„Przez błąd szpitalnego systemu myślałam, że jestem chora i umieram. Kompletnie się załamałam. Powinnam pozwać szpital?"

Rozpaczająca kobieta fot. Adobe Stock, StockPhotoPro
„Okazało się, że podano mi błędne wyniki... Zdążyłam się już ze wszystkimi pożegnać. Uznałam, że wykorzystałam już przysługującą mi w życiu pulę szczęścia i że tym razem mi się nie uda".
/ 19.07.2021 15:27
Rozpaczająca kobieta fot. Adobe Stock, StockPhotoPro

Rozumiem, że każdy sprzęt może się zepsuć. Ale dlaczego nikt nie zadzwonił do mnie wcześniej i mi o tym nie powiedział? Czy ci pracownicy szpitala są jacyś nienormalni? Nie zdają sobie sprawy, że narazili i mnie, i innych pacjentów na potworny stres?

Postanowiłam, że się nie poddam

To było w czwartek rano. Właśnie szykowałam się do pracy, gdy odezwała się moja komórka.

– Dzwonię z kliniki onkologicznej – usłyszałam w słuchawce. – Ma pani białaczkę czwartego stopnia. W poniedziałek proszę się stawić w szpitalu o 8.00. Zaczniemy przygotowania do przeszczepu. Omal telefon nie wypadł mi z ręki.

– Oczywiście będę – wydusiłam z siebie tylko i osunęłam się na kanapę. „A jednak się nie udało” – pomyślałam i łzy napłynęły mi do oczu.

Moja choroba ujawniła się na studiach. Nagle zaczęłam się gorzej czuć. Byłam osłabiona, szybko się męczyłam, bolały mnie stawy i mięśnie. Początkowo to bagatelizowałam. Myślałam, że to przemęczenie. Studiowałam weterynarię i w krótkim czasie musiałam przyswajać olbrzymie porcje trudnego materiału. Często ślęczałam nad podręcznikami do rana.

Gdy jednak w końcu wybrałam się do lekarza i zrobiłam badania, okazało się, że mam bardzo złe wyniki. Mojego doktora niepokoił zwłaszcza wysoki poziom białych krwinek. Po serii kolejnych badań usłyszałam diagnozę: białaczka. Postanowiłam, że się nie poddam. Rozpoczęłam trwające wiele miesięcy leczenie. Szpital, kolejne chemioterapie. To był bardzo ciężki czas.

Żyłam, jak na huśtawce

Mimo to skończyłam studia i zaczęłam pracę w przychodni weterynaryjnej. Przez cały czas wierzyłam, że wygram z chorobą i czeka mnie wspaniała przyszłość. Przez trzy lata żyłam, jak na huśtawce. Raz na górze, raz na dole. Choroba cofała się, by po kilku miesiącach znowu zaatakować. Pół roku temu nastąpiła kolejna remisja i lekarze zakwalifikowali mnie do autoprzeszczepu.

 – Leczenie się powiodło! – Gratuluję, jest pani zdrowa. Teraz będziemy się widywać tylko na badaniach kontrolnych – powiedział doktor, gdy wychodziłam ze szpitala. Byłam wniebowzięta. Moi rodzice także. Z radości zafundowali mnie i mojemu chłopakowi Marcinowi wyjazd na Teneryfę. Przez dwa tygodnie odpoczywaliśmy wśród palm i snuliśmy plany na przyszłość. Marcin zaczął coś nawet przebąkiwać o małżeństwie.

Po powrocie zgłosiłam się na badania kontrolne. Myślałam, że to formalność, bo czułam się naprawdę świetnie. Byłam szczęśliwa, pełna nadziei. Aż do tego czwartku. Po telefonie z kliniki długo nie mogłam dojść do siebie. Siedziałam w fotelu i zastanawiałam się co mnie czeka. Jeszcze nigdy nie było ze mną aż tak źle. Czwarty to najwyższy stopień zaawansowania choroby. Wiedziałam, co to oznacza… Ból, potworne cierpienie.

Uznałam, że wykorzystałam już moją pulę szczęścia i  tym razem się nie uda

Przeszczep? Owszem, to się czasem udaje. Ale czy znajdzie się dawca? Czy mój organizm wytrzyma i wreszcie, czy w ogóle dożyję do zabiegu? Nagle zdałam sobie sprawę z tego, że w poniedziałek mogę pójść do szpitala i nigdy już z niego nie wrócić… Zawsze mi się wydawało, że jestem silną kobietą, że potrafię walczyć z przeciwnościami losu. Do tej pory świetnie mi się to przecież udawało. Ale teraz było inaczej. Kompletnie się załamałam. Uznałam, że wykorzystałam już przysługującą mi w życiu pulę szczęścia i że tym razem mi się nie uda.

Postanowiłam uporządkować swoje sprawy w pracy. Jeszcze w czwartek pojechałam do przychodni weterynaryjnej, gdzie pracowałam. Zaczęłam się żegnać z szefem i koleżankami. Patrzyli na mnie z niedowierzaniem.

– Edyta, daj spokój, wszystko będzie dobrze – próbowali mnie przekonywać, ale ich nie słuchałam. Pamiętam, jak do przychodni weszła wtedy starsza pani z małym kundelkiem. Piesek miał paskudną ranę na łapce. Zakładając mu opatrunek, pomyślałam, że być może robię to ostatni raz w życiu… Zrobiło mi się potwornie smutno. Po powrocie do domu kompletnie się rozkleiłam. Na przemian płakałam i złorzeczyłam na los. Pytałam, dlaczego mnie to wszystko spotyka. Rodzice i Marcin byli przerażeni. Na wszelkie sposoby próbowali mnie pocieszać.

– Nie poddawaj się, razem pokonamy chorobę – mówili, ale to wywoływało u mnie jeszcze większą złość. Miałam dość tych głupich obietnic. Ostatnio też lekarz powiedział, że jestem zdrowa. A wyszło, jak wyszło.

Gówno się uda, już po mnie. Dajcie mi wszyscy święty spokój – krzyczałam i zamykałam się w swoim pokoju. Rzucałam się na tapczan i płakałam. Mój ukochany piesek, Niuniek, zupełnie nie wiedział, co się ze mną dzieje. Przynosił mi swoje piłeczki albo kładł się koło mnie i zlizywał mi z twarzy łzy. To trochę mnie uspokajało.

Strach kompletnie mnie sparaliżował

W poniedziałek o szóstej rano Marcin zapakował mnie do samochodu. Mieliśmy do przejechania prawie 200 kilometrów. Im bliżej było szpitala, tym bardziej się bałam. Gdy dotarliśmy na miejsce, nie byłam w stanie wysiąść z auta. Strach kompletnie mnie sparaliżował. Marcin musiał zaprowadzić mnie do izby przyjęć. Było tam już sporo ludzi. Kiedy przyszła moja kolej, z trudem podałam swoje nazwisko. Pani poszperała przez dłuższą chwilę w komputerze i spojrzała na mnie tak jakoś dziwnie.

– Jest pewien problem. Niewykluczone, że wyniki badań, które zrobiliśmy pani w ubiegłym tygodniu są... hmm... błędne – stwierdziła. Osłupiałam. Przez chwilę nie mogłam wydusić z siebie ani słowa.

– Jak to błędne? – zapytałam, gdy już doszłam do siebie.

– No tak… Takie same wyniki ma 90 pacjentów badanych w tym dniu. To niemożliwe, więc zorientowaliśmy się, że mieliśmy awarię sprzętu – tłumaczyła.

– Co to znaczy? – dopytywałam się.

– To znaczy, że może być pani zupełnie zdrowa. Oczywiście powtórzymy badania i… – mówiła dalej, ale ja już nie słyszałam. Nagle poczułam, że nogi robią mi się miękkie, a świat zaczyna wirować… Obudziłam się na podłodze. Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam nad sobą twarz Marcina.

– Edyta, nic ci nie jest? Zemdlałaś… – mówił.

– Czy to, co słyszałam o tych wynikach badań, to była prawda, czy tylko sen? – dopytywałam się gorączkowo.

– Prawda. Chcą cię zostawić w szpitalu i powtórzyć badania. Ale jestem pewien, że wszystko będzie dobrze – powiedział uradowany.

Byłam szczęśliwa, ale i potwornie wściekła

W klinice przeleżałam trzy dni. Przebadano mnie na wszystkie strony. Okazało się, że jestem zdrowa. Byłam szczęśliwa, ale i potwornie wściekła. Przeprowadziłam prywatne śledztwo. Okazało się, że awaria sprzętu wyszła na jaw już w czwartek po południu. Dlaczego więc nikt ze szpitala do mnie od razu nie zadzwonił i o tym nie powiedział? Zajęłoby to nie więcej niż dwie minuty. Kiedy zdenerwowana zapytałam o to jednego z lekarzy, spojrzał na mnie jak na nienormalną.

– Droga pani, my tu mamy urwanie głowy, nie mamy czasu zajmować się takimi rzeczami. I tak musiałaby pani do nas przyjechać na powtórzenie badań… Po co te nerwy, przecież to były tylko cztery dni… – odpowiedział.

– Czy pan nie rozumie, że ja przez te cztery dni przeżywałam prawdziwe piekło? – zapytałam z wyrzutem.

– No to teraz czuje się pewnie pani jak w niebie. Bo będzie pani żyć – odparł beztrosko.

Znajomy prawnik namawia mnie, żebym pozwała szpital o odszkodowanie. Jeszcze się nad tym zastanawiam. Na razie wysłałam do dyrektora kliniki skargę. Opisałam w niej wszystko, co przeżyłam przez te cztery dni. Mam nadzieję, że to coś pomoże. Przecież pracownicy szpitala nie mają prawa narażać pacjentów na taki stres. To nieludzkie! 

Czytaj także:
„Wieloletnia przyjaźń skończyła się kłótnią przez sprzedaż auta. Okazało się, że w przyjaźni nie ma miejsca na biznesy”
„Zaszłam w ciążę w wieku 16 lat. Gdyby nie moja mama, Cecylki prawdopodobnie nie byłoby na świecie...”
„Myślałam, że syn sąsiadki jest rozpieszczony. Źle ich oceniłam. Okazało się, że od urodzenia jest poważnie chory”

Redakcja poleca

REKLAMA