„Marzyłam o karierze, więc stanęłam do wyścigu szczurów. Korporacja wycisnęła mnie jak cytrynę i wyrzuciła na śmietnik”

kobieta, która ma dosyć swojej pracy fot. Adobe Stock, Nattakorn
„Wolnego miałam jak na lekarstwo. Byłam tak umęczona, że nieliczne chwile oddechu najchętniej spędzałam na kanapie, przed telewizorem. Samotnie, bo z rodzinnego domu wyniosłam tradycyjny model związku, w którym mężczyzna powinien być dobry, odpowiedzialny, kochający i uczciwy. A nikogo takiego na swojej drodze jeszcze nie spotkałam”.
/ 26.12.2022 19:15
kobieta, która ma dosyć swojej pracy fot. Adobe Stock, Nattakorn

Gdy po maturze dostałam się na studia, oszalałam z radości. I wcale nie o kierunek nauki chodziło. A o to, że wreszcie zamieszkam w dużym mieście! Marzyłam od tym „od zawsze”. Nie ruszały mnie bowiem uroki naszego miasteczka leżącego wśród jezior, lasów, przy parku krajobrazowym. Mnie kręcił gwar dużych miast, tętniące życiem ulice, bliskość teatrów, sal koncertowych. Gdy inni jeździli na wycieczki na łono natury, ja wolałam zwiedzać metropolie. Im większe i głośniejsze, tym lepiej.

Dlatego już pod koniec szkoły podstawowej wykombinowałam sobie, że namówię rodziców, by wysłali mnie do liceum z internatem. Oczywiście do dużego miasta.

– Chyba cię, córciu, poniosło. Nie ma mowy! Jesteś jeszcze dzieckiem, za wcześnie na taką samodzielność – mama i tata byli nieugięci.

Byłam jedynaczką, ich oczkiem w głowie. Wiedziałam, że się o mnie boją i zdania nie zmienią. Dlatego liceum z internatem odpuściłam, ale za to wynegocjowałam, że o miejscu studiów zadecyduję już sama. I tak się stało.

Stałam się częścią ogromnej machiny

– Mamy nadzieję, że wielkomiejskie życie szybko cię jednak zniechęci i po studiach wrócisz do naszego miasteczka – mama bardzo przejmowała się moim wyjazdem z domu.

– Pewnie, że wróci – pocieszał ją tata. – Ani się obejrzymy, jak Zojka wykształci się na porządnej uczelni i zdobędzie takie kwalifikacje, że może nawet zostanie kiedyś u nas burmistrzem! – mocno mnie te słowa taty rozbawiły.

Kochałam moich staruszków i serce mi się ściskało na myśl, że będziemy się rzadko widywać. Ale chciałam postawić na swoje marzenia. I na początku było naprawdę cudnie. W mieście nie mogłam nacieszyć się wolnością, samodzielnością: potrafiłam godzinami chłonąć atrakcje i różnorodność metropolii. Zwiedzałam ją krok po kroku, zachwycałam się zabytkami, muzeami, bawiłam na koncertach, spektaklach. Albo po prostu siadałam na ławce w centrum i obserwowałam turystów, którzy zjeżdżali tu z całego świata.

To miasto nigdy nie zasypiało! Jednocześnie nie zaniedbywałam nauki: zaliczałam się do najlepszych na roku studentów. Czułam, że znalazłam swoje miejsce na Ziemi. I nie miałam zamiaru kiedykolwiek wracać na prowincję. W tym przekonaniu trwałam przez cały czas studiów. A po obronie dyplomu okazało się, że los nadal mi sprzyja: zgłosili się bowiem do mnie „łowcy głów” rekrutujący kadry do znanej korporacji. Nie wierzyłam we własne szczęście!

Wobec tego wszystkiego, nawet rodzice przestali wspominać o moim powrocie na stałe do domu.

– Za to chwalą się tobą na prawo i lewo. Z dumą opowiadają, że robisz karierę w wielkim mieście – relacjonowała mi przez telefon Ela, kuzynka, ale i przyjaciółka, która mieszkała blisko moich staruszków. – Choć twój tata nadal oczywiście trzyma się wersji, że kiedyś wrócisz i zostaniesz u nas burmistrzem – po tych jej słowach obie wybuchnęłyśmy śmiechem.

Oj, ten tata… Choć mocno tęskniłam za nim, mamą, za dawnymi przyjaciółmi, to nie brałam pod uwagę powrotu do domu na stałe. Chciałam zostać w mieście i tu budować swoją przyszłość.

Nigdy nie zapomnę dnia, w którym po raz pierwszy usiadłam za własnym biurkiem, w eleganckim biurowcu. Roznosiło mnie szczęście. Z czułością dotykałam klawiatury pierwszego w życiu, służbowego laptopa. Nie mogłam uwierzyć, że ja – Zoja z prowincjonalnego miasteczka – stałam się częścią światowego potentata biznesu! „Na razie jestem tu pionkiem, ale zrobię wszystko, by piąć się coraz wyżej. Warto się było uczyć, by tu trafić. Na pewno nie zmarnuję tej szansy” – miałam bojowe nastawienie.

W duchu widziałam, jak pokonuję kolejne szczeble kariery i zasiadam w jednym z tych eleganckich gabinetów na ósmym piętrze. W naszej korporacji to piętro zarezerwowane było wyłącznie dla prezesów, dyrektorów i najlepszych menadżerów.

Z emocji nie mogłam po nocach spać, wymyślałam kolejne strategie rozwoju naszej firmy. Zaczęłam spędzać w pracy po kilkanaście godzin na dobę. Byłam pewna, że w ten sposób osiągnę sukces. Rozsadzały mnie ambicje, plany, marzenia. Liczyła się dla mnie tylko praca i wszystko jej podporządkowywałam. Dlatego cios, który otrzymałam, bolał tak bardzo.

Praca w korporacji zaczęła mnie męczyć

Pewnie, że widziałam narastającą od jakiegoś czasu niechęć współpracowników. Byli dla mnie opryskliwi, nie proponowali wspólnej kawy, niechętnie pomagali. Starałam się ignorować ich zachowanie. Pewnie nie lubią, gdy ktoś nowy okazuje się lepszy od nich. Ale jeszcze się do mnie przekonają i stworzymy zgrany zespół – marzyłam naiwnie. Gdy jednak, pod moją nieobecność, wykradli mi z komputera prezentację, nad którą pracowałam od tygodni i przedstawili szefom jako swoją, straciłam wszelkie złudzenia.

Oni dostali wysokie premie, a ja naganę, za… brak prezentacji. Nie dość, że nikt nie stanął w mojej obronie, to w dodatku przełożeni nie uwierzyli w moje tłumaczenia. Przecież tamci mieli dłuższy staż, byli cenieni przez szefów. Z bezsilności i złości przepłakałam kilka kolejnych nocy. Najchętniej od razu zwolniłabym się z firmy, ale byłam rozsądna: musiałam przecież opłacać wysoki czynsz za wynajmowane mieszkanie, spłacać raty za auto, coś jeść.

Postanowiłam więc zachować zimną krew, ale jednocześnie szukałam innej pracy. Szybko ją znalazłam. I jeszcze szybciej przekonałam się, że trafiłam z deszczu pod rynnę. Czyli do kolejnej korporacji, w której bardziej niż wiedza, liczyły się silne łokcie. A moi poczciwi rodzice nigdy mnie w takie nie wyposażyli…

–  Wiesz, mam wrażenie, że dałam się złapać w jakąś pułapkę – zwierzałam się Eli. – Taki człowiek jak ja, który przyjechał z prowincji i jest w mieście zdany tylko na siebie, nagle dostrzega, że jeśli nie nagnie się do bezwzględnych zasad dużych firm, które dyktują warunki na rynku pracy, to nie ma szans na przetrwanie. Już rozumiem, dlaczego „łowcy głów” tak ochoczo wyszukują do korporacji absolwentów studiów: przepełnionych naiwnymi ideami, nieznających realiów – mówiłam kuzynce.

– To może poszukaj etatu poza korporacjami? – poradziła mi Ela. – W jakiejś niedużej firmie, gdzie zarobisz mniej, ale będziesz pracowała w przyjaznej atmosferze, wśród uczciwych ludzi.

– Chętnie bym tak zrobiła, ale uwierz, że nie utrzymam się w tym mieście za mniejszą pensję. I wiem, co mówię, bo przeliczałam to wiele razy – tłumaczyłam.

Jednocześnie wspominałam tak niedawne studenckie czasy, gdy pomagali mi rodzice i stać mnie było na koncerty, wyjazdy. Teraz wstyd byłoby prosić ich o pieniądze, skoro „robię karierę w mieście” – myślałam.

I zastanawiałam się, jak to jest, że w czasie studiów, mimo ogromu nauki, potrafiłam znaleźć czas i chęć na rozrywki. Teraz, pracując, czułam, że wolnego mam jak na lekarstwo. No i byłam tak umęczona, że nieliczne chwile oddechu najchętniej spędzałam na kanapie, przed telewizorem. Samotnie, bo z rodzinnego domu wyniosłam dość tradycyjny model związku, w którym mężczyzna – tak jak mój tata – powinien być dobry, odpowiedzialny, kochający i uczciwy. A nikogo takiego na swojej drodze jeszcze nie spotkałam.

– Mówię ci, Ela, sama nie wiem, co jest gorsze: to, że poświęcam tyle czasu nielubianej robocie, czy to, że gdy mam wreszcie czas dla siebie, to spędzam go samotnie w mieszkaniu – zwierzałam się kuzynce.

– A może rzuć w cholerę to miasto i wróć do domu? – podsunęła Elka. – Z twoim wykształceniem i doświadczeniem przyjmą cię na naszej prowincji na najlepsze stanowiska! Masz szansę dobrze tu zarabiać. I nie będziesz sama, bo wrócisz przecież do ukochanych rodziców i przyjaciół, których znasz od dzieciństwa – Ela wypowiedziała głośno to, co podświadomie czułam od jakiegoś czasu.

Wreszcie zrozumiałam, co jest ważne

Ale nie chciałam nawet dopuszczać do siebie tych myśli: świadczyłyby przecież, że się poddałam wobec dawnych marzeń. Nie byłam na to gotowa. Ale też życie, jakie prowadziłam ostatnio w dużym mieście, wcale mi się nie uśmiechało. Moje rozterki rosły z tygodnia na tydzień…

Aż znów zadzwoniła Ela.

– Wiesz, po naszej ostatniej rozmowie rozejrzałam się za pracą dla ciebie w naszej okolicy. I mam dobre wieści – oznajmiła.

– A co? Będą wybory na burmistrza? – zażartowałam.

– Na burmistrza jeszcze nie, ale fucha jest pokrewna – roześmiała się.

– Czyli? – dopytywałam.

– Czyli, wyobraź sobie, że w naszym ratuszu szukają specjalisty dokładnie z takimi kwalifikacjami jak twoje. Podzwoniłam, popytałam. To rekrutacja na kierownicze stanowisko. Wymagające kreatywności, pracowitości i nieźle płatne. Czyli uszyte na twoją miarę! Co ty na to? – spytała Ela, a we mnie nagle coś pękło.

Poczułam ogromną wdzięczność wobec kuzynki, że poświęciła czas, by zatroszczyć się o moją przyszłość. To była prawdziwa przyjaźń! „A ja desperacko szukam szczęścia gdzieś daleko i przejmuję się obcymi ludźmi, którzy mają mnie gdzieś, zamiast doceniać to, co jest mi bliskie, znane i kochane od lat” – myślałam.

Przecież na wyciągnięcie ręki miałam przepełniony miłością dom i wspaniałych rodziców, a także przyjaciół, na których zawsze mogłam liczyć. Zrozumiałam, że świadomość własnego miejsca na ziemi kładzie na łopatki wszystkie, nawet najbardziej prestiżowe etaty! I wręcz fizycznie poczułam w tamtym momencie zapach tak bliskich mi nagle jezior, lasów. Moje serce ścisnęła tęsknota za klimatem uliczek w rodzinnym miasteczku. A przede wszystkim za ludźmi, od których chciałam uciec. Boże, jaką byłam idiotką!

– Czemu ty płaczesz? – w moje myśli wdarło się pytanie Eli.

– Bo cię kocham! Bo kocham rodziców i nasze jeziora. I miasteczko! Dzięki tobie zrozumiałam coś bardzo ważnego! Do kiedy trwa rekrutacja na to stanowisko w ratuszu?

– Jeszcze tydzień… Ale ty się dobrze czujesz? – spytała niepewnie Elka, zaskoczona moją reakcją.

– Jak nigdy dotąd! – uspokoiłam ją.

Z dnia na dzień zwolniłam się z korporacji. Bez żalu spakowałam w kilka walizek moje życie i wróciłam na prowincję. Wcale nie czułam, że przyjeżdżam na tarczy. Przeciwnie: radość rodziców z mojego powrotu dodała mi skrzydeł. Budowały spotkania z przyjaciółmi. Z przerażeniem myślałam, że mały włos dzielił mnie od przegapienia tego, co w życiu najważniejsze!

Propozycja burmistrza… rozbawiła mnie do łez

Etat w ratuszu dostałam i pochłonęła mnie ta praca. Współpracownicy i petenci traktowali mnie z szacunkiem, burmistrz był mądry, oddany sprawom mieszkańców. Szybko znaleźliśmy wspólny język. Sugerowałam szefowi nowoczesne rozwiązania, które poznałam w mieście, a on je odważnie wdrażał w życie naszej prowincji. Dzięki temu miasteczko zmieniało się na lepsze. Krytykantów oczywiście nie brakowało, ale większość ludzi była zadowolona. Dawali temu wyraz choćby na forach internetowych. Czułam się potrzebna, spełniona.

Gdy któregoś dnia burmistrz poprosił mnie na rozmowę, spodziewałam się standardowej „burzy mózgów”. Tymczasem usłyszałam: 

– Pani Zoju, mój zastępca odchodzi na emeryturę. Czy zgodziłaby się pani zająć jego miejsce? Nie widzę na tym stanowisku lepszego fachowca, a jednocześnie społecznika – szef patrzył na mnie pytająco, a ja… wybuchnęłam gromkim śmiechem.

– Przepraszam! – zreflektowałam się. – Wiem, że moja reakcja może wydawać się dziwna, ale koniecznie muszę panu o czymś powiedzieć!

I opowiedziałam mu o tacie, którego niepoprawne marzenie o czekającej mnie karierze włodarza naszego miasteczka urosło do rangi jednej z najzabawniejszych rodzinnych anegdot. Burmistrz miał poczucie humoru, więc po chwili już oboje głośno śmialiśmy się z sytuacji.

– Marzeniom taty się nie odmawia, prawda? Nawet jeśli poprzedza je na tym etapie przedrostek „wice”? – spytał mnie szef z szerokim uśmiechem.

Wzruszona uścisnęłam mu dłoń. Na wieść o tym, że zostałam zastępcą burmistrza, tata popłakał się ze szczęścia. Po twarzy płynęły mu łzy wielkie jak groch.

– A nie mówiłem – powtarzał wzruszony, a mama tuliła mnie tak mocno, jakby chciała mnie z tej radości udusić!

Eli kupiłam największego szampana, jakiego mieli w sklepie. Gdy świętowałyśmy mój sukces, zrozumiałam po raz kolejny, że lepszej decyzji jak powrót do domu nie mogłam podjąć! Nadal uwielbiam duże miasta i chętnie je odwiedzam. Ale tylko jako turystka. Bo moje najlepsze życie toczy się na prowincji, w malowniczym miasteczku, wśród jezior i lasów.

W tych cudnych okolicznościach przyrody złożę też niedługo małżeńską przysięgę. Powiem „tak” na pomoście nad wodą, otoczona rodziną i przyjaciółmi. Jestem taka szczęśliwa! Zastanawia mnie tylko przewrotność losu: przecież moje miejsce na Ziemi było tak blisko, a musiałam przebyć krętą drogę, by je odnaleźć.

Czytaj także:
„Korporacyjny wyścig szczurów zamienił mnie w zombie. Ciągły stres i deadline'y odebrały mi radość z życia”
„Mojego przyjaciela wykończyła ambicja. Wyścig szczurów i życie na krawędzi wytrzymałości, wpędziły go do grobu”
„Zmarnowałam pół życia na wyścig szczurów. Kiedy mnie zwolnili, zrozumiałam, że jestem 40-latką bez własnego życia”

Redakcja poleca

REKLAMA