„Przed laty lekarz namawiał mnie na aborcję, ale dokonał złej diagnozy. A mogłam zabić własne dziecko”

Kobieta w ciąży fot. Adobe Stock, pressmaster
„– Radzę usunąć, póki jest czas – powiedział, nie bawiąc się w niuanse. – Do dwudziestego szóstego tygodnia można to zrobić bez większego ryzyka powikłań. Polecę pani dobrego specjalistę. To będzie kosztować…”.
/ 15.07.2021 09:10
Kobieta w ciąży fot. Adobe Stock, pressmaster

Nie mam pojęcia, na jakiej podstawie był tak pewien swojej okrutnej diagnozy, lecz nie owijał w bawełnę. I wiedział, co powinnam zrobić.

Patrzyłam, jak Zosia odbiera dyplom z wyróżnieniem, i w sali pełnej studentów i profesorów otrzymuje pochwałę od samego rektora. Pękałam z dumy i miałam ochotę każdemu pochwalić się, że to moja córka. Moja mała, zdolna córeczka! Choć już nie taka mała. Zosia miała prawie 25 lat i właśnie ukończyła studia w jednej z najlepszych uczelni medycznych w Polsce.

Wszyscy wróżyli jej wielką karierę, a ja byłam wręcz pewna, że ją zrobi. Jednak Zosia nie patrzyła na medycynę, jak na źródło dochodu czy drogę, która zawiedzie ją na sam szczyt.

– Ja po prostu chcę pomagać ludziom, mamo – powiedziała mi kiedyś. – Lekarz musi pomagać.

Tak niewiele czasu do namysłu…

I pomyśleć, że gdyby wypadki potoczyły się inaczej, nigdy nie wypowiedziałaby takich słów. Właściwie nigdy nie powiedziałaby żadnego słowa. Właśnie z powodu lekarza… Gdy przed laty, będąc z Zosią w ciąży, usłyszałam w gabinecie doktora W., że córka będzie niepełnosprawna umysłowo – sparaliżowało mnie. Wtedy ludzie niewiele wiedzieli o zespole Downa, ale wystarczająco, by się go bać.

Byłam dwudziestoletnią, wystraszoną dziewczyną, nieróżniącą się niczym od innych młodych matek. Na pytanie, czy wolę mieć chłopca, czy dziewczynkę, odpowiadałam jak wszyscy: – Nieważne, byle było zdrowe. Chore dziecko wydawało mi się największą tragedią na świecie. A doktor W. twierdził, że nie ma wątpliwości, co do tego, że ta tragedia przydarzy się właśnie mnie!

– Radzę usunąć, póki jest czas – powiedział, nie bawiąc się w niuanse. – Do dwudziestego szóstego tygodnia można to zrobić bez większego ryzyka powikłań. Polecę pani dobrego specjalistę. To będzie kosztować… Gapiłam się na niego przerażona i zdezorientowana. W ciągu kilku minut cały mój świat runął.

Marzyłam o tym dziecku od dawna. Pokochałam je, zanim jeszcze dowiedziałam się o jego istnieniu. Wraz z mężem mieliśmy już nawet gotowy pokoik dla malucha. A teraz usłyszałam, że nasza córka albo będzie „małym debilem”, a więc i „ciężarem dla nas do końca życia” (to słowa lekarza, przysięgam!), albo nie będzie jej wcale. Tylko jak może jej nie być, skoro jest?!

W naszych myślach, sercach. W moim brzuchu. Gdyby nagle zniknęła, opłakiwałabym ją tak samo, jak gdyby umarł każdy inny członek mojej rodziny… A jednak nie powiedziałam tamtemu lekarzowi, żeby się bujał. Wciąż zszokowana, nie do końca rozumiejąc, co się dzieje, podziękowałam mu grzecznie i powiedziałam, że to dokładnie przemyślę.

– Tylko proszę pamiętać, że zostało niewiele czasu. To już szósty miesiąc! – rzucił jeszcze, zanim wyszłam. Było mi bardzo ciężko. Mąż, równie przybity, wspierał mnie, jak mógł.

Staraliśmy się razem coś uzgodnić

Podjąć racjonalną decyzję. Ileż ja łez wtedy wylałam! To cud, że moje fatalne samopoczucie nie odbiło się negatywnie na zdrowiu Zosieńki. W tamtych czasach nie było jeszcze takiej technologii jak dziś, więc nie mogliśmy się przekonać o prawdziwości diagnozy lekarza, robiąc np. badania genetyczne. Trzeba było polegać na jego słowach. Albo i nie. Czas mijał, a ja nadal nie wiedziałam, co robić.

Kilkakrotnie zbierałam się, żeby pójść do doktora W. i powiedzieć mu: „Niech pan robi, co trzeba”. Ale nie mogłam. Z jednej strony, widziałam siebie za 10, 15, 20 lat przywiązaną do niepełnosprawnej córki, zmuszoną, by się nią opiekować i codziennie patrzeć na jej ułomność. Z drugiej strony sam dźwięk imienia „Zosia”, „Zosieńka” budził we mnie ciepłe, matczyne uczucia. Od zawsze wiedziałam, że właśnie tak dam na imię swojej córce – Zofia, czyli mądrość.

Czyżby los zakpił sobie ze mnie?

Nie zrobiłam aborcji. Nigdy już nie poszłam do tamtego lekarza. Jednak okres ciąży nie był dla mnie tym, czym dla innych przyszłych matek – radosnym czasem oczekiwania. Bałam się. Aż do samego rozwiązania, mimo że w chwili podjęcia tamtej trudnej decyzji jednocześnie pogodziłam się z losem. Z faktem, że moja córeczka będzie mądra tylko z imienia. Próbowałam się na to jakoś przygotować, tylko czy to w ogóle możliwe?

– Jest zdrowa jak rybka! – oświadczyła położna i z szerokim uśmiechem podała mi różowe maleństwo, a ja rozpłakałam się ze szczęścia. I nie dlatego, że lekarz popełnił błąd i Zosi nic nie dolegało, tylko po prostu dlatego, że była – miałam upragnioną córkę. Artur płakał razem ze mną. Dziś mam ochotę wziąć moją piękną, mądrą Zosię za rękę i zaprowadzić ją do doktora W., żeby mu pokazać, jak bardzo się mylił. Niestety, nie mogę tego zrobić. Z tego co wiem, kilka lat temu zmarł na raka.

Czytaj także: 
„Nasz syn ma firmę budowlaną. Wstyd nam we wsi, bo wyzyskuje ludzi, zatrudnia na czarno bez umowy i ubezpieczenia”
„Czułem się jak król życia. Piłem, ćpałem, zmarnowałem karierę i zniszczyłem małżeństwo. Zawiodłem też córki”
„Przyjaciółka dała się omamić narcyzowi i teraz płacze mi w ramię. Uwiódł ją, a potem szybko zajął się kolejną pięknością"

Redakcja poleca

REKLAMA