Kiedy przed laty szliśmy do ołtarza, przysięgając sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską, nie wiedzieliśmy, że przyjdzie nam się sprawdzać w tak trudnym egzaminie. Myślę, że go nie zdaliśmy…
Pragnę dziecka jak niczego na świecie! Chcę je nosić pod sercem, poczuć, jak się pierwszy raz poruszy. Czy to tak wiele?
Oboje z mężem mamy po trzydzieści osiem lat; niedawno obchodziliśmy dwunastą rocznicę ślubu. Jesteśmy bardzo zgodnym małżeństwem, kochamy się, mamy piękne mieszkanie, samochód, działkę za miastem i odłożone pieniądze na czarną godzinę. Nieźle zarabiamy; dziecku byłoby u nas dobrze i bezpiecznie. Dalibyśmy mu to, co w nas najlepsze, otoczylibyśmy je miłością i troską. Byłoby naszym największym, spełnionym marzeniem!
Rodzina i znajomi przestali już pytać
Przeszłam chyba wszystko, co proponuje medycyna kobietom niemogącym zajść w ciążę; leczyłam się zachowawczo, hormonalnie, miałam inseminacje, jeździłam do bioenergoterapeutów, medytowałam, nosiłam na gołym ciele specjalne amulety, byłam na cudownej diecie, piłam zioła.
Czas płynął, nasz zegar biologiczny tykał coraz szybciej, rodzina przestała nam życzyć dzidziusia podczas wigilii, przyjaciele coraz rzadziej pytali: „Kiedy urządzicie dziecinny pokój?” albo „Najwyższy czas zrobić prawko na dziecięcy wózek!”. Ja świrowałam, rozpaczałam, wpadałam w straszne doły. Aleksander udawał twardziela, kiedy jakiś maluch wdrapywał mu się na kolana podczas spotkań przy grillu, na które zjeżdżali się nasi znajomi.
Myślał, że nie widzę, jak obserwuje bawiące się dzieciaki, jak się uśmiecha, gotów biec na każde ich zawołanie! A one bez przerwy chciały wujka Olka, z wujkiem Olkiem, do wujka Olka… Uwielbiały się z nim bawić; latem szaleć w wodzie, zimą walczyć na śnieżki i lepić bałwana.
W takich chwilach jeszcze bardziej pragnęłam dziecka. W nocy szlochałam na ramieniu Olka i mówiłam, że to przeze mnie i że jestem do niczego. Raz nawet kazałam mu znaleźć sobie inną kobietę i odejść!
– Będziesz szczęśliwszy – powiedziałam, lecz zaraz zdrętwiałam ze strachu, że faktycznie to zrobi.
Uczepiłam się go wtedy z całej siły i błagałam, żeby mnie kochał mocno, żeby nie przestawał, bo może wtedy się uda i zostaniemy rodzicami. Pamiętam, że Olek pierwszy raz się na mnie tak naprawdę zezłościł.
– Przestań! – aż krzyknął. – Nie jestem wyłącznie jakimś samcem reproduktorem! Ty we mnie widzisz tylko nasienie?!
Tłumaczyłam, że tak nie jest, ale odwrócił się plecami i milczał. Chyba tej nocy stanęła między nami ta przegroda. Najpierw cieniutka jak bibuła, lecz powoli twardniejąca na mocny lód. Wszystko przez niego widać, ale dotknąć nic nie można.
Mój mąż chce adoptować dziecko.
– Tyle jest biedaków – mówi. – Dajmy dom chłopcu lub dziewczynce, dziecku bez szans… Może być chore albo wymagające specjalnej opieki. Damy radę.
– Dlaczego koniecznie ma być chore? – dopytuję się przerażona.
– Nie musi, ale może. Czasami myślę, że Bóg nie dał nam własnych dzieci po to, żeby któreś z tych miało dobry dom. One tak potrzebują miłości!
– Mnie też się serce kroi, kiedy o nich myślę – odpowiadam. – Ale ja chcę mieć własne! Czemu nie wolno mi wykorzystać wszystkich szans i możliwości? Zabieg in vitro jest taką nadzieją…
– Wiesz, co znaczy in vitro? – pyta mąż. – Na szkle! Nie chcę, żeby moje dziecko było tak poczęte. Mam do tego prawo.
Nie kłócimy się. To są spokojne rozmowy. On mi tłumaczy, że nie zniósłby myśli o innych zarodkach zamrożonych albo wylanych do kanalizacji.
– Skąd będziesz wiedziała, jak jest naprawdę? – pyta. – Zajrzysz tam? Sprawdzisz? Znasz się na tym?
– To tylko zarodki – odpowiadam cicho. – Kiedy już będziemy mieli żywe, zdrowe dziecko, nic nie będzie ważne!
– Widzisz, i takie myślenie mnie przeraża. Co znaczy „tylko zarodki”, skoro z jednego z nich rozwinie się nasz syn albo córka? To znaczy, mógłby się rozwinąć z każdego innego, bo wszystkie były żywe i sobie równe. Nie można ich po prostu zabić! Podobno przechowuje się je w ciekłym azocie, ale ja nie mam możliwości kontroli. Wszystko mi można wmówić. Po nocach bym nie spał, gdybym nie wiedział, co się z nimi naprawdę stało.
– Trzeba mieć zaufanie do lekarzy.
– Ja mam ograniczone, bo to za poważne sprawy, żeby komuś ufać bezgranicznie.
– Dla mnie ważny jest cel – upieram się. – Bardzo, bardzo pragnę dziecka. Jestem gotowa wszystko temu podporządkować. Nawet sumienie!
– Tu się różnimy. Ty widzisz cel, ja drogę do celu. I nie jest mi obojętne, którędy idę!
Bombardował lekarkę tysiącem wątpliwości
Mimo wszystko Aleksander zgodził się na kolejną wizytę w klinice leczenia niepłodności. Tym razem mieliśmy rozmawiać tylko o metodzie in vitro. Wszystko było jasne do momentu ustalenia procedur, gdyby się okazało, że nie uda się ode mnie pobrać zdrowej komórki jajowej lub będzie poważny problem z nasieniem męża.
– Wtedy skorzystamy z dawstwa – powiedziała pani doktor. – Pobierzemy komórkę lub nasienie osób, które udostępniły je do tego celu.
– Czyli to będzie jak zdrada? Bo albo żona, albo ja będziemy mieć dziecko z kimś innym? – Aleksander nie wahał się być brutalnie dociekliwy.
W gabinecie wisiało wiele zdjęć ślicznych, roześmianych, pyzatych bobasów. Wszystkie tryskały zdrowiem i urodą. Mój mąż długo się im przyglądał.
Aleksander pytał także, jaki wpływ na mój organizm będą miały dawki hormonów, które będę musiała przyjmować. Czy zostanę uprzedzona o ewentualnych skutkach takiej terapii? Czy moja decyzja będzie poprzedzona rzetelną informacją ze strony lekarza? A jeśli kiedyś dziecko będzie ciekawe, jak przyszło na świat? Co on mu powie, skoro sam nie ma pojęcia, czyje komórki zostaną wykorzystane?
Byłam wściekła, bo zasypywał panią doktor pytaniami, a na wszystkie znał odpowiedzi. Po co pytał?!
– Dziecko powinno znać dane swoich biologicznych rodziców, czy tak? Prawo to jednoznacznie reguluje. Wobec prawa popełniamy więc przestępstwo, zatajając stan faktyczny. Czy mam rację?
Pani doktor była wyraźnie niezadowolona, a ja wstydziłam się za mojego męża. Przyjechaliśmy tutaj z prośbą o pomoc, a on zachowywał się, jakby ktoś go zmuszał albo namawiał do tego zabiegu! Czułam, że specjalnie mnoży problemy, aby mnie odstraszyć. Liczył, że sama zrezygnuję, ale bardzo się mylił. Bo ja byłam zdeterminowana i nie miałam wątpliwości. Gdyby nawet się okazało, że zostanę sama w mojej walce o macierzyństwo, byłam gotowa podjąć to ryzyko.
Staliśmy wobec trzech ewentualności: adopcja, in vitro, zgoda na bezdzietność. Każdą z nich rozważyliśmy na rozmaite sposoby, i wciąż nie umieliśmy zgodnie wybrać dobrej dla nas obojga. Sama zdecydowałam, że spróbuję najlepszego dla mnie – czy on tego chce, czy nie chce! Uczciwie mu powiedziałam, co mam zamiar robić. Nawet, gdybyśmy mieli się rozstać...
– To skrajny egoizm – stwierdził Olek. – Nie będę ci pomagał. Nie zgadzam się z tobą. Musiałbym zaprzeczyć samemu sobie. Nie umiałbym z tym żyć!
– Nie chcesz zrozumieć, że potrzebuję dziecka jak oddychania?
– Rozumiem, ale to właśnie jest egoizm! TY potrzebujesz! A ja proponuję – zaopiekujmy się maluchem, który nas potrzebuje. Nie widzisz różnicy?
Nie chcę adopcji. Ponad wszystko pragnę mieć własne dziecko, może nie z mojej krwi i kości, ale wynoszone, wypieszczone i wykołysane w moim ciele! Jeśli się nie uda, przecierpię i pogodzę się z losem. Jestem jednak pewna, że obcego pisklęcia nigdy nie pokocham! Mój mąż tego nie pojmuje, on przygarnąłby cały świat, jednak metody in vitro nie akceptuje… Jest uparty, boję się, że nie zmieni zdania, zarazem jednak mam nadzieję… Dlatego się modlę. O cud.
Czytaj także:
„Dziewczyna mojego syna ma 15 lat i wymusza na nim seks. Mateusz nie jest gotowy, a ta kombinuje i go uwodzi”
„Po śmierci męża sąsiedzi spisali mnie na straty. Miałam nosić czerń i płakać, a ja chciałabym odzyskać dawne życie”
„Matka trzymała ojca krótko, a on był na każde jej skinienie. W końcu nie wytrzymał musztry i role się odwróciły”