„Prawie poszedłem z torbami, bo mój pomysł na biznes nie wypalił. Fortuny dorobiłem się na pierogach i schabowych”
fot. Getty Images, Judith Haeusler
„Zastanawiałem się, po co ta cała gadka o zdrowym żywieniu, skoro i tak wszyscy najchętniej jedzą fast foody i w dodatku karmią nimi dzieci? W pewnym momencie zacząłem wątpić w to, że kiedykolwiek spłacę mój kredyt. Nawet nie chciałem myśleć, co by było, gdyby mi się to nie udało”.
Mirosław, lat 34/21.11.2023 12:30
fot. Getty Images, Judith Haeusler
Miałem dobre chęci i wierzyłem w swój pomysł. Szybko jednak zostałem sprowadzony na ziemię i omal nie zostałem bankrutem.
Musiałem na nowo się odnaleźć
Pracowałem przez pięć lat w Norwegii, na farmie. Nie było mi tam źle, nie mogę narzekać. Gospodarz płacił dobrze i nie robił problemów o byle co, a i z pozostałymi pracownikami, Norwegami, udało mi się zaprzyjaźnić. Niestety pewnego dnia naszego gospodarza zastąpił syn, wprowadził nowoczesne maszyny i nie potrzebował już tylu robotników. Chociaż sam nieraz powtarzał, że ceni moją pracę, to byłem pierwszy w kolejce do zwolnienia – przecież swoich nie wyrzuci!
Nie miałem innego wyjścia, jak wracać do ojczyzny. Na szczęście nie musiałem szukać nowego miejsca na ziemi, tylko zamieszkałem na piętrze w domu rodziców. Moje rodzeństwo dawno rozjechało się po świecie, więc mama z tatą byli nawet zadowoleni, że przynajmniej jeden syn wraca, w maleńkim gospodarstwie pomoże…
Tyle że z roli to ja mogłem się najwyżej wyżywić, ale pieniędzy już z tego nie było żadnych. Musiałem poszukać sobie roboty. Co miesiąc odwiedzałem urząd pracy w pobliskim miasteczku, i muszę przyznać, że mieli nawet kilka ciekawych ofert. Niestety, wszystkie były sezonowe albo okazywały się stażami… A czy ja, chłop po trzydziestce, ze sporym doświadczeniem zawodowym, nie zasługiwałem na coś lepszego niż praca za 900 zł jako czyjeś popychadło? Zresztą, co to za staż, gdy się przerzuca worki z cementem na budowie? Oszustwo jakieś, ot co!
Doradca zawodowy poradził mi, żebym złożył papiery o dofinansowanie własnej działalności. Najpierw się ucieszyłem, ale po chwili dopadły mnie wątpliwości. Czy sobie poradzę? Nie znałem się przecież na prowadzeniu firmy. Zresztą nie za bardzo wiedziałem, czym taka firma miałaby się zajmować. Powiedziałem o propozycji doradcy rodzicom, i wtedy tata stwierdził, że tylko dwie rzeczy w życiu są pewne – to, że ludzie będą jeść i umierać.
Zakład pogrzebowy nie wchodził w grę. Jakoś nie widziałem się w roli faceta pracującego ze zwłokami. W końcu na samą myśl, że miałbym choćby spojrzeć na trupa, cierpła mi skóra. Z takim podejściem nie zarobiłbym wiele. Zostawała więc gastronomia. W tej dziedzinie też niby nie miałem wielkiego doświadczenia, ale zawsze mogłem liczyć na mamę, która przecież wykarmiła całą naszą ósemkę, a więc musiała się znać na rzeczy.
Rodzeństwo pomogło mi ze wszystkim
Niedaleko naszej wsi przebiegała autostrada, a przy niej stała stacja benzynowa. Sprzedawano tam co prawda jakieś hamburgery, ale restauracji jako takiej nie było w promieniu dwudziestu kilometrów. Nie mogłem przepuścić takiej okazji. Dogadałem się z właścicielem, który zgodził się wynająć mi kawałek placu, a potem złożyłem papiery do urzędu. Ile tych druczków było do wypełniania, to głowa mała! Dobrze, że pomogła mi siostra – urzędniczka i brat – nauczyciel polskiego, bo nie wiem, jak miałbym to wszystko pojąć i jeszcze ubrać w ładne słowa.
W urzędzie trochę marudzili, że pierwszeństwo mają takie wnioski,
w których chodzi o produkcję, a nie handel, ale w końcu pieniądze przyznali, i mogłem otwierać moją „Restaurację zdrową jak ryba”. Niezły sobie tytuł wykombinowałem, no nie?
Przez te pięć lat w Norwegii jadłem ryby niemal codziennie i jakoś nigdy mi się nie znudziły. W końcu jest tyle gatunków! Miałem nadzieję, że i Polacy zasmakują w rybach. Przecież tyle się teraz mówi o zdrowym odżywianiu, dlaczego więc moja restauracja miałaby nie odnieść sukcesu? Co prawda, tych pieniędzy z dofinansowania nie było za wiele i musiałam wziąć pożyczkę, ale wierzyłem, że dobrze na tym wyjdę!
Moja siostra, Irka, która jest plastyczką, zaprojektowała mi wystrój, dzięki któremu moja knajpka wyglądała jak wnętrze akwarium. Samodzielnie wykonała też menu w kształcie ryby. Zatrudniłem dobrego kucharza, któremu miała pomagać moja mama, sprowadziłem świeży towar. Codziennie rano osobiście przywoziłem go
z pobliskich, ekologicznych stawów. W ciągu najbliższych kilku miesięcy zamierzałem rozszerzyć ofertę, może o owoce morza? To po prostu musiało się udać!
Radość nie trwała długo
Pierwszego wieczoru miałem komplet gości, i to nie tylko kierowców, którzy zatrzymywali się na stacji, ale też mieszkańców okolicznych wsi.
– Przyszliśmy zobaczyć, jaki to biznes otworzyłeś – mówili moi koledzy.
Wszyscy chwalili wystrój i zajadali się moimi rybami. Nie została ani jedna w kuchni, a jaki utarg był!
– Jak tak dalej pójdzie, mamuś, to raz-dwa spłacimy kredyt, jeszcze jednego kucharza zatrudnimy, a z czasem to może następną restaurację się otworzy! – aż zatarłem ręce, kiedy podliczaliśmy pieniądze w kasie.
– Oby, synku, oby, ale mi się zdaje, że ryb to tak na co dzień się nie je – mama była sceptyczna.
No i wykrakała! Jeszcze przez kolejny tydzień, może miesiąc, było jako tako. Ludzie wpadali dosyć często, ale i tak bilans był daleki od moich oczekiwań. A w następnych miesiącach to już była istna katastrofa! Ledwo starczało mi na wynagrodzenie dla kucharza, podatki i kredyt. Dobrze, że mama nie chciała, żebym jej wypłacał pensję, bo na pewno nie wyrobiłbym finansowo!
Wkrótce przestałem codziennie jeździć po świeże ryby. Kupowałem je na zapas, wsadzałem do zamrażarki i starczały na tydzień, albo i dłużej. To nie tak, że ludzie nagle stracili apetyt albo przestali jeść. Wręcz przeciwnie, zatrzymywali się na stacji tak samo często jak dotychczas, tyle że wcinali hamburgery i frytki… Do mojej restauracji wchodzili tylko po to, by pooglądać wystrój. Nieraz miałem ochotę powiedzieć, że mogą sobie patrzeć, ile dusza zapragnie, jeśli tylko kupią sandacza albo łososia.
Zastanawiałem się, po co ta cała gadka o zdrowym żywieniu, skoro i tak wszyscy najchętniej jedzą fast foody i w dodatku karmią nimi dzieci? Tak czy siak, interes szedł kiepsko. W pewnym momencie zacząłem wątpić w to, że kiedykolwiek spłacę mój kredyt. Nawet nie chciałem myśleć, co by było, gdyby mi się to nie udało.
Nie rozumiałem tego podejścia
Pewnego dnia, kiedy jeden z kolegów wpadł do mnie z narzeczoną, spytałem, czemu nie zachodzi częściej.
– Nie smakuje ci? Może inne ryby powinienem zamawiać?
– Nie, wszystko jest w porządku – zapewnił Kacper. – Tylko… Mirek, nie obraź się, ale do takiej knajpy to można przyjść, żeby lasce zaimponować, a nie na co dzień… Normalnie to ja bym wpadł na pierogi, gulasz, a najlepiej na schabowego. Wiesz, człowiek coś pożywnego chce wrzucić na ruszt.
– Ale to masz przecież w domu! – zawołałem zdumiony. – Nie fajnie tak czasem zjeść coś innego?
– No nie wiem… Kto ma dzisiaj czas, żeby w domu pichcić? – westchnął Kacper. – A w knajpie to chciałoby się zjeść jak u mamy, a nie jakieś, nie obraź się, oślizłe świństwo…
Mimo wszystko postanowiłem dać moim rybkom jeszcze jedną szansę. Ustawiłem przy wjeździe na stację ogromne plansze ogłaszające promocje i obniżki cen. Myślicie, że ktoś się na to skusił? Tak, trzech klientów. Doszedłem do wniosku, że albo pójdę z torbami, albo coś zmienię. Do podjęcia ostatecznej decyzji skłonił mnie pewien klient, kolega mojego taty. Przyszedł raz do mnie
w piątek i kupił rybę z warzywami, nawet pochwalił i powiedział, że nie tak drogo…
– To co, przyjdzie tu pan jeszcze kiedyś, panie Lucku? – zapytałem go z nadzieją.
– A niech ręka boska broni! – obruszył się. – Wystarczy, że raz w tygodniu, przy piątku, nie mogę mięsa jeść. W inne dni należy mi się schabowy i kapusta. Nawet pierogi wolę od tych wszystkich płastug!
Widać, nie doceniłem siły tradycji w narodzie, i tego, że czasy, kiedy mięso było trudno dostępne, wcale nie są takie odległe. Najwyraźniej wciąż lubimy jeść go dużo i na zapas. Naradziłem się więc z mamą, zwolniłem kucharza i we dwójkę ruszyliśmy z produkcją pierogów, naleśników, mielonych, golonek, bigosów
i oczywiście schabowych. Wprost nie mogłem w to uwierzyć, ale po zmianie szyldu klienci zatrzymywali się niemal bez przerwy! I sam już nie wiem, czy to zasługa frykasów mojej mamy, czy kolejnej chwytliwej nazwy: „Restauracja pod wesołym wieprzkiem”.