Mieszkam w maleńkim miasteczku od zawsze. Spędziłem poza nim zaledwie kilka lat, w szkole średniej i w czasie studiów. Nigdy nie miałem pomysłu, żeby się stąd wyrwać, bo zwyczajnie było mi tu dobrze. Lubiłem tę naszą senną atmosferę. Ze spokojem oberwałem kolejne pokolenia, które aż paliły się do wielkiego świata, i to, jak co kilka lat przerzedzało się towarzystwo naszej jedynej kawiarni. Młodzi uciekali w świat, było więc jeszcze ciszej i jeszcze spokojniej. Lepiej lub gorzej znałem ich wszystkich, przynajmniej z widzenia, bo zaraz po studiach zostałem „panem od polskiego” w naszej szkole podstawowej.
Niektórzy szukali porady, gdzie wyjechać
Inni nie mieli wątpliwości i pruli przed siebie w poszukiwaniu szczęścia i dobrobytu. Większość znikała bezpowrotnie z mojego pola widzenia, kilkoro pojawiało się, najczęściej latem, prezentując swoje samochody, kreacje i gadżety. Nikt nie wrócił na stałe. Aż do pojawienia się Grażyny. Pamiętałem ją jak przez mgłę, była kilka lat starsza ode mnie, wydawała mi się olśniewająco piękna, z burzą długich, rozpuszczonych blond włosów, w szerokich sukienkach i jakimś figlarnym rozmarzeniem w oczach. Pewnego dnia zniknęła, a było to na początku lat siedemdziesiątych. Mieszkałem wtedy na stancji w pobliskim mieście i o wszystkim dowiedziałem się podczas niedzielnych wizyt w domu.
– Grażynka uciekła, wiesz?
– Ta? Z włosami?
– Ta, a która inna? Podobno zadała się z tymi hipisami i uciekła do Wrocławia. Matka chodzi jak struta, nawet milicja Grażyny szukała, ale nic nie znaleźli. Jak kamień w wodę. To jednak niezła wariatka była.
– Może to tylko tak na chwilę? Znudzi jej się, wyda wszystkie pieniądze, to wróci.
– Ona? Coś ty, podobno zostawiła list, żeby jej nie szukać, bo ucieknie z Polski i będzie mieszkać w tych… no… komunach. Z hipisami – powiedział mój kumpel Marek.
Mój Boże, minęło tyle lat. Jestem w przededniu emerytury i ze zdumieniem stwierdzam, że prawie wszystko, co mnie ukształtowało, mam w zasięgu wzroku. Cały mój świat zawiera się w tych kilku uliczkach, niewielkim domku z ogródkiem, który został mi po rodzicach, szkole, polach i tej garstce ludzi, których znam od zawsze i którzy odchodzą coraz szybciej.
Wiosną zagadała do mnie matematyczka
– Lutek, słyszałeś już, że będziesz miał nową sąsiadkę?
– Nie. Jaką nową sąsiadkę?
– Podobno stary Bartek zdecydował, że zostanie u syna w Stanach, i sprzedał chałupę jakiejś kobiecie. To podobno miejscowa, tylko że wyjechała już dawno temu, a teraz chce na starość wrócić.
Dwa dni później pod chałupę Bartka podjechał stary samochód i wysiadła z niego siwa, drobna kobieta. Patrzyłem zza firanki, jak walczy z zardzewiałą kłódką od bramy i rozgląda się bezradnie dookoła. Wyszedłem, żeby jej pomóc i dowiedzieć się czegoś.
– Dzień dobry. Pomogę z tą kłódką. Mam tu taki psikacz z płynem do odrdzewiania.
Kobieta rozpromieniła się na mój widok.
– Oj, dzięki wielkie. Zapiekło się cholerstwo. Będziemy sąsiadami, wie pan? Jestem Grażyna, ale mówią na mnie Rabbit, to znaczy Królik. Tak zostało z dawnych czasów i nie chce się zmienić.
Uśmiechnęła się, a ja dostrzegłem w jej oczach ten błysk, tę niewytłumaczalną radość, to coś, co pamiętałem z jej młodej twarzy.
– Ja jestem Lucjan, znaczy Lutek. Pani tu mieszkała kiedyś?
– Rabbit, mów mi Królik. Mieszkałam, ale gdzie indziej, zaraz przy rynku; nie ma już tej chałupy. Bardzo długo mnie tu nie było, może zbyt długo.
– Pamiętam Grażynę, która uciekła stąd na początku lat siedemdziesiątych…
– To ja! Naprawdę mnie pamiętasz? Nie chce się wierzyć! Znaliśmy się wtedy?
– Raczej nie. Ja cię znałem, bo byłaś zjawiskowa, z tymi włosami i tym wszystkim, i w końcu z tym, że uciekłaś. A ja się w tobie kochałem.
– Nie mów! Naprawdę? To dlaczego się nie poznaliśmy?
– Miałem wtedy czternaście lat, ty pewnie kilka więcej. Ojej, przepraszam, nie chciałem o wieku…
– Nie szkodzi, to ciekawe. Jasne, że musiałam być od ciebie starsza, bo i dziś, jak się zdaje, jestem starsza. Lutek, mówisz? Nie pamiętam. A ty? Cały czas tu mieszkasz, nigdy się stąd nie wyrwałeś?
– W zasadzie nie. Lubię tu być.
– To cudownie, bo ja czuję, że też lubię tu być i że muszę sporo nadrobić. Nauczysz mnie tego miasteczka. Pokażesz wszystko.
– Jasne – odparłem.
Kłódka puściła i Królik wjechała busikiem na podwórko.
Z drzwiami poszło nam już szybciej
– Nie przeszkadzam. Mieszkam naprzeciwko. Gdyby coś, to przychodź i wal w drzwi, bo dzwonek nie działa.
– Cieszę się, że tu jesteś – powiedziała.
– Ja też.
Zapukała wieczorem, a ja uświadomiłem sobie, że na to czekałem.
– Sorry, Lutek, rozłożyłam się już w chałupie, ogarnęłam z grubsza wszystko i tak pomyślałam, że… może wpadnę.
– Wchodź, cieszę się.
– O! Czy to możliwe, że czekałeś na tę wizytę? – roześmiała się, widząc stół, na którym ustawiłem trochę jedzenia i butelkę wina.
– Pewnie, że czekałem. Tu się takie sytuacje nie zdarzają. Jesteś pierwszą osobą, która wróciła po latach. Jest o czym rozmawiać.
– No nie! Masz gramofon i stare płyty! O cholera! Mogę to puścić? Stąd wziął się ten mój Królik. „White Rabbit” to moja ulubiona piosenka z tamtych czasów. Przesłuchaliśmy całą płytę, a potem następną i kolejną. Wszystkie z tamtych czasów.
– Opowiedz, jak to było, Króliku.
– Ze mną? Z tą ucieczką? Wydaje mi się, że normalnie. Czułam, że się tu duszę, a tyle się wtedy działo na świecie. Poznałam dwóch chłopaków, którzy zabłądzili do nas, jeżdżąc autostopem, i tak jakoś pod wpływem nagłego impulsu zabrałam się z nimi.
– Podobno do Wrocławia.
– O proszę, to takie informacje tu docierały? Do Wrocławia, a potem poznałam chłopaka z Berlina, wzięliśmy ślub i zamieszkałam w Niemczech. A potem polecieliśmy oboje do Stanów i ruszyliśmy Drogą 66 ze wschodu na zachód.
– Trasą Jacka Kerouaca…
– Znasz „W drodze”? Czytałeś?
– Jasne. Jestem tu polonistą.
– O, jak mi dobrze. Lejesz miód na moją zmęczoną duszę.
– A potem?
– Mieszkałam kilka lat w Stanach. To był trochę smutny czas, wszystko się powoli kończyło, nie znalazłam tam dla siebie miejsca i postanowiliśmy z Johannem wrócić do Europy. Zamieszkaliśmy w Holandii. Było fajnie, dwójka naszych dzieci dorosła i zajęła się swoim życiem, ale potem Johann zachorował na raka i umarł. Nagle poczułam się jakoś obca. Nie wiem dlaczego, miałam tam przyjaciół, ale coraz częściej śniło mi się, że jadę rowerem przez te nasze pola. Taki to był znak i postanowiłam go nie zbagatelizować.
Jej opowieść była ciekawa
– Królik? A co tu będziesz robić?
– Uprawiać ogródek, wspólnie z tobą prowadzić pub na którymś z naszych podwórek, jeździć po polach na rowerze, kąpać się w rzeczce, uczyć jogi. Co jeszcze? Zrobimy wspólnie jakiś odlotowy festiwal, na który zjadą wszystkie świry z najdalszych okolic. Aha! I będę także piec chleb z pełnego ziarna i przerabiać soję na miso. Lubisz miso?
– Nie wiem, co to jest.
– O, przyjacielu, to wszystko jeszcze przed tobą. Wszystko przed nami.
Dawno nie patrzyłem na swoje życie z tej perspektywy. Wziąłem ją za rękę. Była taka delikatna.
– Dasz radę? Nie przejdzie ci?
– Możesz być spokojny. Damy radę.
Zaczęliśmy się śmiać. Kto wie? Może w tym drobnym ciałku kryje się jakaś ogromna moc. Zaczęliśmy od wspólnych wycieczek rowerowych po okolicznych polach. Mój świat zaczął się rozszerzać, wylewać z tych kilku uliczek. Wszystko dzięki Grażynie. Królikowi.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”