Kiedy sprowadziłem się na nasze osiedle, to była handlowa pustynia. Dopiero niedawno zaczęli się tu sprowadzać mieszkańcy i nie było jeszcze żadnego marketu. Przypomniałem sobie wtedy, że moi rodzice od lat marzyli o własnym sklepie spożywczym. Mama zawsze żartowała, że wtedy nie musiałaby się martwić, czy ma sól lub cukier, i zastanawiać się, czy sklepy są jeszcze otwarte, kiedy potrzebowałaby czegoś do domu.
– Po prostu brałabym klucze i szła do siebie po to, co byłoby mi potrzebne.
Mamie niestety nie spełniły się te marzenia, ale zasiała we mnie ten pomysł. Kiedy więc sprowadziłem się na nowe osiedle, od razu przyszło mi do głowy, że nadarza się niepowtarzalna okazja, żeby zrealizować ten plan. Zrobiłem szybką kalkulację kosztów, naradziłem się z żoną i rodzicami, którzy oczywiście przyklasnęli mojemu pomysłowi. Spółdzielnia mieszkaniowa też chętnie wydała zgodę, gdyż nie musiała się już tłumaczyć, dlaczego w promieniu kilometra nie ma żadnego spożywczaka.
Szło nam naprawdę dobrze. Do czasu...
Wynajęliśmy sto dwadzieścia metrów kwadratowych, rozstawiliśmy półki i zapełniliśmy je towarami pierwszej potrzeby. Jako że to był jedyny sklep na osiedlu, nie musiałem go jakoś specjalnie reklamować – już w dniu otwarcia pod drzwiami ustawiła się kolejka zachwyconych mieszkańców osiedla. Oczywiście wszyscy chwalili nas za inicjatywę i życzyli sukcesu.
Szybko z żoną doszliśmy do wniosku, że dobrze będzie, jeśli spróbujemy zaprzyjaźnić się z naszymi klientami. To mogłoby sprawić, że chętniej robiliby nawet większe zakupy u nas niż w bezdusznym supermarkecie, nawet jeśli tam będzie taniej.
– Pamiętaj, synku, że małą łyżką też można się najeść – powiedziała moja mama. – Jedząc chochlą, tylko się udławisz.
Wziąłem sobie głęboko do serca tę radę. I zacząłem handlową przygodę. Wkrótce okazało się, że klienci chcieliby poszerzenia asortymentu towarów o mięso. Lokal obok był pusty, więc cztery miesiące później wynająłem od spółdzielni dalszą powierzchnię.
Powiedzmy sobie szczerze, praca nie była lekka. Zaczynaliśmy o czwartej nad ranem, a kończyliśmy o dwudziestej drugiej. Ale byliśmy szczęśliwi, biznes się kręcił. Pierwszy rok zakończyliśmy ze sporym zyskiem i ze stałym gronem klientów. Okazało się jednak, że nasze szczęście nie może trwać wiecznie.
Pewnego dnia żona odczekała, aż klientka wyjdzie, i wypaliła:
– Nie uwierzysz, co ci powiem.
– Nie mów, że będziemy mieli czwarte dziecko.
– Wypluj te słowa – aż podskoczyła w miejscu. – Ale nie, gorzej. Na końcu ulicy ma być drugi sklep.
– Co?! – aż mi się zimno zrobiło.
– To samo powiedziałam, gdy pani Jadzia, ta z administracji, powiedziała mi, że właśnie rada spółdzielni zatwierdziła lokalizację.
– Nie mogli dwie ulice dalej?
– Spytałam o to samo. W odpowiedzi usłyszałam, że tamte ulice jeszcze nie są wykończone, a ponadto konkurencja wszystkim wyjdzie na zdrowie.
– Tylko nie naszemu portfelowi – dodałem markotnie.
– O tym samym pomyślałam, ale rzecz jasna, tego jej nie powiedziałam.
Z pewną obawą zacząłem myśleć o konkurencji. Jeszcze miałem nadzieję, że może będzie to sklep obuwniczy, z elektroniką, cokolwiek, ale nie spożywczy. Niestety, tak dobrze nie było. Nowy sklep, Za Rogiem, sprzedawał to samo co my. I oczywiście część klientów tam przeszła.
Tak nie można, to przecież cios poniżej pasa!
Nowy market otworzyli tacy sami ludzie jak my. Małżeństwo z odchowanymi dziećmi, które mogło poświęcić się całkowicie pracy. Pracowali tak samo ciężko jak my, i tak samo próbowali zdobyć lojalność kupujących. Fakt, było im trudniej niż nam, bo od samego początku mieli konkurencję, ale i tak nasze dochody wyraźnie spadły, co nie budziło naszego entuzjazmu.
Kiedy istnieje konkurencja, to klienci próbują na tym skorzystać. Trudno ich za to winić, ale niekiedy ich metody są denerwujące. Pewnego dnia nie wytrzymałem i przez takiego jednego cwaniaka zaczęła się wojna między dwoma sklepami. A było to tak...
Pewien klient, z którym jakoś nigdy nie udało się nam dogadać, bo mruk był, jakich mało, długo oglądał przekrojony kawałek żółtego sera i nie mógł się zdecydować – kupić czy nie. W końcu powiedział:
– U waszej konkurencji jest jakby bardziej żółty i trochę tańszy.
Najwyraźniej gość liczył, że ukroję mu więcej za niższą cenę.
– Tak to jest – odparłem znudzonym głosem – kiedy do towaru dodaje się sztucznych barwników.
Sam nie bardzo wiedziałem, w jaki niby sposób dojrzewający żółty ser można zabarwić, ale wypaliłem, co mi ślina na język przyniosła. W efekcie klient się zreflektował, już więcej nie marudził i kupił za ustaloną cenę. Dwa dni po tym zdarzeniu, kiedy szedłem ulicą, zaczepił mnie właściciel sklepu Za Rogiem.
– Bardzo pana przepraszam, ale podobno rozpowiada pan, że barwię sery czymś sztucznym.
Udało mi się zachować pokerową twarz. Powinienem był wiedzieć, że moje słowa dolecą do jego uszu. Jak to się mówi? Wylecą ptakiem, a wrócą wołem? Na szczęście nie straciłem rezonu i odpowiedziałem, że to na pewno wymysł klienta, który wycwanił się w wymuszaniu upustów.
– Bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie wpadnie na pomysł gadania o barwieniu serów, które przyszły od producenta, prawda?
Tamten jednak nie kupił mojego tłumaczenia i od tego czasu zaczęła się między nami cicha wojna. Promocje, kontrpromocje, złośliwe, acz nieszkodzące nikomu plotki, pomazane nocą szyby wystawowe… Szczeniackie wybryki, wiem, ale cóż mogę poradzić, że w jakiś sposób dawało upust naszej frustracji wynikającej z istnienia konkurencji na tej samej ulicy.
Mimo wszystko nasz biznes się rozwijał i zaczął wymagać dodatkowego pracowniczego wsparcia. Zatrudniłem młodą kobietę, która znacząco nas odciążyła. Po kilku tygodniach Wiolka zaczęła psioczyć na konkurencję. Jak mówiła: „byłoby dobrze, gdyby się stąd jak najszybciej wyniosła”.
Zgoda buduje, niezgoda rujnuje
– Tylko jak ich stąd wykurzyć? – pytała retorycznie moja żona i wracała do pracy.
No i pewnego dnia Wiola oznajmiła uradowanym głosem:
– Już po nich – ponieważ jeszcze nie orientowaliśmy się, w czym rzecz, szybko dodała: – Tych Za Rogiem.
– Zamykają biznes? – spytała z niedowierzaniem żona.
– Niedługo to zrobią – zaśmiała się Wiolka. – Wysłałam anonim do urzędu skarbowego, że ukrywają przychód. A wiadomo, że jak tamci wejdą komuś na kark, to choćbyś był niewinny, to umarł w butach.
W tamtej sekundzie poczułem, jakby ktoś wylał mi wiadro zimnej wody na głowę. A co by było, pomyślałem, gdyby tamci tak bezpardonowo zagrali ze mną, a ja nawet nie byłbym świadomy, skąd nadszedł nokautujący cios? No i się wściekłem. Nakazałem Wioli odszczekać wszystko, co nakłamała. Zaczęła się tłumaczyć, że przecież zrobiła to dla mojego dobra, bo „z konkurencją nie ma się co cackać”.
– Albo odwołasz donos, albo wynocha z pracy – powiedziałem ostro.
Jeszcze tego samego dnia poszedłem do tych Za Rogiem i powiedziałem, co zrobiła moja pracownica i jaka była moja reakcja. Widok przerażenia w oczach przeciwnika nie sprawił mi najmniejszej satysfakcji. Zrozumiałem, że co innego cicha, irytująca niekiedy, ale nieszkodząca za bardzo wojna podjazdowa, a co innego skrytobójczy cios w plecy. To nie była moja bajka.
Na szczęście sprawa w porę została odkręcona, a Wiola poszła do sklepu Za Rogiem z przeprosinami. Kilka dni później właściciele konkurencyjnego biznesu zaprosili nas na obiad. Jak już się najedliśmy i przeszliśmy na ty, Janek powiedział:
– Przyznam, że w pierwszej chwili byłem zaskoczony, że mnie ostrzegłeś.
– Powiem ci coś, czego nauczyła mnie moja mama: „Małą łyżką też można się najeść” – odparłem.
Zaprzyjaźniliśmy się z konkurentami. Raz im szło lepiej, raz nam gorzej, i na odwrót. Jakiś czas później zaproponowałem połączenie sił.
– Dzięki temu wszyscy zarobimy po równo. Będziemy mogli bardziej zróżnicować ofertę dla klientów. Ja zmniejszę powierzchnię spożywczą na rzecz warzywnej, a wy odwrotnie. Wszyscy tylko dobrze na tym wyjdziemy.
Janek z Malwiną po przemyśleniu sprawy przyznali mi rację. Od roku mamy już wspólny biznes. Zastanawiamy się teraz nad otworzeniem trzeciego sklepu. To pozwoliłoby obniżyć ceny, a gdyby w pobliżu pojawił się supermarket, nie wypadniemy z gry. I tak oto oprócz powiedzenia mojej mamy z chochlą sprawdziło się jeszcze jedno: „Zgoda buduje, niezgoda rujnuje”.
Czytaj także:
„W jednej chwili mój świat runął. Choroba odbierała mi szczęście, a mąż odszedł do piękniejszej. Mogłam tylko liczyć na cud”
„Kumpel to obibok, moczymorda i zdradzieckie nasienie. Wyciągnąłem do niego pomocną dłoń, a on obrobił mi tyłek na wiosce”
„Po latach wspólnego życia, mąż wciąż nie wie, gdzie jest pieprz i sól. Usługuję mu, lecz mam w tym własny interes”