Adaś i ja od dziecka wiedzieliśmy, że będziemy pracować w aptece. Tam się właściwie wychowaliśmy. Apteka naszej matki, była jedną z pierwszych prywatnych punktów tego typu w Polsce.
Ta historia wydarzyła się mniej więcej rok po tym, jak mama ostatecznie wycofała się z bieżącej pracy. Chciała pracować przynajmniej do osiemdziesiątki, ale czterdzieści lat stania za kontuarem zrobiło jednak swoje i pewnego dnia zostaliśmy z Adasiem sami z naszą apteką.
Ja zajmowałem się głównie zaopatrzeniem i finansami, Adaś kierował zespołem „przy okienkach” i naszym laboratorium.
Gdy się człowiek spieszy...
To był jeden z tych dni, kiedy nie wiadomo w co włożyć ręce. Epidemia grypy, do tego nadchodzący długi weekend. W dodatku dwoje z trojga naszych pracowników było na zwolnieniu. Adam uwijał się jak w ukropie i nawet zdarzało mu się grzecznie przerywać klientom, którzy próbowali szczegółowo opisać mu wszystkie swoje objawy.
Był już wieczór, kiedy wróciłem z trzeciej tego dnia wizyty w hurtowni. Za pół godziny zamykaliśmy, ruch trochę osłabł. Adaś przywitał mnie przepraszającym uśmiechem…
– Pawełku, obawiam się, że jutro będziesz musiał znowu tam pojechać. Ostatnie dwie godziny to było jakieś szaleństwo. Nie tylko prawie nie mamy aspiryny i syropów, ale wykupili parę poważnych leków na receptę. Takich, które sprzedajemy raz w miesiącu. Na pewno nie na grypę…
Adam wrócił do okienka, a ja zakląłem w duchu i usiadłem przy komputerze, żeby sprawdzić stan magazynu. W hurtowniach też był ogromny ruch. Chciałem jeszcze tego samego dnia wysłać zamówienia.
Wśród kilkunastu brakujących pozycji zauważyłem coś, co wprawiło mnie w zdumienie. Sięgnąłem po stos recept przyjętych tego dnia. Niewiarygodne… Adam sprzedał dziś cały zapas silnego leku neurologicznego. Wydawaliśmy ten lek nie częściej niż raz na pół roku i nagle jednego dnia – cały zapas. W dodatku najsilniejsza dawka, naprawdę rzadko zapisywana przez lekarzy, ze względu na bardzo duże ryzyko w razie przedawkowania.
Sprzedaliśmy klientowi cztery razy mocniejszy lek!
Nie wiem, co mi kazało przejrzeć te recepty. Instynkt, przeczucie? Znalazłem dwie właśnie na ten lek – jedna przyjęta o 14, druga dosłownie godzinę przed moim przyjazdem. Ilość leku się zgadzała, ale spojrzałem na dawkę. Niechlujnie napisana jedynka bywa może nieco podobna do czwórki, jednak doświadczony aptekarz bezbłędnie rozpozna, co lekarz miał na myśli.
Poczułem, że przyspiesza mi tętno. Jedna z dwóch recept, ta późniejsza, dotyczyła 100 gram leku – czterokrotnie słabszego od tego, który został sprzedany klientowi! Pobiegłem do magazynu, żeby sprawdzić, czy nie zachodzi pomyłka w programie komputerowym. Niestety, okazało się, że to Adaś się pomylił…
Wróciłem do sklepu. Adam właśnie zamykał drzwi za ostatnim klientem. Wyciągnąłem w jego stronę obie recepty: – Sprzedałeś komuś dawkę 400 zamiast 100! Tu jest tylko jedna recepta na 400, druga na 100! Ten drugi klient dostał lek w złej dawce!
Trzeba przyznać mojemu bratu, że nigdy nie był histerykiem. Zrobił się blady, ale ani na moment nie stracił głowy. – Która to recepta? Jesteś pewien, że ta? Rzeczywiście, tu jest 100 gramów… Boże… Jak ja mogłem się tak pomylić?! To był straszny dzień, ale to niczego nie tłumaczy… Pamiętam tego klienta, to był staruszek, chodził o kuli. Paweł, ja muszę tam biec natychmiast, zanim on to łyknie!
Niestety, mieliśmy kolejnego pecha. Adres na recepcie nie znajdował się w sąsiedztwie ani nawet w pieszej odległości od naszej apteki. Z jakiegoś powodu akurat ten klient przyjechał do nas z daleka. Powiedziałem Adasiowi, że jedziemy razem.
Po drodze niespecjalnie zwracałem uwagę na ograniczenia prędkości. Sprawa była poważna. Starszy, prawdopodobnie samotny człowiek na pewno nie zorientuje się, że dostał zły lek. Połknie tabletkę cztery razy mocniejszą od zapisanej i niewykluczone, że po prostu umrze…
Adam milczał przez całą drogę. Co chwila patrzył na zegarek. Z pewnością myśleliśmy o tym samym. Było parę minut po dwudziestej. Starzy ludzie chodzą wcześnie spać. A wcześniej łykają porcję tabletek…
Zatrzymałem auto przed niewielkim blokiem z adresem Kościuszki 4. Adaś natychmiast wyskoczył z samochodu. Klatka była zamknięta, więc wcisnął guzik domofonu. Raz, drugi, trzeci. Na próżno.
Albo w mieszkaniu nie było nikogo, albo starszy pan nie słyszał. Oby to drugie – powtarzałem w myślach. Lekarz wypisuje na recepcie adres meldunkowy, a pacjenci często mieszkają zupełnie gdzie indziej. Jeżeli tak jest w tym przypadku, nie mamy żadnych szans zapobiec tragedii…
Adam nacisnął guzik sąsiedniego domofonu, potem następnego i kolejnego. Nic z tego! Czas płynął nieubłaganie, a my nie mogliśmy się dostać do budynku. Kolejne dwa domofony nie zareagowały, a w klatce nie było więcej mieszkań…
Spojrzeliśmy z Adamem na siebie, ale zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć, mój brat krzyknął, żebym się odsunął, cofnął się o krok, a potem obrócił wokół własnej osi, błyskawicznie unosząc nogę na wysokość biodra. Szyba w drzwiach klatki pękła z hukiem. Adam wybił jeszcze butem sterczący kawałek szkła i wszedł do środka.
Mój brat jest aptekarzem, ale też zawodnikiem MMA
Kiedy znaleźliśmy się na klatce, z mieszkania po lewej stronie wyskoczył młody mężczyzna w samych spodniach od dresu. Adam był już przy schodach, ale mężczyzna zagrodził mu drogę. Mój brat rzucił „przepraszam”, ale młody nie zamierzał się odczepić. Rzucił kilka wulgarnych słów i złapał Adasia za kurtkę.
Adam odepchnął go bez trudu, ale ze schodów zbiegało już dwu następnych facetów. Od razu rzucili się do bicia. Adaś obezwładnił jednego z nich, drugiego przerzucił przez plecy, ja ruszyłem na pomoc bratu, próbując szarpać się z chłopakiem w dresie. Zdążyłem oberwać, ale Adaś szybko przyszedł z odsieczą, zakładając mojemu przeciwnikowi tak zwaną „dźwignię”. I być może nawet wygralibyśmy to nierówne starcie, gdyby w drzwiach klatki nie pojawił się czwarty mężczyzna. Niestety – w mundurze policjanta…
Nie mogliśmy szarpać się z władzą. Nasi niegościnni przeciwnicy też natychmiast odpuścili.
Próbowaliśmy tłumaczyć, o co chodzi, mówiliśmy o niebezpiecznym leku, samotnym staruszku, któremu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, ale policjant w ogóle nas nie słuchał. Musiał wcześniej wezwać posiłki, bo kilka minut później do klatki wpadło kolejnych dwóch mundurowych. Skuli kajdankami Adasia i mnie. Tamtych facetów najwyraźniej świetnie znali, bo ograniczyli się do paru inwektyw. Dopiero w radiowozie, w drodze na komisariat, uświadomiłem sobie, dlaczego nie mieliśmy szans niczego wyjaśnić…
Adam jest aptekarzem, wyjątkowo cierpliwym i delikatnym dla chorych, którzy zasięgają jego porad przy okienku. W białym fartuchu i okularach wygląda jak każdy inny farmaceuta, tyle że silnej postury. Jednak Adam jest nie tylko aptekarzem. Jest także doświadczonym zawodnikiem MMA – sportu walki dla wyjątkowych twardzieli. Pokonanie w bójce trzech mężczyzn bez takich kwalifikacji nie było dla niego niczym trudnym, podobnie jak wybicie szyby nogą, z półobrotu.
Problem w tym, że Adaś, bez fartucha i okularów, wygląda jak, no… muskularny, krótko ostrzyżony, trochę podgolony, z ogromnym tatuażem na ramieniu, od razu został przez policjantów uznany za bandytę, a nasza dramatyczna opowieść kompletnie zlekceważona.
Ubłagałem jednego z policjantów, żeby pozwolił mi zadzwonić. Każdy zatrzymany ma prawo do zawiadomienia rodziny. Mogłem zadzwonić do jednej z naszych żon albo znajomego adwokata, ale wybrałem numer mamy. Nie musiałem długo tłumaczyć…
O włos od tragedii
Mama przyjechała na komisariat godzinę później ze wspaniałą wiadomością. Natychmiast po moim telefonie wezwała taksówkę i pojechała na pod feralny adres. Szyba była już wybita, więc bez kłopotu weszła do środka. Elegancka pani, mocno po siedemdziesiątce, nie wzbudziła żadnych podejrzeń w miejscowych strażnikach ciszy nocnej. Znalazła mieszkanie numer 7 i zadzwoniła do drzwi…
Pan Władysław otworzył jej w piżamie. Faktycznie był już po kolacji i wieczornej porcji leków, jednak akurat tego nie wziął. Zgodnie z zaleceniem lekarza miał go przyjmować dwa razy dziennie, ale bał się pomylić rachubę i zdecydował się zacząć dopiero następnego dnia rano. Niewykluczone, że w ten sposób uratował sobie życie…
Mama rozegrała to tak, że pan Władysław nie tylko nie miał pretensji do Adama i nie poszedł w tej sprawie do sądu, ale od tamtej pory regularnie odwiedza naszą aptekę i za każdym razem każe serdecznie pozdrowić mamę.
Także na komisariacie przybycie mamy okazało się punktem zwrotnym. Wygłosiła pełną pasji mowę na temat absolutnej wartości ludzkiego życia (w zestawieniu z niską wartością szyby), wyjątkowej odpowiedzialności zawodowej farmaceuty, służbie potrzebującym i tym podobnych sprawach.
Komendant najwyraźniej był wrażliwy na tego typu argumenty, bo zgodził się nas wypuścić. Musieliśmy tylko podpisać oświadczenie, w którym przyznawaliśmy się do nieumyślnego wybicia szyby i zobowiązywaliśmy się do niezwłocznego pokrycia kosztów naprawy.
Cała ta historia była sumą niefortunnych zbiegów okoliczności. Epidemii grypy, pośpiechu i zmęczenia Adama. Ale wyciągnęliśmy wnioski. Mamy nowa procedurę wydawania takich leków – każdy pracownik musi dwa razy sprawdzić wysokość dawki i zapisać, że taki lek sprzedał na swojej zmianie. Ktoś inny sprawdza potem, czy wszystko się zgadza.
No i jeszcze jedno. Przysięgliśmy sobie z bratem, że nigdy już nie zrobimy niczego, co będzie wymagało wzywania mamy na pomoc. Wiadomo, bez mamy pewnie nie byłoby interesu, ale teraz to już jednak wyłącznie nasza apteka…
Czytaj także:
„Chytrzy sąsiedzi zrobili sobie biznes na starszej pani. Biedna kobieta drżała ze strachu, a oni czerpali zyski”
„Złośliwy sąsiad uprzykrzał mi życie, lecz byłem sprytniejszy. Wredna menda uciekała w popłochu, a ja mam wreszcie święty spokój”
„Mój mąż zachowuje się jak stetryczały dziadek, a ma ledwo 54 lata. Nie pisałam się na małżeństwo z kimś takim”