„Mąż zrobił ze mnie kurę domową i opiekunkę do dzieci. Nie chciałam tego robić, ale zmusił mnie, bym rzuciła pracę”

przytłoczona kobieta fot. Getty Images, JGI/Jamie Grill
„Zaczęłam protestować, zapewniać, że szefowa z pewnością uwzględni moją sytuację rodzinną, próbowałam też przypomnieć, że może podstawę mam niewielką, ale szefowa nie szczędzi premii. Mój mąż nie był jednak zainteresowany przedstawianymi mu argumentami”.
/ 20.11.2023 11:15
przytłoczona kobieta fot. Getty Images, JGI/Jamie Grill

Gdy koleżanki z kwiaciarni wpadają do mnie na kawę i pytają, kiedy do nich wrócę, muszę uważać, żeby się nie rozpłakać. Oficjalnie nie pracuję, bo Kasia i Anetka nie dostały się do żłobka. W rzeczywistości jednak najprawdopodobniej przez wiele lat nie wrócę do pracy, nie mam jednak odwagi powiedzieć im prawdy.

Moja praca, moje życie

Ludzie zwykle nie mówią o swojej pracy zbyt chętnie i zbyt wiele. W moim otoczeniu przeważnie się na nią narzeka. To zło konieczne, z którym trzeba się pogodzić. Kuzynki mi zazdroszczą. Och, jaka ja muszę być szczęśliwa! Nie wróciłam do pracy po urodzeniu dzieci, mogę zostać w domu! Tymczasem ja dałabym wszystko, aby znowu usiąść w moim biurze na zapleczu kwiaciarni i usłyszeć gderanie szefowej, że hurtownik jak zwykle spóźnia się z dostawą, a ja mam zadzwonić do tego patałacha.

Po maturze nie wiedziałam, co zrobić ze sobą. Jakoś nigdy nie czułam, że mam duszę naukowca. Lubiłam czytać książki, nie myliłam się w prostych rachunkach, ale nie przepadałam też za tym, co nazywano w moim otoczeniu pogardliwie akademickimi dyskusjami. Zamiast iść na studia, zrobiłam po maturze tytuł technika administracji i poszłam na swoją pierwszą rozmowę o pracę.

Weszłam do niewielkiej kwiaciarni onieśmielona, miętosząc teczkę z moimi dokumentami – świadectwem maturalnym, informacja o zdanym egzaminie zawodowym i referencjami z jednego z barów szybkiej obsługi, w którym pracowałam jako licealistka.

– A co ty, młoda, właściwie umiesz robić? – zaciekawiła się szefowa, choć oczywiście wtedy tak o niej jeszcze nie myślałam.

– Nic – wyrwało mi się – Ale szybko się uczę!

I tak zostało. Dostałam tę pracę i szybko pokochałam kwiaciarnię z jej niespiesznym trybem pracy, koleżankami, które tworzyły z kwiatów prawdziwe dzieła sztuki, szefową wiecznie na diecie i z zawsze spóźnionymi dostawcami. Biznes nigdy nie przynosił zbyt dużych dochodów. W mieście byliśmy jedną z najlepszych kwiaciarni, miasto było jednak niewielkie i położone niedaleko od stolicy województwa. Wiele osób uważało, że na naprawdę duże imprezy lepiej zamówić kwiaty stamtąd, nawet jeśli nie będą tak dobre, jak nasze.

Szefowa zresztą raz na pół roku zapowiadała nam, że zamyka „tę budę”, nie miała jednak odwagi, aby się przenieść. Tu miała nas, swoją stałą klientelę i dobre relacje zarówno z proboszczem, jak i z burmistrzem. W dużym mieście byłaby jedną z wielu. Trwaliśmy więc w stanie pewnej stagnacji. Nie rozwijaliśmy się w szalonym tempie, ale i nie dopadały nas wielkie kryzysy. Ja byłam szczęśliwa, zwłaszcza że i w życiu osobistym mi się układało.

Mikołaja poznałam przy kwiatach

Nigdy nie miałam jakiegoś niezwykłego wzięcia u chłopaków. Jako nastolatka byłam mistrzynią w wymyślaniu kompleksów. Miałam za krótkie nogi, za duży nos, mysie włosy, które wiecznie wyglądały jak po trzech dniach bez mycia oraz przesadnie duży biust. Koleżanki śmiały się z mojej niepewności. Uważały, że jestem kobieca i naprawdę atrakcyjna. Prawdą jest jednak, że jeśli nie wierzy się w siebie, to podświadomie zachowuje się tak, że innym przekazuje się swój negatywny obraz.

Dziś to wiem i mam nadzieję, że uchronię swoje córki przed swoimi błędami, bo w porę zwrócę im na to uwagę, jednak mną nikt nie pokierował tak, jak należało to zrobić. Nie byłam zresztą jakoś szczególnie przejęta tym, że nikt się mną nie interesuje. Wydawało mi się, że tak musi być. Pytania o swoje plany na przyszłość zbywałam śmiechem. Lubiłam nawet powtarzać, że lada moment kupię sobie kota, niech no tylko dociągnę do trzydziestych urodzin. Okazało się jednak, że kot nie będzie mi potrzebny.

Gdy Mikołaj pierwszy raz pojawił się w kwiaciarni, nie zwróciłam na niego większej uwagi. Klient, jakich wielu, a ja nawet nie zajmowałam się klientami. Nie miałam jednak wiele swojej administracyjnej roboty, więc siedziałam w sklepie, a nie na zapleczu i pomagałam dziewczynom. Pod okiem starszej i bardziej doświadczonej Kini złożyłam nawet całkiem zgrabny bukiet, który Mikołaj kupił „dla koleżanki”. Z czasem jednak jego wizyty stawały się coraz częstsze, a gdy mnie nie było, pytał o „tę ładną panią z zaplecza”. Czujna Kinia, która zawsze trochę mi matkowała, zapytała oczywiście o „koleżankę”, ale Mikołaj tylko się skrzywił.

– Bukiet był piękny, jak pani, która mi go układała, ale nawet najpiękniejszy bukiet nie zmieni tego, że się między ludźmi nie układa.

Mikołaj pracował jako kierowca autobusu na linii wiozącej mieszkańców naszego miasta do miasta wojewódzkiego. Nie była to prosta praca.

– Jak w kwiaciarni – śmiał się, gdy opowiadał mi o tym, co lubi w swoim zawodzie. – Jestem najbardziej potrzebny wtedy, gdy chciałbym najbardziej odpocząć. Święta, Nowy Rok, jakieś imprezy, dni miasta. Poszedłbym sobie na wolne, ale kto tych ludzi dowiezie?

To, że lubi swoją pracę było zresztą jedną z tych rzeczy, które mnie w nim urzekły. Znalazłam kogoś, kto również uważał, że wysoka pensja nie jest jedynym, co może zaoferować dobry pracodawca. Czyżbym się pomyliła?
Tak uczciwie to muszę przyznać, że ślubu nie brałam z jakiejś wielkiej miłości. Nie chcę być źle zrozumiana. Kocham Mikołaja i nie wyobrażam sobie innego mężczyzny u mojego boku.

Pewnie jednak nie dążyłabym do szybkiego sformalizowania związku, gdyby nie to, że zaszłam w ciążę. Wiedziałam, że innego mężczyzny nie chcę, gdy więc Mikołaj mi się oświadczył, nie miałam żadnych wątpliwości. Zgodziłam się, a dzień mojego ślubu do dziś uważam za jeden z najpiękniejszych w życiu. Z kwiaciarni odchodziłam w siódmym miesiącu ciąży mając nadzieję, że najpóźniej za rok wrócę do swojej ukochanej pracy. Miało się jednak stać inaczej.

Wpadłam w rolę żony i matki

O ile ciąża przeszła gładko, a poród okazał się lekki, o tyle pierwszy rok życia Kasi był dla nas koszmarem. Jej kolki budziły pół miasta, a ona sama należała do tych dzieci, których po prostu nie da się odłożyć do łóżeczka. Nie pomagały zmiany diety, różne metody wychowawcze, wizyty u lekarza, Kasia była fizycznie zdrowia. W końcu któraś z lekarek wyjaśniła nam, że istnieją niemowlęta znane jako High Need Babies i że Kasia jest jednym z nich. Można jej pomagać na wiele sposobów, ale też trzeba dać sporo z siebie. To po prostu wyjątkowe niemowlę o wyjątkowych potrzebach.

I kiedy sytuacja zaczęła się normować, a ja zaczęłam wspominać o powrocie do pracy, okazało się, że jestem w ciąży! Wstyd się przyznać, ale pierwsze godziny po wykonaniu testu po prostu przepłakałam. Nie mogłam uwierzyć, że znowu będę przechodzić przez to wszystko, przez co przechodziłam z Kasią. Lekarz zapewniał, że drugie dziecko może być całkiem inne niż pierwsze i że nie mam powodów do niepokoju, ale ja nie byłam przekonana. Co innego Mikołaj.

Właśnie będąc w drugiej ciąży dostrzegłam, że mój pobyt w domu bardzo mu się podoba. Mikołaj nigdy nie czynił mi wyrzutów, że na obiad nie czekają na niego dwa dania i deser. Zajmował się Kasią zawsze, gdy tylko miał czas i sam wyganiał mnie na spotkania z koleżankami i kuzynkami. Zaczęło mu się jednak wyrywać, zwłaszcza w sytuacjach, w których znajdowaliśmy się w większym gronie, że lubi, gdy jestem w domu, a moja praca w kwiaciarni nie jest dla niego priorytetem.

Anetka rzeczywiście okazała się dzieckiem innym niż Kasia, znacznie spokojniejszym i łatwiejszym w opiece. Nie płakała, jeśli okazywaliśmy jej zainteresowanie, a do tego miała korzystny wpływ na starszą siostrę, która z miejsca się nią zachwyciła i dzielnie pomagała mi w zajmowaniu się niemowlakiem. Ponownie zaczęłam snuć odważne plany i właśnie wtedy Mikołaj nie wytrzymał.

– Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że ty na serio myślisz o powrocie do tej twojej śmiesznej pracy?

– Śmiesznej pracy… – nie bardzo wierzyłam, że dobrze słyszę.

– No błagam cię, Baśka, chyba żartujesz. Ile tam zarabiasz? Niewiele więcej niż najniższą krajową. A jak pracujesz? No w każdy dzień.

Zrobiłam to wbrew sobie

Zaczęłam protestować, zapewniać, że szefowa z pewnością uwzględni moją sytuację rodzinną, próbowałam też przypomnieć, że może podstawę mam niewielką, ale szefowa nie szczędzi premii. Mój mąż nie był jednak zainteresowany przedstawianymi mu argumentami.

– Pracować to trzeba dla pieniędzy, a nie dla przyjemności. Z twojej wypłaty ledwie opłacimy żłobek dla małych, nie wspominając już o tym, że wiecznie będziemy się zastanawiać, jak ułożyć sobie zmiany, żeby dzieci miały opiekę. Chcesz stworzyć im dom, w którym nie wiedzą, kto jest ich rodzicem? Nie możesz myśleć tylko o sobie.

I w pewnym momencie naprawdę uwierzyłam, że jestem egoistką, która nie myśli o dzieciach, ale o sobie. Jak mogę skazywać je na życie w placówkach takich, jak żłobek, skoro mogą mieć mamę cały czas w domu? Przecież stać nas na to, żebym nie musiała pracować.

Ale jakaś część mnie wcale nie jest o tym przekonana. Ta część nieustannie ma wątpliwości, czy postąpiłam właściwie i czy nie straciłam siebie, żeby zadowolić męża. I właśnie dlatego nadal nie przyznałam się nikomu, że moje odejście z pracy jest definitywne.

Oficjalnie, zostałam w domu, bo dziewczynek nie przyjęli do żłobka. Jesteśmy rodzicami bez doświadczenia, a w żłobkach nie ma zbyt wielu miejsc, więc powód brzmi wiarygodnie. Co jednak powiem jesienią? Czy przyznam się, że nie wrócę już do pracy, bo mąż uważa, że moja ogromna satysfakcja, jaką z niej czerpię, to za mało?

Czytaj także:
„Ktoś zażądał okupu za mojego zięcia. Znałem go na wylot i wiedziałem, że to jego pomysł, by zgarnąć mój majątek”
„Ojciec przyzwyczaił mnie do luksusu. By ciągle żyć na tym samym poziomie, sprzedawałam ciało zagranicznym bogaczom”
„Po 8 latach wyszłam z więzienia i chciałam wrócić do rodziny. Na progu domu okazało się, że córka ma już nową mamusię”

Redakcja poleca

REKLAMA