Jak co roku jechaliśmy do moich rodziców w odwiedziny. Charakter naszej pracy i odległość nie pozwalały niestety na częstsze wizyty. Oboje z mężem pracowaliśmy w typowej korporacji, gdzie czas wolny to luksus, ale za to zarobki są więcej niż przyzwoite. Pamiętam, że już po roku pracy w korpo stać nas było na nowy samochód i sprzęt komputerowy z najwyższej półki, oczywiście pomijając sprzęt służbowy, który dostaliśmy. Nasze konta puchły, a my zasuwaliśmy jak małe samochodziki, aby nazbierać jak najwięcej na wymarzone przyszłe sielankowe życie.
Widywaliśmy się przed pracą i po pracy
Zamienialiśmy kilka słów, jedliśmy szybką kolację i szliśmy albo spać, albo braliśmy laptopa, żeby jeszcze w łóżku pozałatwiać jakieś sprawy zawodowe.
– Już niedługo – mówił Bartek. – Jeszcze góra dwa lata i zwalniamy tempo, rzucamy to wszystko w diabły. Będziemy mieli dość pieniędzy, żeby kupić sobie mieszkanie albo nawet dom. Koniec z korpo i spędzaniem całych dni poza domem. Pomyślimy wtedy o dziecku albo jeszcze lepiej o dzieciach. Uwierzysz, że moi siostrzeńcy mają już trzy i cztery lata? Kiedy u nich byliśmy ostatnio?
– Na chrzcinach młodszego – podpowiedziałam.
– Na chrzcinach? Później już nie?
– Nie. Rozmawiacie tylko na fejsie.
Snuliśmy takie plany, ale czas mijał i praktycznie nic się nie zmieniało. Praca i praca. Kasa i kasa. Obietnice, z których nic nie wynikało. Błędne koło. Kiedy patrzę na nas z perspektywy czasu, to widzę, jak prawdziwe jest powiedzenie, że bogaty dużo ma, ale chce jeszcze więcej. Po co? Na co? Co z tego, że zarabialiśmy sporo pieniędzy, skoro nie mieliśmy czasu, aby je wydawać? Może dlatego tak kurczowo trzymałam się tych tradycyjnych wizyt u moich rodziców. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że moglibyśmy z nich zrezygnować. Przynajmniej raz w roku chciałam i musiałam do nich pojechać i spędzić ze staruszkami parę dni. Miałam wtedy wrażenie, że czas zwalnia, a wszystko, co mnie obciąża, odpływa, staje się lekkie, nieważne…
Moi rodzice mieszkali w małej miejscowości
Jechało się tam wąskimi drogami z mnóstwem zakrętów, dalej traktem przez wieś i polną drogą do domku przyklejonego do łagodnego stoku. Jak byłam mała, to w drodze do szkoły siadałam na plecak i potrafiłam zjechać na nim po śniegu aż do samej drogi. Tam spotykałam Olkę, moją przyjaciółkę, i razem szłyśmy najpierw po świeże, jeszcze ciepłe bułeczki do sklepu pana Tadka, a stamtąd dopiero do szkoły. Dziwne, że dużo gorzej pamiętam drogę powrotną pod górę. Jakby ten wysiłek bladł wobec radochy, jaką miałam ze zjeżdżania lub zbiegania. Piękne, beztroskie czasy…
Skończyły się. Teraz siedziałam obok męża w naszym SUV-ie i już od trzech godzin byliśmy w drodze do moich rodziców. Ale jeszcze nie dotarliśmy, więc Bartek rozmawiał przez zestaw głośnomówiący ze swoim podwładnym, omawiając szczegóły bieżącego projektu. Ja wspominałam i słuchałam radia, już zrobiłam sobie wolne, no bo ile można pracować… Im bliżej byliśmy Bieszczad, tym mocniej sypał śnieg. Patrzyłam, jak płatki bezgłośnie opadają w blasku reflektorów, i myślałam o tym, że już od dawna nie zwracałam uwagi na to, co dzieje się wokół. U nas śnieg nie padał od lat. Chyba nie widziałam go od czasu, kiedy przeprowadziliśmy się do miasta i rozpoczęliśmy pracę w korpo. Czy to w ogóle możliwe?
– Jedź trochę wolniej – poprosiłam Bartka. – Prószy coraz mocniej.
– Dobrze, szefowo – opowiedział i uśmiechnął się.
Było już zupełnie ciemno, kiedy zjechaliśmy z głównej drogi i zaczęliśmy „wspinać się” w stronę miejscowości moich rodziców. Śnieg rozpadał się jeszcze bardziej – kurtyna białego puchu odcinała nas od świata, a opony się ślizgały. Bartek włączył napęd na cztery koła. Teraz było trochę lepiej, ale nie na długo.
– Oj! – pisnęłam, kiedy po raz kolejny koła zabuksowały, a samochodem zarzuciło.
– Nie bój się. Przecież to SUV, co mu tam taki śnieżek!
Wkrótce śnieżek zmienił się w śnieżycę. Zupełnie jakby ktoś rozpruł nad nami olbrzymią poduchę. Droga robiła się coraz bardziej stroma i w końcu śnieg kompletnie ją zablokował. Samochód nie mógł przebić się przez zaspę sięgającą prawie do połowy przedniej szyby. Bartek zatrzymał samochód i wysiadł.
Zrobiłam to samo
– Jak to się mogło stać? – zastanawiał się na głos, drapiąc się w głowę i patrząc na spiętrzoną górę śniegu. – Nawet nie można tego ominąć…
– Musiało nawiać. Albo zjechało z samej góry.
W dzieciństwie widziałam to już nieraz. Czasem wyglądało to tak, jakby ktoś specjalnie usypał w jakimś miejscu hałdę śniegu, bo zaraz za nią była normalna, czarna droga… Zimowe czary – uśmiechnęłam się. Bartek nie opowiedział tym samym, mruczał coś pod nosem, wyraźnie poirytowany. Zresztą w ogóle nie przepadał za tymi wizytami u moich rodziców. Mama po prostu się uśmiechała i co rusz mnie dotykała, gładziła, uszczęśliwiał ją sam fakt mojej obecności, o więcej nie śmiała prosić. Natomiast tata był, jak zwykle, bezpośredni.
– Kiedy wnuki? – pytał i patrzył Bartkowi prosto w oczy. – Wiesz, chciałbym się nimi nacieszyć, zanim umrę.
Mój mąż odpowiadał wymijająco, że praca, że czasu brak, trzeba się dorobić, mieć własne mieszkanie, a nie siedzieć tylko na wynajętym, i tak dalej. Tata nie przyjmował takich argumentów i pół żartem, pół serio ripostował, że on się ożenił się z moją mamą, ledwo ta skończyła osiemnaście lat, że wspólnie snuli plany, a potem je realizowali, zamiast odwlekać w nieskończoność, chociaż na początku byli biedni jak myszy kościelne. Dopiero kiedy objął posadę leśniczego, było im trochę łatwiej, a wyjaśnienia szanownego zięcia to żadne wyjaśnienia, tylko wymówki. Teraz Bartek milczał i po prostu stał, zmieniając się w bałwana.
– Może trzeba zadzwonić? Do służby drogowej? – podpowiedziałam, tupiąc i pocierając ramiona.
Bartek popatrzył na mnie, potem wyszukał w internecie numer i zadzwonił.
– Halo? Służba drogowa? Tak. Dzień dobry. Jest mały problem… No, w sumie to duży problem. Tak, dokładnie. Droga jest nieprzejezdna. Na Smolnik… Tak. Dokładnie tak, jak pan mówi… Nie tylko tutaj? Co? Ile? Aż tak długo?! Okej, dziękuję. Nie mamy wyjścia. Dobrze… Będziemy czekać.
Bartek rozłączył się i wypuścił powoli powietrze
Był zły. –
Mają mnóstwo wezwań i roboty. Powiedział, że dotrą najwcześniej za godzinę, ale lepiej przygotować się na dłuższe czekanie. Jeżeli mamy możliwość, to powinniśmy zawrócić. Dopóki pada śnieg, to nie gwarantują przejezdności na innych odcinkach. Więc co, wracamy do głównej drogi? Może wstąpimy do jakiejś restauracji? Nie będziemy tu przecież siedzieć i czekać nie wiadomo ile.
– Dobrze… – westchnęłam zrezygnowana, bo chyba nie było innego wyjścia.
Wsiedliśmy do auta i Bartek zaczął cofać. Śnieg tego nie ułatwiał. Widziałam, jak mąż przygryza dolną wargę, wpatrując się w ekran kamery cofania samochodu. Dodał gazu, autem lekko zarzuciło i nagle poczułam, że przód się unosi, a tył gwałtownie opada. Bartek szpetnie zaklął i w tej samej chwili uderzyliśmy o coś tyłem z taką siłą, że aż zadzwoniły mi zęby.
– Co się stało? – zapytałam wystraszona.
– Rów! – warknął mój mąż. – Właśnie wylądowaliśmy w przydrożnym rowie.
Nie widziałem go, myślałem, że tam nic nie ma. Śniegu napadało tyle, że po prostu go nie widziałem. Może uda się wyjechać, no szlag by to trafił…
Przez następne pół godziny próbował różnych samochodowych sztuczek. Przełączał jakieś przyciski, zmieniał ustawienia, wrzucał biegi terenowe, czy jak on tam je nazywał. Nigdy nie korzystałam z takich funkcji. Wiedziałam, gdzie jest kierownica i jak zmieniać biegi. Tyle mi wystarczało, żeby dojechać do marketu i z powrotem, a do pracy jeździliśmy komunikacją miejską, bo tak było szybciej.
– Nie dam rady – wycedził przez zaciśnięte zęby.
Widziałam, że jest wściekły.
– Nie dość, że musimy czekać, aż odkopią drogę, to jeszcze będą musieli wyciągać samochód z rowu!
Wysiadł z samochodu i obchodził go dookoła, próbując oszacować straty. Nie chciałam sama siedzieć w samochodzie, więc włożyłam kurtkę, czapkę i również wysiadłam.
– Zderzak chyba będzie do wymiany – powiedział Bartek, kiedy podeszłam do niego. – Badziewie. Wystarczyło niewielkie puknięcie i cały popękał. Cholerne plastikowe samochody… To ma być terenówka? Byle śnieżek i koniec? Mały rów i utknęliśmy? Co za szajs…
– Wracajmy do auta – poprosiłam. – Zimno tu i nic nie poradzimy. Poczekamy na pomoc drogową. Tylko trzeba zadzwonić jeszcze raz i powiedzieć, że muszą nas wyciągnąć i holować, bo…
– Wszystko przez te wyjazdy! – wybuchnął Bartek. – Mogliśmy sobie teraz siedzieć w domu, w cieple, zamiast włóczyć się po jakichś bezdrożach i zadupiach! A potem jeszcze będę musiał słuchać mądrości drogiego teścia i tłumaczyć się przed nim, dlaczego nie mamy jeszcze dzieci. Po raz kolejny! I tak co roku. Mam tego dość!
Słuchałam i nie wierzyłam
Więc tak to odbierał? Jak zło konieczne?
– A co mamy według ciebie robić?! – krzyknęłam, żeby rozładować emocje.
Niech sobie nie myśli, że będzie na mnie warczeć, burczeć i wrzeszczeć, a ja będę tego grzecznie wysłuchiwać. Też miałam dosyć. Takiego życia, które przypominało gonienie w piętkę.
– Mamy tyrać po dwadzieścia cztery na dobę? Odwiedziny u moich rodziców to jedyny czas, kiedy w ogóle wystawiamy nos poza to cholerne korpo! Ile to jeszcze będzie trwało? Mieliśmy zarobić i rzucić tę robotę w diabły! Nie robię się młodsza! Może ciebie biologia nie ogranicza, ale mnie tak!
– Chcesz klepać biedę? Siedzieć w domu, zmieniać pieluchy i liczyć na pięćset plus? Tego właśnie chcesz? Jeżeli zamierzamy zapewnić naszym dzieciom jakieś przyzwoite warunki i porządne wykształcenie, to potrzebne są pieniądze. Mnóstwo pieniędzy!
– Nie chcę pieniędzy. Chcę mieć rodzinę. Męża. Dzieci. Chcę wakacji! Słabo mi się robi, jak myślę o tym piekielnym kieracie i że muszę do niego wracać.
– Czy ty nie rozumiesz, że ja robię to dla nas? Dla nas!
– Dla nas?! A są w ogóle jeszcze jacyś „my”? Wydaje mi się, że twoją żoną jest praca!
– Ona przynajmniej się na mnie nie drze.
Zadygotałam ze złości. Miałam ochotę nie tyle nawrzeszczeć na niego, ile mu przyłożyć. Wściekła rozejrzałam się za czymś… za… czymkolwiek. Ale był tylko śnieg, więc schyliłam się, ulepiłam kulkę i rzuciłam nią w mojego męża. Prosto w jego wykrzywioną gniewem twarz. Bartek stał przez chwilę oszołomiony i zaskoczony, po czym również się schylił – i śnieżka uderzyła mnie w czapkę. Fuknęłam jak rozzłoszczona kotka i nim się obejrzeliśmy, bombardowaliśmy się wzajemnie jak szaleni. Sapałam już bardziej ze zmęczenia niż ze złości, więc kiedy Bartek zaczął się śmiać, nie przerywając sobie rzucania śnieżkami, też zachichotałam, choć łzy ciekły mi po twarzy. Może od śniegu, może z nadmiaru emocji, które musiały znaleźć ujście. Nagle Bartek złapał mnie wpół i podniósł, zamierzając się okręcić jak na filmach, ale zachwiał się i oboje runęliśmy w zaspę. Turlaliśmy się w śniegu, sapiąc, śmiejąc się i piszcząc. Okej, głównie ja piszczałam, a on się śmiał, kiedy próbował natrzeć mnie śniegiem. Ja w odwecie starałam się wrzucić mu śnieżkę za kołnierz.
Bawiliśmy się jak dzieci
Tak dokazujących oblało nas światło reflektorów. W nasze radosne, choć już lekko zachrypnięte okrzyki wdarł się warkot silnika. Zerwaliśmy się na równe nogi. Na przybyłym samochodzie migał na niebiesko kogut z napisem „Pomoc drogowa”. Z auta wysiadło dwóch panów, którzy patrzyli na nas podejrzliwie. Bo też trudno było orzec, czy się bijemy, bawimy czy nam odbiło od tego czekania na mrozie. Oboje zasapani, potargani, rozchełstani, cali w śniegu i ze łzami w oczach.
– To wam potrzebna pomoc…? – ni to stwierdził, ni zapytał jeden z panów.
Po tamtej bitwie na śnieżki była szczera rozmowa, a potem zmiany w naszym życiu. Zmiany znaczące, ogromne wręcz. Nie pracujemy już w korporacji. Mamy zwykłe prace i zwykłe pensje. Żadnych nadgodzin, żadnego zostawania w pracy do wieczora, żadnej roboty w domu. Osiem godzin i do widzenia. Odwiedzamy regularnie rodziców moich i Bartka, a mój ojciec jest szczęśliwy, bo ma wreszcie wnuka, którym może się nacieszyć. A my w porę odkryliśmy, że pieniądze, choć ważne, szczęścia nie dają. O to trzeba zadbać samemu.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Zostawiłam syna z babcią, żeby zarobić w Stanach na jego przyszłość. Gdy wróciłam, zastałam zepsutego, rozpuszczonego egoistę”
„Mściłam się na byłym mężu dojąc go z kasy. Jego dzieci z drugą żoną nosiły ciuchy po kuzynach, a moje miały najnowsze smartfony”