tą gadką, po prostu wiedziałam, czułam gdzieś w środku, że mój mąż nie umarł. Dni oczekiwania na jego powrót zmieniły się w miesiące. Policja miała mnie dosyć, dzieci z nieskrywanym niepokojem słuchały moich nowych koncepcji i zaczynało do mnie docierać, że muszę odpuścić, bo inaczej zamkną mnie w końcu w domu bez klamek. Ponownie zaczęłam odwiedzać „naszą” pizzerię. Zajmowałam stolik pod oknem i przyglądałam się przechodzącym po chodniku ludziom. Wszyscy się dokądś śpieszyli, wszyscy mieli coś do załatwienia, tylko ja nie wiedziałam, co robić ze swoim życiem. Przecież wszystkie plany dotyczyły zawsze nas obojga, nie miałam koncepcji dla siebie samej.

Wspominałam chwile, które spędziliśmy wspólnie, i popadałam w coraz większe przygnębienie. Kiedyś w tłumie za oknem mignęła mi znajoma kurtka. Wybiegłam na ulicę, nie płacąc rachunku, i ruszyłam w ślad za mężczyzną, który do złudzenia przypominał mi męża.
– Robert! – krzyknęłam, ale nie odwrócił głowy. – Robert! W końcu dogoniłam go przed przejściem dla pieszych i szarpnęłam za rękaw. – Nie słyszysz?– spytałam zdyszana. Mężczyzna odwrócił w moją stronę zdziwioną twarz. Nie był ani trochę podobny! Przeprosiłam za pomyłkę i zła na siebie, że tak się wygłupiłam, wróciłam do pizzerii uregulować rachunek. Pomyślałam, że muszę się pilnować, by nie wspomnieć o tym wydarzeniu dzieciom – już i tak za bardzo się o mnie martwiły.

I wtedy przypomniałam sobie, że jakiś szczegół na kurtce zaczepionego przeze mnie mężczyzny przykuł moją uwagę.
– Co to było? – mruczałam do siebie, idąc chodnikiem. – Coś w klapie kurtki, coś znajomego… Znaczek! Stanęłam jak wryta, przypominając sobie przypinkę przedstawiającą wyskakującego z wody pstrąga. Identyczną nosił Robert, rany boskie, przecież to nie mógł być przypadek: taka sama kurtka i przypinka. Odwróciłam się, by podjąć pościg za mężczyzną, ale zniknął już dawno z pola widzenia i nie było szans, by go odnaleźć.
– Sporo wędkarzy nosi takie znaczki, mamo – powiedział syn, kiedy opowiedziałam mu o dziwnym zdarzeniu, bo oczywiście nie wytrzymałam. Musiałam się przed kimś wygadać.
– A kurtka? – przypomniałam mu. – Czy to nie dziwne, że aż dwa elementy były identyczne jak u ojca? Dostrzegłam to porozumiewawcze spojrzenie nad moją głową. W odpowiedzi Alicja uśmiechnęła się smutno do brata. Że też ja nie potrafię trzymać języka za zębami!

Mieli mnie za wariatkę i sama sobie byłam winna. Jeszcze kilkakrotnie zdarzało mi się dostrzec w nieznajomej osobie rysy Roberta, podobne gesty czy sposób chodzenia. Parę razy nawet zaczepiłam Bogu ducha winnych przechodniów, ale nigdy już nie opowiedziałam tego dzieciom. Straciły ojca, po co miały się dodatkowo zamartwiać chorobą umysłową matki? Przed światem zewnętrznym udawałam pogodzoną z losem, ale swojego organizmu nie przechytrzyłam.

Zdrowie zaczęło mnie zawodzić

Najpierw miałam jeden lekki zawał, a rok później drugi, całkiem już poważny. Wszystkie te dolegliwości spowodowały, że zaczęłam się bardziej zajmować sobą. Nie rozbierałam już na części pierwsze każdej minionej chwili, starałam się żyć tu i teraz, co nie oznaczało, że stałam się nagle radosna jak skowronek. Uchodziłam raczej za depresyjną osobę, co za wszelką cenę starał się mi wmówić psychiatra, do którego w końcu poszłam na usilne prośby dzieci. Dostawałam od niego antydepresanty, które w domu wywalałam do śmieci, bo czułam się po nich jeszcze gorzej. No i oczywiście, gdzie tylko mogłam, studiowałam nekrologi.

Tak zleciało mi dziesięć lat samotności i gdyby nie wyjazd do sanatorium w Kołobrzegu, pewnie nigdy nie natknęłabym się na nekrolog męża. Naprawdę głupia baba ze mnie: w ogóle nie brałam pod uwagę, że mógłby umrzeć poza naszym miastem! Fascynujące, że znowu miałam do czynienia z dziwnym zbiegiem okoliczności, tak jakby siła wyższa umieściła mnie w sanatorium tylko po to, bym mogła znaleźć wiadomość o śmierci Roberta.

Pogrzeb miał się odbyć w miasteczku kilkadziesiąt kilometrów od Kołobrzegu.
– Podwieziesz mnie, Magda? – zapytałam współlokatorkę, która miała tu samochód. Nie wtajemniczałam jej w szczegóły, powiedziałam, że to pogrzeb dalekiego krewnego. Zgodziła się bez oporów. Pewność siebie mąciła mi informacja z nekrologu mówiąca o „pogrążonej w żałobie rodzinie”. Robert nie miał żadnej rodziny w tej okolicy, więc może to jednak nie był on… Mało to razy przeczucia wiodły mnie na manowce? Należało to wyjaśnić. Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybym stchórzyła i nie pojechała na ten pogrzeb.

Kim była ta kobieta? 

Magda podrzuciła mnie pod sam cmentarz i obiecała wrócić za dwie godziny. Uznałam, że tyle wystarczy, tym bardziej że się spóźniłyśmy i ceremonia już trwała. Nie miałam nawet czasu rozejrzeć się za jakimiś kwiatami, wmieszałam się więc w sporą grupę żałobników otaczających trumnę. Ksiądz odmawiał modlitwę, jakaś kobieta głośno szlochała. Przecisnęłam się do pierwszego szeregu, by upewnić się, że trafiłam na ten pogrzeb co trzeba.

Kiedy zobaczyłam fotografię stojącą na trumnie, opuściły mnie wszystkie wątpliwości: ze zdjęcia spoglądał na mnie Robert. Nawet nieźle wyszedł, w każdym razie wyglądał młodziej, niż go zapamiętałam. Poczułam się nagle strasznie zmęczona. Odnalazłam go, choć wszyscy mieli mnie za wariatkę. Tylko co nad grobem mojego męża robiła obca kobieta w żałobie? Przecież to ja powinnam tam stać. Czyżbym do reszty sfiksowała? Czy to się dzieje naprawdę, czy tylko umysł płata mi głupie figle?

Tamta kobieta była ode mnie dużo młodsza. Elegancka. Obok niej stał chłopczyk, na oko dziesięcioletni. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, czyje to dziecko – miało oczy Roberta. Patrzyłam na wszystko jak przez grubą szybę, a uczucia się we mnie kłębiły. Przyglądałam się, jak trumna ze zwłokami mężczyzny, o którym nie umiałam myśleć inaczej niż „mój mąż”, znika pod ziemią… Kobieta w żałobie też tak go pewnie nazywała. Ona płakała, a ja? Czemu ja nie mogłam, tylko stałam zasłuchana we własne uczucia i myśli? Stałam, gdy żałobnicy zbierali się do wyjścia z cmentarza i gdy dwóch grabarzy zasypywało grób z moją przeszłością.

Rozpłakałam się dopiero jak siedziałam u Magdy w samochodzie.
– Kim był dla ciebie ten człowiek, Jolu? – spytała nieśmiało koleżanka.
– Chyba kimś kompletnie innym, niż zawsze mi się wydawało – powiedziałam po zastanowieniu. – Płaczę nad samą sobą. Parę dni, które spędziłam jeszcze w sanatorium, poświęciłam na uporządkowanie swoich uczuć. Do domu wróciłam w całkiem niezłej formie. Dzieciom zdecydowałam się niczego nie mówić. One już dawno pochowały ojca i niech tak zostanie. Rozgrzebywanie przeszłości nie posłuży nikomu, trzeba myśleć o tym, co nadejdzie. 

Więcej prawdziwych historii:
„Nie płacił za czynsz i zakupy, pożyczał pieniądze i ich nie oddawał. Myślałam, że to miłość, a on mnie oskubał”
„Straciłem wszystkie pieniądze, rodzinę i godność. Od 20 lat ukrywam się przed bliskimi i wierzycielami”
„Myślałam, że jesteśmy dyskretni, ale o naszym romansie plotkowało pół miasta…”

Redakcja poleca

REKLAMA