„Pragnąłem mieć dzieci, lecz nie było mi to dane. Myślałem, że to koniec moich marzeń o rodzinie, lecz żona wpadła na pomysł”

Szczęśliwe małżeństwo fot. Adobe Stock, Drobot Dean
„Czy jesteśmy na to gotowi? Czy… ja jestem gotowy? Bałem się. Tak. Tylko idiota by się nie bał i bagatelizował fakt, że same dobre chęci nie wystarczą, że uściski i obiad to za mało”.
/ 19.03.2023 14:30
Szczęśliwe małżeństwo fot. Adobe Stock, Drobot Dean

Zawsze chciałem mieć dużą rodzinę. Byłem typem tradycjonalisty, któremu marzył się własny dom, a nim ukochana żona i gromadka dzieciaków. Tak, żeby było wesoło i gwarno, żeby w niedzielę zbierać się przy stole na wspólnym obiedzie, w święta gromadzić się całą bandą wokół choinki… Takie normalne marzenie. Niektórzy powiedzą, że banalne. Na szczęście spotkałem kobietę, która patrzyła na życie podobnie jak ja. Chciała mieć kilkoro dzieci, kochać je całym sercem, wychowywać z głową, a potem patrzeć, jak na mocnych skrzydłach wyfruwają w świat i zakładają własne rodziny.

A że miała duży dom po dziadkach, szybko wzięliśmy ślub i już podczas miesiąca miodowego podjęliśmy starania o dziecko. Wiadomo, starania były przyjemne, ale po pół roku daremnych prób zaczęliśmy się zastanawiać, czy wszystko jest w porządku. Po roku, jak radzą mądre książki, poszliśmy do lekarza. Serie badań, sprawdzanie, weryfikacja wyników… No i mieliśmy jasność. To ja byłem winny.

To ja nie mogłem mieć dzieci!

Basia mnie pocieszała, mówiła, że nie wolno mi postrzegać bezpłodności w kategoriach winy, że ona tak na to nie patrzy, że to nasz problem, a nie tylko mój, ale nie da się ukryć, że czułem się podle. Jak przegrany. Przecież nie miałem jakichś spektakularnych marzeń, po prostu chciałem mieć rodzinę. I co? I nic. To właśnie moja cudowna żona znalazła wyjście. Wpadła do domu z ulotką, którą wymachiwała jak sztandarem.

– Zobacz, zobacz! Mamy rozwiązanie!

Wziąłem kartkę i przebiegłem wzrokiem tekst okraszony zdjęciem szczęśliwej pary z czwórką dzieci.

– Rodzinny dom dziecka…?

– Dokładnie! Pomyśl. Mamy dom, mamy pracę, chcemy mieć dzieci, a nie możemy. Dajmy więc ten dom i niewykorzystane zasoby miłości dzieciakom, które tego potrzebują, które w swoim krótkim życiu nie miały ani miłości, ani rodziny.

Nie byłem przekonany. Odnosiłem wrażenie, że Basia robi to, bym poczuł się lepiej, bym się nie obwiniał za brak wesołej czeredki w naszym pustym domu. Ale żona się upierała, więc poszedłem wraz z nią na spotkanie z kobietą, która zajmowała się tworzeniem takich domów.
Dużo mówiła i wcale nas nie zachęcała. Przeciwnie. Mówiła otwarcie, że będzie ciężko. Że dzieciaki potrafią być trudne. Że zanim się przełamią, może upłynąć sporo czasu. Że mogą się wcale nie przełamać. Że bez wątpienia będą sprawiać problemy wychowawcze.

– A kto ich nie sprawia za młodu? – skwitowała moja żona z uśmiechem.

– Chcemy tego. Naprawdę. Chcemy mieć dużą rodzinę i dać tym dzieciakom szansę na normalny dom i życie.

– Zatem dobrze. Zapiszę państwa na kurs.

Chodziliśmy na kurs. Rozmawiali z nami urzędnicy, psychologowie, inni rodzice zastępczy. Im głębiej w to wchodziliśmy, tym bardziej Baśka była zachwycona, a ja coraz mocniej się bałem i wahałem. Ona szalała z farbami w odnawianych pokojach i wybierała meble, ja zastanawiałem się, jak temu wszystkiemu podołamy. Rodzice biologiczni mają te dziewięć miesięcy na przygotowania, potem powoli uczą się obsługi dziecka, poznają jego potrzeby, charakter…

Do nas miały trafić dzieci na różnym etapie, z różnymi doświadczeniami, nierzadko z traumami wyniesionymi z domów, nauczone najgorszego przez biologiczne rodziny. Czy jesteśmy na to gotowi? Czy… ja jestem gotowy? Bałem się. Tak. Tylko idiota by się nie bał i bagatelizował fakt, że same dobre chęci nie wystarczą, że uściski i obiad to za mało.

Kacper miał duże problemy

Pierwsza przyjechała Ania. Miała sześć lat i wystraszone oczy. Kiedy weszła do pokoju, który urządziła jej moja żona, rozpłakała się. Nigdy nie miała swojego pokoju, nigdy nie miała nowych mebli. Nikt jej nie przytulał, a ciepłe jedzenie dostawała od wielkiego dzwonu. Pewnie dlatego wyglądała na czterolatkę.

Od pierwszego dnia, kiedy zrozumiała, że jest u nas mile widziana, że nikt jej nie uderzy, nie zabroni jeść, nie odtrąci… była nasza. A my jej. W jednej chwili jej wielkie szare oczy skradły nasze serca. A ja… Cóż, myliłem się. Czasem wystarczyło przytulenie i zrobienie kanapki, żeby poczuć więź.

Nie zawsze było tak kolorowo. Kacper, dziewięciolatek, który przyjechał do nas miesiąc później, krzyczał, pyskował, wpadał w szał. Niszczył rzeczy, kaleczył samego siebie. Były wizyty u psychologów, były terapie, były leki. Nic nie pomagało. Aż w końcu zabrałem go do garażu i pokazałem skórzany pas. Widziałem determinację na jego twarzy, by zwiać, by się nie dać.

– Mój ojciec za podobne zachowanie sprałby mnie tym tak, że przez tydzień na tyłku nie mógłbym usiąść – powiedziałem cicho, bez gniewu.

Kacper patrzył na mnie z lękiem, ale hardo, i widziałem, że właśnie tego się spodziewa: lania.

– Masz – podałem mu pas.

Wziął go z wahaniem.

– Możesz zrobić z nim, co chcesz. Tak samo jak ze swoim życiem.

Wyszedłem z garażu, a po chwili usłyszałem dochodzący stamtąd płacz. Nie płakało twarde, uparte chłopaczysko, które niejedno w życiu przeszło, ale dziecko, które zostało skrzywdzone przez tych, którzy mieli go chronić. Wróciłem tam i przytuliłem go. Nigdy potem nie czułem, żeby ktoś tak rozpaczliwie się do mnie tulił, jakby chciał przejąć ode mnie siłę, której potrzebował.
Wspólnie wyrzuciliśmy pas do kosza na śmieci.

– Twojego życia nie pozwolę ci wyrzucić do śmietnika, rozumiesz?

Kiwnął zapłakaną buzią i rozmazał łzy po policzku. Trafiały do nas kolejne dzieciaki. Niosły ze sobą różny bagaż, nie tylko w postaci plecaka czy torby, do których zapakowały swoje „skarby”. Czasem kładliśmy się do łóżka grubo po północy, nie mając siły odezwać się do siebie nawzajem.

Czasem cała piątka zaskakiwała nas zrobionym wcześnie rano śniadaniem. Niedzielne obiady potrafiły być gwarne i radosne. A pierwsze święta Bożego Narodzenia, które spędziliśmy razem… Tego się nie da opisać. To był czysty chaos, zwłaszcza że do naszej bandy dołączył szczeniak labradora, który wiedział, jak okazywać radość. Choinka wylądowała na podłodze dwa razy, ale nikt się tym nie przejął.

Bywało ciężko, jak wtedy, gdy u Ani zdiagnozowali chorobę nerek i musieliśmy jeździć na dializy, a potem czekaliśmy na nerkę. Jak wtedy, gdy Bartek zaczął wdawać się w bójki w szkole, a raz wezwano nas do sklepu, w którym próbował coś ukraść. Czasem mieliśmy z Anią poczucie, że zaraz zwariujemy, jeśli nie zabiorą od nas całego towarzystwa chociaż na dwie godziny.
A potem zdarzało się coś, co rozświetlało nam dzień, miesiąc, rok…

Dawca nerki i informacja, że przeszczep się przyjął. Bartek, który skończył liceum z wyróżnieniem i dostał się na prawo. Kacper, który zaczynał pracę jako asystent rodziny, bo chciał pomagać takim dzieciom, jakim sam kiedyś był. Wspólny wyjazd na wakacje, gdy chłopaki nieśli Basię, która skręciła nogę, sześć kilometrów bez jednego jęknięcia.

MMS o północy ze zdjęciem z imprezy i informacją: „U mnie wszystko ok, niedługo wracam, śpijcie dobrze”. Ślub Ani oraz wspaniała wiadomość, że Daniel zostanie ojcem. Tajemniczy uśmiech Basi i nowina, że za kilka dni znowu trafi do naszego domu ktoś, kto nas potrzebuje, choć myśleliśmy, żeby już zamknąć drzwi, bo jesteśmy za starzy.

Cieszę się, że nie dała za wygraną

Cholernie lubiłem to wszystko, nawet te ciężkie dni. Bycie ojcem uzależnia, jeśli ktoś chce być nim naprawdę. A ja chciałem i kochałem nim być. Uwielbiałem te momenty, gdy słyszałem „tato” po raz pierwszy. Nigdy mi się to nie znudziło, każdy kolejny raz też był równie niesamowity. Cieszyłem się, że Basia nie dała wtedy za wygraną i nie pozwoliła mi się poddać.

Patrzę na ścianę, na której zawieszamy zdjęcia z naszego życia. Widzę po nich, jak długą drogę przeszliśmy. Jak się zmieniliśmy. Ile dostaliśmy. Jesteśmy dziadkami. No, nie formalnie, ale dzieci naszych dzieci właśnie tak do nas mówią i to jest najważniejsze. Dorosłe już dzieciaki wracają do domu na święta. Dzwonią bez powodu, tylko po to, by zapytać, co słychać, czy wszyscy zdrowi, albo żeby się poradzić, pożalić czy pochwalić. Wpadają też bez zapowiedzi, wciąż traktując nasz dom jak swój dom.

– I właśnie tak się spełniają marzenia… – powiedziała Basia dziś wieczorem, gdy sprawdziła ostatni raz, czy u Klaudii, która właśnie się wprowadziła, wszystko w porządku i czy mała śpi.

– A ja prawie stchórzyłem. Bałem się jak diabli. Nie byłem pewny, czy dam radę pokochać te dzieciaki, patrzeć na nie jak na swoje.

– Na szczęście masz mądrą i odważną żonę – powiedziała z uśmiechem Basia – która… tak sobie myśli, że Klaudia będzie się czuła samotna z dwójką ludzi, którzy są już dziadkami.
Roześmiałem się głośno i zaraz zasłoniłem usta, nie chcąc obudzić małej.

– Dobra. Jutro zadzwonię i zapytam, czy możemy zaopiekować się jeszcze jednym dzieckiem. Albo dwójką…

Czytaj także:
„Miłość mojego życia uciekła ode mnie na ponad 30 lat, bo dusiła się w naszej wsi. Nie miałem jej nic do zaoferowania”
„Nie miałem o czym rozmawiać z żoną, więc zaproponowałem, żeby się wyprowadziła. Skorzystała, a ja mogłem zacząć nowe życie”
„Mieliśmy pieniędzy jak lodu, ale mężowi ciągle było mało. Całymi dniami był w pracy, na życie i dzieci nie miał już czasu”

Redakcja poleca

REKLAMA