To były jeszcze lata 80., kiedy do naszego domu w Kartuzach zawitał brat mojej matki, znany w rodzinie jako wujek marynarz. Znany, choć widywany rzadko, bo przecież – jak na marynarza przystało – pływał po morzach i oceanach. Według mamy musiał się u nas ukrywać przed represjami. Według ojca, bardziej chyba obiektywnego w ocenach, najechał nas wyłącznie w celu wypicia całego zapasu wszelkiej maści nalewek, które tata przez wiele lat produkował, kolekcjonował i czasami częstował nimi gości. Mój ojciec był aptekarzem, a w tych ciężkich czasach nieograniczony dostęp do spirytusu stanowił klucz do sukcesu, przynajmniej towarzyskiego.
Pierwszy nasz wspólny wieczór pamiętam, jakby to było wczoraj, choć miałem dopiero sześć lat. Po paru kieliszkach ojciec uległ magii wujowych opowieści. Podobnie jak mama. Nikt mnie do łóżka nie wyganiał, więc do późnych godzin nocnych przysłuchiwałem się niesamowitym historiom z dalekich krajów.
To ja wymyśliłem ten wyjazd
W pewnym momencie wujek marynarz spojrzał na mnie badawczo.
– Pamiętaj, Kuba, nie ma na świecie nic piękniejszego niż nurkowanie na rafie koralowej – oznajmił. – Wtedy dopiero człowiek wie, że żyje. Celem prawdziwego mężczyzny powinno być przynajmniej raz zanurzyć się w ciepłych wodach, zejść na głębokość kilku metrów i na własne oczy zobaczyć te cuda, te dziwy…
– Zwłaszcza te dziwy! – wtrącił ojciec, za co został pokarany przez mamę lekkim kuksańcem, a przez wujka nagrodzony śmiechem.
– A co trzeba zrobić, żeby tak nurkować? – zapytałem nieśmiało.
– Nauczyć się angielskiego – wtrąciła mama, która znała dobrze ten język i pracowała jako tłumaczka.
– Trzeba chcieć – dodał wujek.
– Angielski oczywiście nie zaszkodzi, ale najważniejsze jest marzenie. I koniecznie trzeba to zrobić przed czterdziestką, bo potem to już… – machnął nagle ręką i wyraźnie posmutniał.
A ja… zapamiętałem.
Pamiętałem o tym przez kolejne trzydzieści trzy lata mojego życia. Aż wreszcie ja, tłumacz przysięgły języka angielskiego, wraz z żoną, lekarzem internistą i naszą dwunastoletnią córką, uczennicą szkoły podstawowej, wysiedliśmy z autokaru przed hotelem w Sharm el-Sheikh, egipskim kurorcie nad Morzem Czerwonym.
To były nasze pierwsze zagraniczne wakacje. Obydwoje nie zarabiamy mało, ale zawsze wyskakiwały jakieś pilniejsze potrzeby. Dopiero w tym roku postanowiliśmy zaznać trochę egzotyki. Oczywiście pomysłodawcą wycieczki byłem ja. Udało mi się zarazić moim marzeniem całą rodzinę i teraz wszyscy czekaliśmy tylko na jedno – nurkowanie na rafie koralowej.
Ja sam już miesiąc temu odbyłem dwutygodniowy kurs przygotowawczy na jednym z basenów w Gdańsku, ale dopiero tutaj miał nastąpić mój „morski” debiut. Byłem zadowolony, że zrobię to przed czterdziestką, jak radził nieżyjący już wujek marynarz. Moje urodziny wypadały dopiero za tydzień!
Pierwszy dzień, a dokładniej pierwsze spędzone w Egipcie popołudnie, poświęciliśmy na rozpakowanie się, zwiedzenie hotelu i kąpiel w basenie. Moje dziewczyny jeszcze przed kolacją potwierdziły swoje uczestnictwo w kursie nurkowania dla początkujących, a ja z dumą złożyłem swój podpis pod listą uczestników prawdziwej wyprawy nurkowej na nieodległą rafę koralową. Tak oto marzenia zaczęły nabierać realnych kształtów.
Wieczorem długo nie mogłem zasnąć, wiercąc się w łóżku i zastanawiając, jak to będzie. Widziałem chyba wszystkie filmy o nurkowaniu na rafach, ale patrzeć w ekran telewizora, a zobaczyć coś na własne oczy to było jednak zupełnie co innego.
Następnego dnia, zaraz po śniadaniu, dziewczyny poszły na basen, razem z grupką początkujących nurków i instruktorem. Maski, fajki, płetwy… Taka tam amatorszczyzna. Po mnie natomiast i po jeszcze dwóch profesjonalistów nurkowania podjechał pod hotel bus i udaliśmy się na pobliską przystań.
Nasz instruktor, Karim, przywitał nas wylewnie i zaprowadził do łodzi. Na jej widok zamarłem z zachwytu. W pełni wyposażony jacht motorowy, z niskim pomostem do schodzenia pod wodę i masą nowiuśkiego sprzętu na pokładzie prezentował się naprawdę imponująco. Spędziliśmy kilkanaście minut, dobierając akwalungi, butle, pasy z obciążeniem i inne niezbędne akcesoria. Obyło się bez pianek, bo latem temperatura wody rzadko schodziła poniżej dwudziestu ośmiu stopni.
Instruktor wziął mnie za zawodowca
Sam dobrałem sobie pas z ołowianymi ciężarkami, przez chwilę tylko zastanawiając się, czy ważę siedemdziesiąt osiem, czy siedemdziesiąt dziewięć kilogramów. Spojrzałem krytycznie na swój lekko zarysowany brzuszek i uznałem, że obciążenie na osiemdziesiąt kilogramów też będzie dobre. Karim zerknął na mnie raz czy drugi, ale szybko uznał, że jestem zawodowcem, i wiem, co robię, więc zajął się mniej doświadczonymi ode mnie uczestnikami wyprawy.
Wreszcie ruszyliśmy w morze. Z nadmiaru emocji zupełnie zapomniałem o dręczącej mnie od dziecka chorobie lokomocyjnej i łakomym wzrokiem wypatrywałem celu. Gdy w końcu, po piętnastu minutach, rzuciliśmy kotwicę, zadrżałem.
– Ten meters, clear water, no shark, okay? – powiedział łamanym angielskim Karim. – Who first? – dodał i spojrzał na mnie z nadzieją.
No pewnie, że ja pójdę pierwszy! Nigdy w życiu nie dałbym się nikomu wyprzedzić! Z pomocą siedzącego obok nurka założyłem ciężkie butle z mieszanką tlenu i azotu na plecy. Karim sprawdził wszystko jeszcze raz, pyknął dwa razy zaworem i walnął mnie z rozmachem w plecy.
– Go, man! Your time is now!
Człapiąc płetwami, przeszedłem w kierunku burty, ignorując platformę, z której można się było zsunąć do wody. Siadłem tyłem do lekko falującej powierzchni, a wszyscy spojrzeli na mnie z respektem. Uniosłem kciuk ku górze, a na sygnał instruktora rzuciłem się plecami w morską toń. Jeszcze w powietrzu miałem ochotę wrzasnąć na całe gardło ze szczęścia, ale ustnik mi na to nie pozwolił.
Odruchowo zamknąłem oczy, a kiedy je otworzyłem, szedłem już na dno jak kamień. „Cholera, chyba jednak za duże to obciążenie wziąłem… Nie uwzględniłem ciężaru butli” – przebiegło mi przez głowę. Sparaliżował mnie strach, wyraźnie widziałem, jak wody nade mną przybywa w zastraszającym tempie. Nie powinienem się tak szybko zanurzać. To niebezpiecznie, to groziło...
Kiedy gruchnąłem plecami, a właściwie butlami o dno, coś mi strzeliło w uszach z hukiem podobnym do wybuchu bomby atomowej, a po chwili poczułem ból tak silny, że niemal zemdlałem. Mimo ustnika wrzasnąłem.
Zapewne leżałbym tak pod wodą przez całą wieczność, gdyby nagle wokół mnie nie zaroiło się od nurków. Moi koledzy w liczbie sześciu czy siedmiu, bez chwili wahania przystąpili do akcji ratunkowej. Po minucie byłem już w łodzi, a Karim zdzierał ze mnie maskę i darł się przy tym na całe gardło w swoim języku. Coś ciepłego i lepkiego ciekło mi po policzkach. Potarłem twarz obiema rękami i ze zdumieniem ujrzałem krew. Dopiero wtedy zemdlałem…
Za rok będę już po czterdziestce
Ocknąłem się w ambulatorium na przystani. Starszy lekarz przemawiał do mnie cały czas, ale… nic nie słyszałem. Przerażony sięgnąłem do uszu i namacałem gruby opatrunek. Po dłuższej chwili do sali wparowała moja żona z córką. Kasia spojrzała na mnie z przerażeniem i łzami w oczach, a żona natychmiast zaczęła konwersację z panem doktorem. Potem podeszła do mnie i delikatnie pocałowała mnie w czoło. Wyjęła z torebki jakąś kartkę, długopis i szybko coś napisała.
„Masz pęknięte bębenki, błona bębenkowa nie wytrzymała ciśnienia wody”.
Zamarłem.
– Będę głuchy?! – musiałem wrzasnąć, bo wszyscy obecni w pomieszczeniu aż się skrzywili.
Żona chyba przetłumaczyła moje słowa lekarzowi, bo ten zaczął się śmiać, a po chwili coś odpowiedział. Uśmiechnęła się i dopisała na kartce: „Wszystko będzie dobrze. Najdalej za miesiąc uszy się zagoją”.
Westchnąłem. W sumie wypadało się cieszyć, że nie utonąłem, ale…
– A co z nurkowaniem? – spytałem, znów wywołując dziwny grymas na twarzach obecnych w sali osób.
Kolejna szybka wymiana zdań z lekarzem i komunikat na kartce: „Zapomnij!”
– Nigdy! – wrzasnąłem.
Lekarz znów coś powiedział, tak jakby rozumiał moją rozpacz, a Agata kręcąc głową, dopisała na kartce: „Najwcześniej za rok”.
Znów westchnąłem, tym razem z prawdziwą rezygnacją. Za rok będę już po czterdziestce, więc nie wiem, czy wujek marynarz mi to zaliczy. No cóż, nie mam innego wyjścia niż poczekać. Nie wolno mi zrezygnować. To w końcu moje marzenie…
Czytaj także:
„Samotna wyprawa na kajak omal nie zakończyła się tragicznie. Tylko cudem wyszedłem z tego cało”
„Przez niedopatrzenie omal nie doprowadziłam do katastrofy na krajową skalę. Byłam pewna, że szef mnie wywali na bruk”
„Dziecięca zabawa o mały włos nie skończyła się w szpitalu. Już chyba wolę, gdy syn siedzi z nosem w laptopie”