„Już wiem, dlaczego mój brat popełnił samobójstwo. Druzgocącą prawdę odkryłam w pamiętniku mojego zmarłego ojca"

Starsza, zmartwiona kobieta fot. Adobe Stock, Prostock-studio
„Odłożyłam zeszyt na biurko i wytarłam zapłakane oczy. Wiedziałam, że dalsza lektura zburzy obraz mojej rodziny, że nic już nie będzie takie jak przed znalezieniem tego pamiętnika. Nie miałam siły czytać opisów różnych akcji, w których uczestniczył mój ojciec".
/ 02.07.2021 11:58
Starsza, zmartwiona kobieta fot. Adobe Stock, Prostock-studio

Czasem niektórych rzeczy lepiej nie wiedzieć… Czy, odkąd poznałam prawdę o ojcu, coś zmieniło się w moim życiu. Tak! Na gorsze! Nie mogę przestać myśleć o tym, że bliski mi człowiek był obrzydliwym draniem! Czuję, że nadszedł czas na nowy rozdział w życiu. 

Czas na nowy rozdział w życiu

Któregoś dnia moja przyjaciółka Beata opowiadała przy kawie o swoich znajomych, którzy chcą się pozbyć ładnego mieszkanka w północnej dzielnicy miasta. Przenosili się na wieś i opuszczali pięćdziesięciometrowe, dwupokojowe lokum na parterze z zejściem do niewielkiego ogródka. Coś mi zaświtało w głowie, bo zapytałam: – A ten ogródek należy do nich?

– Tak, jest integralną częścią mieszkania, zapisaną w akcie notarialnym – odpowiedziała przyjaciółka.

– Nie brałam ciebie pod uwagę, bo przecież pięknie mieszkasz, więc po co miałabyś zmieniać?

– Choćby po to, by mniej płacić – przerwałam jej wywód.

– A ponadto, co z tego, że mam 150 metrów i pięć pokoi. Nigdy nie udało mi się być w dwóch pokojach jednocześnie, a co dopiero w pięciu. To mieszkanie jest dla mnie za duże.

– Ale ono jest takie piękne i tyle w nim wspomnień…

Wspomnienia są we mnie, a nie w tych ścianach – stwierdziłam. – Chyba przyszedł czas na zmiany.

Przyjaciółka miała rację, wiele mnie łączyło z tym mieszkaniem. Spędziłam w nim całe życie, dokładnie 62 lata. Ale cóż mi po nim, gdy zostałam sama. Mąż nie żyje, dziecko za granicą, a moja emerytura, choć niemała, w lwiej części idzie na opłaty za ten lokal. Tak, czas na nowy rozdział w życiu.

Każdy w rodzinie miał miejsce dla siebie

W Aleję Lipową sprowadziliśmy się w 1955 roku. To piękna ulica. Jedno z nielicznych w mieście miejsc, gdzie niemal w całości zachowała się przedwojenna zabudowa. Podczas okupacji z okolicznych domów wysiedlono ich właścicieli – bogatych właścicieli fabryk, przemysłowców, naukowców – by w zwolnionych lokalach mogli zamieszkać okupanci. Nawet podczas końcowych walk, gdy wyzwalano miasto, a także później, gdy wycofując się, Niemcy palili dom po domu, Aleja Lipowa nie została zniszczona.

Ocalałe budynki natychmiast zajęli powojenni dygnitarze. Na szczęście nie wszystkie. Pięciopokojowy lokal przydzieliła nam, to znaczy moim rodzicom, Rada Narodowa. Tata i mama pracowali już wtedy na uniwersytecie. Każdy w rodzinie miał miejsce dla siebie. Jak na lata sześćdziesiąte było to mieszkanie luksusowe. Zresztą, takie jest do dzisiaj. Później udało się załatwić wykup tego mieszkania. Uważałam, że ten przywilej ojciec otrzymał dzięki pracy naukowej.

„Wspomnienia są we mnie!” – powiedziałam

No właśnie. Tutaj zmarł na serce mój ojciec. Było to w 1980 roku. Późnym wieczorem pracował w swoim gabinecie. Znaleźliśmy go rano w fotelu przy biurku. Lekarz stwierdził atak serca. W tym mieszkaniu 37 lat temu powiesił się mój brat Tadeusz. Do dzisiaj nie wiem, co dokładnie było przyczyną tego samobójstwa. Był bardzo wrażliwym i słabym psychicznie mężczyzną. Nie znaleźliśmy nic, co tłumaczyłoby jego desperacki krok.

Po tym, jak odziedziczyłam mieszkanie, zamieszkałam w nim po ślubie wraz Grzegorzem. Tu przeżyliśmy razem ponad 35 lat do śmierci męża, który zginął w wypadku samochodowym. Tu dorósł nasz syn, a od kilku lat pracuje w Irlandii i nie zamierza wracać. Zostałam sama w tym wielkim mieszkaniu.

Poprosiłam Beatę, by jak najszybciej umówiła mnie na spotkanie ze swoimi znajomymi. Kilka razy pytała, czy na pewno jestem zdecydowana. W głowie jej się nie mieściło, że mogę opuścić tak piękne, luksusowe lokum. Gdy obejrzałam lokal, do którego zamierzałam się przeprowadzić, nie zastanawiałam się długo. Całość ma niewiele ponad 50 metrów kwadratowych. Duży pokój można połączyć z kuchnią i powstanie piękny salon z wyjściem do ogródka, gdzie mogę postawić stół i fotele. Moje trzy koty i pies będą miały używanie. Lepiej nie mogłam trafić.

Sprzedający obniżyli nieco cenę, gdyż mieszkanie wymagało remontu. Ładny gest. Po dwóch dniach podpisaliśmy umowę wstępną. Zanim dojdzie do sfinalizowania zakupu, muszę sprzedać swoją „chatę” w Alei Lipowej. To nie powinno być trudne, bo to wyjątkowe miejsce, ale mieszkania są drogie. Tak czy inaczej sprawa nabrała rozpędu, więc musiałam przygotować się do przeprowadzki.

Tak jak nie wolno było wyrzucać chleba, tak nie można było niszczyć książek

Likwidacja mieszkania, w którym się spędziło ponad 60 lat, to koszmarna praca. Dopiero teraz zobaczyłam, ile niepotrzebnych rzeczy nagromadziłam. Niektórych nigdy nie używałam, a o innych nie miałam nawet pojęcia, że są. Nie wiedziałam, że po śmierci mamy została szafa pełna jej ubrań. Na dnie zalegały nierozpakowane komplety talerzy i sztućców, prezenty ślubne, których nigdy z Grzegorzem nawet nie obejrzeliśmy. Przeleżały w szafie prawie 40 lat. Podobnych odkryć czekało mnie jeszcze wiele.

Z meblami poradziłam sobie bez kłopotów. Kilka co cenniejszych antyków, które będą pasowały do nowego lokum, zostawiłam. Komódka po babci, cudem uratowana z domu na Wołyniu, będzie ozdobą mojej sypialni. Gdańska szafę, przedwojenny stół, komplet krzeseł oraz olbrzymie biurko ojca udało mi się sprzedać na allegro.

Największy problem miałam z książkami. Rodzice gromadzili je bez opamiętania. Cały gabinet ojca, przedpokój oraz pokój mamy, a także każdy wolny kąt w mieszkaniu zajmowały regały wypełnione literaturą piękną, dziełami naukowymi z dziedziny literaturoznawstwa, sztuki malarstwa i teatru. Nie liczyłam, ale na oko to było grubo ponad tysiąc tomów. Kto dzisiaj trzyma w domu tyle książek?!

Jednak nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłabym cokolwiek wyrzucić. Zostałam wychowana w kulcie słowa pisanego. Książka to skarb. Tak jak nie wolno było wyrzucać chleba, tak nie można było niszczyć książek. Ba, nawet w podręcznikach nie wolno mi było zakreślać ważnych zdań. Wszyscy moi przyjaciele – na szczęście zostało kilka osób – i znajomi szukali dla tych książek miejsca.

Objechałam kilka bibliotek, ale panie bibliotekarki dowiedziawszy się, o ile egzemplarzy chodzi, nie chciały nawet przyjść, by obejrzeć i ewentualnie cokolwiek wybrać dla siebie. Sądziłam, że może choć częścią księgozbioru będzie zainteresowana biblioteka którejś z prywatnych wyższych uczelni. I nawet znalazłam chętnych, ale postawili jeden warunek, że sama im te książki przywiozę. Uznałam to za kiepski żart. Musiałabym chyba wynająć ciężarówkę.

To jest robota dla pułku wojska

Tymczasem znalazł się kupiec na moje mieszkanie. Znajomi znajomych przyprowadzili młode małżeństwo artystów, których nie odstraszyło piąte piętro, bo dzięki temu mieli dobre światło. Młodzi chcieli połączyć dwa pokoje i urządzić w nich studio fotograficzne oraz pracownię tkactwa artystycznego. Po obejrzeniu mieszkania, zdecydowali się niemal natychmiast. Uzgodniliśmy warunki i terminy, kiedy muszę opuścić lokal.

Nie było odwrotu. Musiałam pozbyć się książek. Na samą myśl, że będę zmuszona część z nich wyrzucić, cierpła mi skóra. Wraz z Beatą rozpoczęłyśmy systematyczne przeglądanie księgozbioru. Na pierwszy ogień poszedł gabinet ojca. Tu książki były ustawione na półkach działami. Literatura piękna zajmowała lewą i prawą ścianę gabinetu. Opracowania literackie stały za biurkiem ojca wraz z księgozbiorem podręcznym. Sięgał do nich, gdy przygotowywał się do zajęć ze studentami lub pisał jakiś artykuł.

– To jest robota dla pułku wojska – narzekała Beata, kobieta bądź co bądź w sile wieku, więc skakanie po drabinie i zdejmowanie ciężkich tomów z półek nie było jej mocną stroną.

– Zgadzam się – odrzekłam. – I chętnie ich tu przyjmę. Starałyśmy się nie robić bałaganu. Książki z jednej dziedziny wiązałyśmy sznurkiem i na wierzchu zostawiałyśmy kartkę z informacją. Chodziło o to, by wszystko potem można było znaleźć. Wciąż miałam nadzieję, że księgozbiór nie wyląduje na śmietniku. Pod wieczór Beata poszła do domu.

– Mam dosyć na dziś – stwierdziła stanowczo. – Jestem tak zmordowana, że, tak jak stoję, rzucę się na łóżko.

Ależ to było odkrycie! Znalazłam pamiętnik taty! 

Zostałam sama i nadal opróżniałam górne półki. W rogu pokoju regał pod kątem prostym przechodził w kolejną półkę na przylegającej ścianie. Gdy wyjęłam ostatni tom, ukazało się połączenie obu regałów. Musiałam zapalić dodatkową lampę, by dokładnie obejrzeć to miejsce. Było inne niż półka wyżej. Zorientowałam się, że książki zakrywały tajną skrytkę. Musiał ją zrobić ojciec lub ktoś na jego polecenie. Byłam pewna, że nikt o niej nie wiedział, nawet mama. Nie zdołałaby utrzymać takiej tajemnicy.

Niemal godzinę zajęło mi znalezienie mechanizmu otwierającego. Trzeba było wyjąć książki z półki niżej i namacać wystający bolec, który po naciśnięciu zwalniał sprężynę. Wewnątrz znalazłam dwa grube zeszyty w twardych okładkach. Rzut oka wystarczył, bym poznała pismo ojca. Ależ to było odkrycie! Znalazłam pamiętnik taty! Nikt o nim w rodzinie nie wiedział, bo już dawno byśmy przeczytali…

Ręce mi drżały, gdy wyciągałam zeszyty, które leżały w ukryciu bez mała 40 lat! Nie mogłam się powstrzymać i mimo że był środek nocy, zadzwoniłam do Beaty: – Nie uwierzysz, co znalazłam, dziewczyno, to jest sensacja!

– Skarb rodzinny ukryty w ścianie?!

– Jesteś blisko – zaśmiałam się.

– Znalazłam skrytkę ojca w regale, a w niej…

– No mówże! – nie wytrzymała Beata.

– Spać mi się chce!

– W środku był pamiętnik ojca, własnoręcznie przez niego napisany.

– Też mi sensacja!? – ziewnęła Beata.

– Dziewczyno, czy ty rozumiesz, że to przeleżało 37 lat w tym regale, że nikt nie wiedział o tych zeszytach! Nikt, nawet mama! Śpij dalej, ja się już na pewno nie położę! Przyciągnęłam stojąca lampę do fotela, nalałam sobie potężną porcję koniaku (zawsze był w biurku ojca) i ułożyłam się wygodnie.

„Nie mogę już milczeć. Stało się zbyt wiele złego…"

Drżącą ręką otworzyłam zeszyt z jedynką na okładce i zaczęłam czytać. „Nazywam się Walerian. Postanowiłem opisać swoje życie, by pozostał ślad po wydarzeniach, w których uczestniczyłem lub których byłem świadkiem. Być może znajdą się ludzie, którzy będą szukać informacji o swoich bliskich, z pewnością niektóre znajdą w tym zeszycie.

Zdaję sobie sprawę, że lektura tego pamiętnika będzie dla moich bliskich bolesnym zaskoczeniem. Nie chciałem Was ranić, więc nigdy nie mówiłem o swojej przeszłości. Ale nie mogę już milczeć. Stało się zbyt wiele złego…”. Przerwałam lekturę, wzięłam duży łyk koniaku i od razu uzupełniłam kieliszek.

„Kiedy ojciec to pisał?” – zastanowiłam się. Nie było żadnej daty ani wskazówki. Zmarł, gdy miał 52 lata w 1980 roku. Musiały mu bardzo dokuczać wspomnienia, ale dlaczego z nikim się nimi nie podzielił. Zrozumiałam, że nikt z nas najbliższych nie znał naprawdę ojca. Nawet mama, którą wedle swych deklaracji kochał ponad wszystko i czasami dawał temu wyraz, kupując jej futro lub złoty drobiazg. Wróciłam do lektury. 

Zacznę od początku – urodziłem się w polskiej rodzinie na Wołyniu. Miałem niespełna 15 lat, gdy w lutym 1943 roku na nasz dom napadli Ukraińcy. Widziałem, jak mordują ojca, gwałcą i zabijają matkę i siostrę. Widziałem, jak strzelają do brata. Ukryłem się za piecem, skąd można było wejść do malutkiej piwniczki. Przesiedziałem tam dwa dni.

Gdy wyszedłem, natrafiłem na kolegę ze szkoły, Ukraińca. Nazywaliśmy go Dima, nazwiska już nie pamiętam. Dima miał karabin chciał do mnie strzelać, ale się zlitował. Zaprowadził do swoich i… tak, będąc dzieckiem, wstąpiłem do Ukraińskiej Powstańczej Armii. Dima miał mnie pilnować.

– Jeśli będziesz słuchał, przeżyjesz – powiedział. Więc słuchałem i wykonywałem wszystkie rozkazy. Bardzo chciałem przeżyć. Miałem tylko 15 lat, a oni kazali mi strzelać do ludzi, zabijać, mordować. Kobiety, dzieci, starców – bez względu na narodowość. Wykonywałem te rozkazy. Nauczyłem się pić wódkę, a właściwie samogon. Gdy się napiłem, było mi wszystko jedno, do kogo strzelam. Byłem okrutny, czasami nawet bardziej niż inni w oddziale. Bardzo chciałem przeżyć.”

Odłożyłam zeszyt na biurko i wytarłam zapłakane oczy. „Dobrze, że jestem sama – pomyślałam. „Całe szczęście, że nikt ze mną nie czyta tych opowieści i dobrze, że mama ich nie znała. Mój ojciec był mordercą. Sam się do tego przyznał. Mordował w czasie wojny, tylko że cywilów, a nie żołnierzy. Wiedziałam, że dalsza lektura zburzy obraz mojej rodziny, że nic już nie będzie takie jak przed znalezieniem tego pamiętnika.

Miałam do wyboru przerwać lekturę, spalić oba zeszyty i zapomnieć o tym, co przeczytałam. Albo dokończyć czytanie, mając świadomość, że dowiem się rzeczy strasznych, które zmienią moje życie! Jakiś impuls kazał mi czytać dalej…

„W 1947 roku pod Baligrodem wpadłem w ręce polskiej armii – pisał dalej mój ojciec – i pewnie by mnie rozstrzelano, gdyby nie pewien Rosjanin, jak się okazało oficer NKWD, który był ze mną w UPA. Szpiegował tam dla Rosjan. Wiesz, Walek – powiedział, nalewając szklankę samogonu – ty dobry sałdat jesteś, ty chodź do nas, do NKWD. Potrzeba nam odważnych. Właściwie nie miałem wyboru. Gdybym nie przyjął propozycji, oddałby mnie Polakom, a ci rozstrzelaliby bez mrugnięcia okiem.

NKWD wysłało mnie na przeszkolenie i po kilku miesiącach znów walczyłem. Tym razem umacniałem władzę ludową, ścigając żołnierzy Armii Krajowej i wrogów ludu. Znowu zabijałem…”.

Nie miałam siły czytać opisów różnych akcji, w których uczestniczył mój ojciec. Wiedziałam, że znajdę tam dużo krwi i okrucieństwa. Pominęłam kilka kartek i przeskoczyłam do roku 1949.

„Jako wyróżniający się żołnierz, zostałem wysłany do szkoły. Szybko zrobiłem maturę i dostałem się na studia na Uniwersytecie. Wybrałem polonistykę, lubiłem czytać, kochałem książki. Liczyłem, że będę mógł zapomnieć o wojnie, o zabijaniu, że tamto straszne życie zostawię za sobą i nikt się o nim nie dowie. Tak było na początku. Ale „bezpieczeństwo” nie zapomina.

Na studiach kazano mi zapisać się do partii. I wtedy okazało się, że mam składać raporty, czyli donosić na kolegów. Opisywać, co mówią, co myślą, jak się zachowują – wszystko, co widziałem i słyszałem. Na studiach ożeniłem się z piękną i wspaniałą dziewczyną. W 1951 roku urodził się nam syn. Daliśmy mu na imię Tadeusz. Wspaniały chłopak. Z radością obserwowałem, jak się rozwija. Moja żona Halina także studiowała polonistykę. Po studiach oboje zostaliśmy na uczelni.

W 1955 roku przydzielono mi duże trzypokojowe mieszkanie. Wiedziałem, że to rodzaj zapłaty za dotychczasową działalność donosicielską i jednocześnie zachęta do dalszej współpracy. Moja kariera naukowa rozwijała się wspaniale. Szybko zrobiłem doktorat. Moje prace publikowano w poważnej prasie literackiej, zapraszano mnie na sympozja i nawet na zagraniczne wykłady.

Systematycznie dostarczałem raporty, w których opisywałem codzienne życie wydziału i uczelni. Kilkakrotnie chciałem zrezygnować ze współpracy z „bezpieczeństwem”. Nie pisałem raportów lub nie przychodziłem na spotkania. Wówczas oni przychodzili do mnie – na uczelnię albo do domu. Rozmowa była krótka i treściwa: – Od nas się nie odchodzi, chyba że my rezygnujemy! Szantażowano mnie ujawnieniem raportów na uczelni lub, że dzieci nie dostaną się na studia, a żona straci pracę. Wiedziałem, że „bezpieczeństwo” ma takie możliwości i ulegałem. Jeśli się raz weszło do tej wody, nie można z niej wyjść.

To mnie profesor W. zawdzięcza dwuletni pobyt w więzieniu. Został aresztowany po moim raporcie. Informowałem, że sprzedał radiu Wolna Europa fragmenty swojej książki o historii współczesnej. To dzieło nigdy nie ukazało się w Polsce. Profesor po pobycie w więzieniu nigdy nie wrócił na uczelnię, do końca pracował w spółdzielni mleczarskiej na ziemiach odzyskanych”.

Przypomniałam siebie tego wspaniałego profesora, jak brał mnie na kolana i bujał śpiewając „wio koniku wio”! A mój ojciec zniszczył mu życie!!! To niewiarygodne! Trudno mi było w to uwierzyć. Jak on mógł to zrobić?!

„W 1968 roku podczas nagonki żydowskiej przyczyniłem się do wyjazdu do Izraela co najmniej 10 osób z uniwersytetu, a także kilku moich sąsiadów z Alei Lipowej. Zawsze uważałem, że miejsce Żydów jest w Izraelu. Dopiero gdy do Izraela wyjechała rodzina Wajsów, dowiedziałem się, że Tadeusz kochał się w małej Wajsównie. Marianna miała na imię. To nie była dziewczyna dla mojego syna. Nie sądziłem, że Tadeusz tak bardzo ją kocha. Myślę, że dlatego popełnił samobójstwo! To był dla mnie wielki cios. Zrozumiałem, że to, co robię, ma bezpośredni wpływ na losy mojej rodziny i dlatego piszę ten pamiętnik…”.

Na marginesie strony zauważyłam nieco wyblakły czerwony dopisek: „Nie mogę uwierzyć, że byłeś moim ojcem, Tadeusz!!!”. I data. Tego dnia mój brat się powiesił. Ojciec zmarł mniej więcej rok później. Czy wiedział, że Tadzik przeczytał jego pamiętnik, że znał jego tajemnicę? Nigdy się tego nie dowiem! Przerwałam czytanie. Być może kiedyś do tego wrócę, chyba że wcześniej spalę pamiętnik. Jak mam teraz dalej żyć z tą wiedzą...

Czytaj także:
„Byłam pewna, że mój mąż ma romans. Ale nigdy bym się nie spodziewała, że nakryję go w łóżku z... moim bratem”
„Chcieliśmy wziąć ślub, ale nasze dzieci nas rozdzieliły. Nie wiem, gdzie jest teraz moja ukochana”
„Moja siostra popełniła samobójstwo. Skoczyła z 10. piętra razem z maleńkim synkiem, którego tuliła do piersi"

Redakcja poleca

REKLAMA