Halina pierwsza powiedziała to głośno, pamiętam doskonale. Cały dzień rąbałem drewno na opał, a ona stała w nagrzanej kuchni, smażąc konfitury ze śliwek.
– Jesteśmy już za starzy na to wszystko – westchnęła, ocierając zmęczonym ruchem pot z czoła. – Trzeba sprzedać ten dom i kupić małe mieszkanko w mieście.
Może miała rację?
Opadłem na fotel i dopiero poczułem, jak wszystko mnie boli. A przede mną były jeszcze dwie przyczepy do porąbania! I poprawianie dachówek, które po ostatniej wichurze znów zaczęły przeciekać. I, żebym nie zapomniał, trzeba zajrzeć do pieca w kotłowni, bo znów zaczął kopcić…
– Kto to będzie jadł? – żona wskazała na słoiki. – Dzieci już miny stroją, gdy im daję przetwory. Alinka Marka powiedziała ostatnio, że mają zapasów do końca świata. Jakim cudem oni nie są w stanie tego przejeść, ja nie wiem. Kiedyś wszystko znikało w czasie jednej zimy! Może dlatego, że w sklepach niczego nie było?
– Halinka, ale co my byśmy robili tam, w tym mieście? – rzuciłem w przestrzeń. – Zdziadzielibyśmy w błyskawicznym tempie!
– Taa – mruknęła. – A tu się zajedziemy na śmierć. I w imię czego?
W końcu doszliśmy do wniosku, że damy radę, zawsze przecież marzyliśmy o tym, aby dożyć tu swoich dni jak ten dziad z babą, nie? Jakoś jednak mi utkwiła ta rozmowa w pamięci i drażniła, niczym kamyk w bucie… Przypomniałem sobie o niej, gdy okazało się, że Halina ma cukrzycę i nie tylko nie może jeść konfitur, ale i ze świeżymi owocami musi uważać. Potem z kolei u mnie lekarz zdiagnozował migotanie komór serca i musiałem zrezygnować z używania narzędzi wywołujących wibracje. A kiedy Marek z Alinką oznajmili, że wyjeżdżają na stałe do Belgii, bo to dla nich wielka zawodowa szansa, doszedłem do prostego wniosku, że dalsze upieranie się przy dokonaniu żywota na wsi jest po prostu głupie, nieopłacalne i dla nas niezdrowe.
Wziąłem kartkę i podliczyłem koszty wszystkich czynności, które kiedyś wykonywałem sam, a dziś musiałem za nie płacić: cięcie i rąbanie drewna, koszenie trawy, wiosenna pielęgnacja drzewek i krzewów… Sporo się tego nazbierało. I po co to wszystko, skoro nawet wnuki nie będą nas odwiedzać, nie zdążymy im zaszczepić miłości do przyrody, nie pokażemy mijających pór roku? Przedstawiłem sprawę Halinie, a ona tylko wzruszyła ramionami:
– Ty wiesz, Wiesiek, jak sąsiad się skrzywił, kiedy mu powiedziałam, że może sobie czereśnie z naszych drzewek zebrać? Powiedział, że nie wie, czy będzie miał czas!
– Jak mu się zdaje, że zacznę mu płacić za to, żeby miał owoce za darmo, to się facet myli! – parsknąłem.
Czy nasz plan jest realny?
Czy pieniędzy ze sprzedaży domu wystarczyłoby na kupno mieszkania? I gdzie właściwie byśmy się przeprowadzili? Żona chciała gdzieś blisko…
– No bo wiesz, znamy okolice, wiemy, gdzie są grzyby…
– I ryby – dodałem.
– Właśnie. Poza tym mamy tu trochę znajomych. Nie zaczynajmy wszystkiego od nowa!
Sądziłem, że dzieci będą nam ten wariacki pomysł odradzać, ale wręcz przeciwnie, chyba nawet im ulżyło. Starzy rodzice w mieście, dwa kroki do szpitala i zakładu pogrzebowego, to zdecydowanie lepsza opcja niż dwoje niedołęgów w chatce pod lasem! Nikt tego na głos nie powiedział, lecz, jak na ludzi zajętych własną przeprowadzką, syn z synową poświęcili sporo czasu, aby nas wesprzeć w poszukiwaniach. I tak, od rzemyczka do kamyczka, niby półżartem, sprawa przeprowadzki i zmiany życia stała się oczywista. Sam nie wiedziałem, co o tym myśleć.
Kiedy byłem chory lub wykończony robotą przy domu, wyobrażałem sobie, że mieszkamy sobie w bloku, kaloryfery grzeją, gaz płynie w rurach, a pod oknem mam sklepy i aptekę… A jak czułem się lepiej, spacerowałem po podwórzu i wydawało mi się niemożliwością, żebym miał to wszystko zostawić: jabłonkę szczepioną własną ręką, brzoskwinie hodowane od nasionka, groby psów pod lilakiem. Gdzieś tam, w gałęziach klonu były jeszcze resztki domku, który zbudowałem Markowi, gdy był mały!
Ogłoszenia wisiały w internecie, czasem ktoś dzwonił, czasem nawet przyjeżdżał obejrzeć, ale szło powolutku. Do czasu. Jakoś w połowie zimy znajomy z pobliskiego miasteczka powiadomił nas, że i jego dzieci wybierają się za granicę, więc na sprzedaż będzie po nich dwupokojowe mieszkanko w centrum: niedrogo, z możliwością spłaty w kilku transzach.
– To świetny punkt – stwierdziła żona, gdy pojechaliśmy je zobaczyć. – Market, szpital, apteki – wszystko dosłownie w zasięgu wzroku! Do tego kino za rogiem.
Trzeba jeszcze chałupę sprzedać…
Marudziłem, szukałem dziury w całym, aż tu znienacka pojawili się chętni, zachwycili naszym wypieszczonym siedliskiem i już, zaraz, chcieli kupować.
– Są idealni – zachwycała się Halina. – Młodzi z dzieciakiem, do tego ich rodzice. Prawdziwa rodzina!
Tak, ale... coś mnie jednak kłuło w tej sytuacji. To miał być dom NASZEJ rodziny, to NASZE życie miało tak wyglądać, zżymałem się. Ale w końcu musiałem przyznać żonie rację – lepiej trafić nie mogliśmy. Normalni, fajni ludzie, dla których życie na wsi było marzeniem. Nie wyłożą mojego ogrodu polbrukiem, nie wytną jabłoni, może nawet domek na drzewie odrestaurują dla swojego smyka?
– Wiesz, Wiesiek – zauważyła żona. – Oni są tacy jak my kiedyś. Zobaczysz, będą tu równie szczęśliwi.
Fakt, wydawali się naszymi młodszymi kopiami: ten sam zapał, wielkie plany… Nawet nie miałem specjalnych wątpliwości, co zrobić z rzeczami, których nie mogliśmy zabrać do klitki w mieście, a których nie zdążyłem sprzedać – po prostu im je zostawimy. Miną lata, zanim będzie ich stać na wielką zamrażarkę, pneumatyczną kosiarkę czy piec akumulacyjny, wiadomo, że młodym na dorobku zawsze najciężej! Jak już zdecydowaliśmy, wszystko poszło raz-dwa i ani się spostrzegłem, gdy zamiast dokazujących na jaśminowcu kosów, zaczęły mnie budzić klaksony samochodów.
Leżeliśmy sobie z Haliną w łóżku, do żadnego pieca nie trzeba było podkładać, żadne kury nie darły się, że chcą jeść. A potem ciepła woda w kranie bez żadnych zabiegów wstępnych, śniadanko, wyprawa na zakupy czy do parku…
Czasem dzwonili, chwalili się
I ciągle się zachwycali, podczas gdy ja powoli dostawałem szału od powtarzalności – jakbym znalazł się nagle na planie jakiegoś cholernego „Dnia świstaka”! Ileż można szlifować ulice? I to strojenie się na każde wyjście! Gdzie czasy, gdy wyskakiwałem w dresach za dom i dłubałem w ziemi, popijając zimne piwko? Halina kupiła kijki i wymyśliła, że będziemy chodzić, bo to zdrowo, poza tym, tylu ludzi w naszym wieku uprawia ten sport… Może poznamy kogoś nowego?
– Sama sobie chodź – burknąłem tylko. – Przecież to jest zupełnie bez sensu! Jak już mam spacerować, to wolałbym z psem niż z durnymi kijami jak idiota.
Psa jednak nie mogłem mieć, bo statut mieszkańców naszego bloku tego nie przewidywał. No, komedia po prostu! Niby nasza własność, a ktoś mi będzie zabraniał zwierzaka sobie kupić?!
– Przestań się zachowywać jak dziecko – skarciła mnie żona. – Podjęliśmy decyzję o przeprowadzce i ona jest nieodwracalna, naprawdę muszę ci to tłumaczyć?
Jasne, tej wszystko pasuje, w końcu wylazła z niej mieszczka, co to telewizorek, pelargonie w skrzynkach i udawanie narciarza w parku. Byłem tak rozżalony, że jak nowi właściciele zadzwonili z zaproszeniem na grilla, obiecałem, że przyjedziemy. Choć raz jeszcze przejść się po obejściu, spojrzeć na wszystko gospodarskim okiem, doradzić…
W końcu, kto zna się na tym tak, jak ja?
– Jak chcesz – mruknęła Halina obojętnie. – Możemy wyskoczyć.
Pojechaliśmy zatem i to był gwóźdź do trumny. Niby miło, niby gospodarze serdeczni, ale wszystko pozmieniane… Pod bzem postawiona altanka, chociaż mówiłem, że tam psy leżą! Zamrażarka wyniesiona do szopki, pewnie, niech gnije w wilgoci, w końcu to ja za nią płaciłem, a nie oni. A piec sprzedali, po prostu. Byłem idiotą, że się zgodziłem na tę przeprowadzkę i idiotą podwójnym, bo sądziłem, że ktoś uszanuje moją pracę!
Człowiek tyra całe życie, a jak przychodzi co do czego, dzieci zostawiają go samego, obcy wykorzystują, a żona uważa, że głupkowate rozrywki przywrócą sens i radość życia. Wygląda na to, że dałem się wyrolować wszystkim.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”