– Niemożliwe – usłyszałam jakby z dala głos Marcina.
– Obawiam się, że wyniki badania są prawidłowe – w głosie lekarza brzmiało nie tylko profesjonalne współczucie, ale także cień ciekawości, jakby chciał powiedzieć: opowiedzcie mi tę historię!
Tyle że jak na razie nie mieliśmy nic do powiedzenia. Ale już wtedy, kiedy szokujące wieści dopiero co osadzały się w moim mózgu, wiedziałam, że nie spocznę, dopóki nie poznam tej historii. Historii, która właśnie zniszczyła moje marzenia…
Zawsze marzyłam o dziecku...
Zaczęło się to kilka dni po pierwszych urodzinach mojej siostrzenicy Natalki. Julka, moja siostra, zadzwoniła z płaczem:
– Natka ma mukowiscydozę! Dlatego tak źle się czuła, dlatego ten kaszel i duszności! I co my teraz zrobimy?
Okropna wiadomość. Zaraz zebrała się cała rodzina, by uradzić, jak pomóc. Wtedy ciotka Marta, starsza siostra mojego taty, powiedziała, że ta choroba czasami zdarzała się w naszej rodzinie.
Ciotka Marta, z zawodu i zamiłowania bibliotekarka, miała genealogiczne hobby. Od młodości odkrywała przeszłość naszej rodziny i mogła opowiadać o tym, co, kto i kiedy, do kilku pokoleń wstecz.
Wkrótce wszyscy w rodzinie byli już ekspertami w tej chorobie. Wiedzieliśmy, że jesteśmy nosicielami genu recesywnego, a jak taki się spotka z drugim takim samym, to nieszczęście gotowe. Więc kiedy pół roku później ja i Marcin, mój mąż od czterech lat, zaczęliśmy rozmowę o dzieciach, powiedziałam, że najpierw zrobimy badania genetyczne. Trochę się opierał, twierdząc, że to statystycznie mało prawdopodobne, aby i on miał ten gen, skoro już jedno dziecko w rodzinie choruje, ale się uparłam.
Zrobiliśmy więc badania poszerzone genu CFTR na nosicielstwo. Kiedy lekarz zadzwonił z wiadomością, że są wyniki, przyszliśmy do jego gabinetu. Już po minie medyka zorientowałam się, że nie jest dobrze. Nie uśmiechał się i uciekał wzrokiem w bok.
– Niestety, oboje państwo macie gen recesywny mukowiscydozy – powiedział.
– Jak wiadomo, zazwyczaj jest tylko 25 procent szans, że dziecko będzie chore, a 75 procent, że urodzi się zdrowe, ale w państwa przypadku może to być nieco więcej.
– Dlaczego? – spytał mąż.
– No cóż… Tak zazwyczaj się dzieje w małżeństwach krewnych z tym uszkodzeniem białka.
– Nie jesteśmy krewnymi – powiedziałam, a Marcin pokręcił głową.
Lekarz uniósł brwi.
– Badania mówią inaczej. Jeśli chcecie państwo potwierdzenia, możecie zrobić badanie na pokrewieństwo, ale według mnie, jesteście krewnymi – rozłożył ręce, jakby mówił, że to nie jego wina.
Gdybym nie siedziała, pewnie bym upadła.
Tak, wiadomość, że możemy być krewnymi, była zdumiewająca, ale to, że nie będziemy mieć dzieci, zupełnie mnie załamało. Zawsze marzyłam o dziecku, choćby jednym. A to, czego dowiedziałam się o mukowiscydozie, sprawiło, że w życiu nie zdecydowałabym się narazić mojego potomka na najmniejszą choćby szansę na zachorowanie. Nigdy.
Ciotka Marta do czegoś się dokopała
Odżałowaliśmy osiem stów i zrobiliśmy badanie na pokrewieństwo. Wyszło, że ja i mój mąż jesteśmy krewnymi czwartego stopnia. Nie dziesiątą wodą po kisielu, ale bliskimi krewnymi!
– Niemożliwe – powiedział Marcin.
– Geny nie kłamią – odparłam. – Musimy dowiedzieć się prawdy.
Marcin przepytał rodziców.
– Dno – oznajmił mąż smętnym tonem. – Nikt nic nie wie. Wiedza sięga strzępów wydarzeń z życia pokolenia dziadków. A że oni nie żyją, dalej już tylko mrok zapomnienia. Nie znamy naszych korzeni. W mojej rodzinie nie mamy ciotki Marty.
Ciotka Marta też była w szoku.
– Co ty powiesz?! Marcin? Niesamowite. Czwarte pokolenie, mówisz… To ja muszę pogrzebać w dokumentach. Bo tak na pierwszy rzut myślą, to nie wiem… To musi być coś bardzo tajemniczego.
Zadzwoniła trzy dni później i zaprosiła mnie i Marcina na herbatę.
– Co za historia! – zawołała, cała podekscytowana, jak tylko otworzyła drzwi. – Wchodźcie, już się nie mogę doczekać…
I nagle chwyciła Marcina w ramiona.
– Witaj, krewniaku!
– A jednak? – spytałam.
Chyba gdzieś w głębi duszy miałam nadzieję, że to nie będzie prawda.
– Rozwiązanie zagadki było na wyciagnięcie ręki, przecież słyszałam tę historię wiele razy – podniecała się ciocia Marta.
Usadowiła nas przy kuchennym stole, zawalonym jakimiś genealogicznymi diagramami i starymi, pożółkłymi fotografiami.
– Kiedyś nawet opowiedziałam ją na rodzinnym przyjęciu, ale nie skojarzyłam od razu, bo dziecko przecież miało nie żyć.
Sięgnął po to, co samo pchało mu się w ręce
Olśniło mnie.
– Dziecko pradziadka Stefana?
– Nie inaczej – starsza pani energicznie pokiwała głową.
– Zaraz, od początku, bo ja nic nie wiem i nie rozumiem – zdenerwował się Marcin. – Nie gadajcie hasłami.
Historia była jak z brazylijskiej telenoweli. Lub lepiej, z powieści Rodziewiczówny. Działo się to tuż po odzyskaniu niepodległości. Nasza rodzina ze strony ojca wówczas była dosyć zamożna, od dwóch pokoleń prowadziła szanowaną kancelarię prawniczą. W 1920 roku brat pradziadka, dwudziestoczteroletni Stefan, ożenił się z Adelą, córką nowego wspólnika w kancelarii. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Dziewięć miesięcy później na świat przyszedł ich syn, Karol. Adela była uszczęśliwiona, Stefan także. Niestety, pół roku później dziecko zaginęło.
To było lato, Adela wyjechała z miasta do domu na wieś, żeby zażyć świeżego powietrza. W rezydencji była służba, jej teściowa, szwagier i dwudziestoletnia Marianna. To była daleka kuzynka rodziny, którą po śmierci rodziców wzięto na wychowanie. Miała wtedy osiem lat. Pewnego wieczoru Adela uśpiła Karola w kołysce i zeszła na parter, by wziąć szklankę mleka. Gdy wróciła do pokoju, dziecka w kołysce nie było. Nie było go w pokoju. Nie było go w całym domu. Przez tydzień tabuny ludzi przepatrywały dom, otoczenie, pola w poszukiwaniu chłopca. Choć od samego początku było pewne, że zostało porwane. No bo przecież półroczny niemowlak sam nie uciekł.
Ale kto to zrobił? Pies? Cyganie? Wrogowie adwokatów? Mężczyźni się zastanawiali, a Adela traciła zmysły. Niemal cały czas spędzała otumaniona lekami uspokajającymi na bazie opium. Jakieś dwa tygodnie po zniknięciu dziecka, gdy Stefan stał na tarasie, paląc papierosa, podeszła do niego Marianna i powiedziała:
– Z tej twojej żony już nic nie będzie. Jest słaba, delikatna jak mgła, którą rozerwie silniejszy oddech. Nie da ci już dziedzica. Ale ja jestem silna. I kocham cię. Możesz teraz naprawić swój błąd.
Stefan spojrzał na kuzynkę, którą znał od dziecka, i nagle zrozumiał. Otóż Marianna zawsze patrzyła w niego jak w obraz. Być może to jej wielbiące spojrzenie sprawiło, że pewnego gorącego lata osiemnastoletni panicz sięgnął po to, co samo pchało się mu w ręce.
Jednak kiedy lato się skończyło, on poszedł na studia i zapomniał o dziewczynie mieszkającej na stałe w wiejskiej rezydencji jego rodziny, o kuzynce, którą jego matka przysposabiała na ochmistrzynię. Inaczej mówiąc, jej pozycja była niewiele wyższa niż pozycja zwykłych służących, a z nimi panicze się nie żenią. Odepchnięta Marianna jednak nie przestała kochać Stefana i marzyć, że kiedyś będą razem.
Najwyraźniej jednak Marianna mówiła prawdę...
To właśnie Stefan zrozumiał.
– Co zrobiłaś z dzieckiem? – wrzasnął.
– Nie wiem, o czym mówisz – odparła, ale jej uśmiech zadawał kłam słowom.
Stefan wezwał rodzinę i poddano dziewczynę przesłuchaniu. Zaprzeczała, że to ona porwała Karola.
W pewnej chwili ktoś powiedział:
– Ona go zabiła. Utopiła albo rzuciła świniom na pożarcie, żeby śladów nie było. Trzeba oddać ją policji. W więzieniu dzieciobójczyni długo nie pociągnie.
Marianna zrozumiała, że wpadła w gorsze tarapaty, niż sądziła. Zaczęła zapewniać, że dziecko żyje, że oddała je wędrownemu handlarzowi starzyzną, który szukał dziecka dla swojej bezpłodnej żony. Ale nikt jej już nie wierzył. Została aresztowana i skazana za porwanie chłopca na dwadzieścia lat.
Tylko jedna osoba uwierzyła Mariannie – Adela. Przez kilka lat szukała syna – płaciła policji, prywatnym detektywom, umieszczała anonse w gazetach, ustanowiła nagrodę za jego oddanie. Byli tacy, co przywozili niemowlaki, potem dwulatki, mówiąc, że to Karol, ale to byli oszuści. Żaden z chłopców nie miał charakterystycznego znamienia na łydce. W końcu Adela straciła nadzieję i uwierzyła mężowi, który cały czas jej mówił, że ich syn nie żyje. A kiedy straciła nadzieję, jej umysł poddał się rozpaczy serca i pogrążył w obłędzie.
– Wszyscy przez następne pokolenia byli pewni, że Marianna zabiła Karola – kończyła opowieść ciotka Marta. – Ale jeśli mówiła prawdę, że oddała go wędrownemu handlarzowi, wtedy twój dziadek był porwanym synem Stefana. Ciekawe tylko, czy dziadek ze strony ojca czy matki. Jak myślisz, byliby chętni poddać się badaniom DNA?
Czytaj także:
„Gdy nieznajomy w pociągu zaczął pieścić moje ciało, zapomniałam, że mam męża. Tę podróż oboje pamiętamy do dziś...”
„Siostra działa jak magnes na patałachów, co jeden kochanek to gorszy. Był babiarz, pijaczyna, a teraz zadłużony alimenciarz”
„W pakiecie z cudowną żoną, dostałem jej nadętą córkę. Papużki trajkotają od rana do nocy, a ja nie mogę w spokoju wypić piwa”